Dziewczyna zaklinała ich, by wyjechali, ale Heinrich odparł, że nie ma siły się nigdzie ruszać. Więc Marysia poszła sobie, a oniemiałe z przerażenia Hedwig i Agnes zostały z Heinrichem, czekając, co z nimi będzie. Po jakimś czasie usłyszeli otwierające się drzwi wejściowe i odgłosy ciężkich kroków. Nagle drzwi sypialni rozwarły się z hukiem. Ujrzeli zataczającego się sołdata o czerwonej twarzy, cuchnącego wódką. Heinrich wstał, ale żołnierz pchnął go mocno, dorzucając jakieś przekleństwo. Heinrich upadł na łóżko, a żołnierz wrzasnął coś, wycelował broń i strzelił. Heinrich znieruchomiał, krew zalała mu pierś.
Hedwig krzyknęła, chwyciła Agnes i ominąwszy pijanego Rosjanina, wymknęła się z pokoju. Bała się, że je zabije albo zgwałci.
Za plecami usłyszała jeszcze jeden strzał, czyjeś krzyki i kolejne wystrzały.
Wypadły z domu. Wokół nie było żadnych innych Rosjan. Przebiegły więc opłotkami przez wieś i skryły się na wzgórzu w lesie. Miały nadzieję, że uda im się schronić w schowanym wśród drzew
domu na uboczu. Kiedy jednak do niego dobiegły, zobaczyły kręcących się wszędzie Rosjan. Zatrzymał się tam widać na kwaterze cały oddział. Hedwig zawróciła błyskawicznie i pobiegła do wsi tą samą drogą, którą przyszły. Zapukały do jednego z domów i poprosiły o schronienie. Agnes pamięta, jak razem z matką weszła do szafy i ukryła się między wiszącymi ubraniami. Przesiedziały tam parę godzin. Słyszały, jak przerażona gospodyni modli się głośno. W końcu ta dzielna kobieta otworzyła drzwi szafy i powiedziała, że Rosjanie już sobie poszli. Mogły wyjść z kryjówki.
[...]
W pierwszych dniach po zajęciu miasta Rosjanie zamordowali około trzydziestu kobiet, dzieci i starców, którzy nie uciekli z Hohenststein. Zagonili ich do miejskiej rzeźni i zamknęli wszystkich
w jednym pomieszczeniu, do którego wrzucili granaty. Ludzi porozrywało na strzępy. Szczątki pochowano dopiero w marcu, gdy przyszła odwilż i dało się wykopać groby. Przez pierwszych kilka dni żołnierze plądrowali miasto na własną rękę. Później do akcji wkroczyły specjalne grupy wojskowe, których zadaniem było zebranie wszystkich wartościowych i użytecznych przedmiotów z Hohenstein i okolic – i wyekspediowanie ich do Związku Radzieckiego. Ten zorganizowany szaber i towarzysząca mu dewastacja trwały trzy lub cztery miesiące. W niedalekim Allenstein specjalne oddziały sowieckie wyposażone w miotacze ognia podpaliły metodycznie około tysiąca domów, niszcząc starówkę i najpiękniejsze budowle. Zajęło im to trzy tygodnie. Na początku lutego w ten sam sposób obrócono w perzynę centrum Hohenstein. Zniszczono wszystkie budynki przy rynku, wraz z zabytkowym kościołem protestanckim, hotelem i innymi okazałymi gmachami. Z dymem poszło siedemdziesiąt procent centrum miasta. Tak samo działo się we wszystkich niemal
miastach i miasteczkach Prus Wschodnich. Mieszkańców, którzy powrócili do Hohenstein po nieudanej próbie ucieczki do centralnych Niemiec, Rosjanie zamknęli w byłym obozie jenieckim Stalag 1B Hohenstein niedaleko Tannenberg -Denkmal. Część uwięzionych wywieziono na Syberię, a z reszty sformowano komanda robocze do pracy na wsi. Do maja trwała grabież na gigantyczną skalę. W sąsiednim dystrykcie Osterrode, na północny zachód od Hohenstein, zgromadzono dwadzieścia tysięcy kwintali ziemniaków i pięć tysięcy ton zboża, przeznaczonych do zasadzenia i wysiania wiosną. W gospodarstwach trzymano tysiące sztuk bydła i trzody chlewnej. Rosjanie zabrali to wszystko na stację kolejową w Hohenstein, by wywieźć do ZSRR.
Na ulicach, skwerach i w budynkach wokół dworca piętrzyły się góry ziarna, a tymczasem w południowych rejonach Prus Wschodnich bieda zaglądała ludziom w oczy. Nie było mleka dla dzieci, a wśród wynędzniałych i schorowanych mieszkańców szalał głód. Gdy polscy kolejarze i osadnicy pojawili się na tych terenach w lutym i marcu, zastali kompletnie zdewastowany kraj: miasta w ruinie, opustoszałe wsie. Wszędzie wałęsali się sowieccy żołnierze szabrownicy. Ogólna statystyka grabieży była porażająca. Przed wkroczeniem Rosjan Prusy Wschodnie miały 2,3 miliona mieszkańców.
Hodowano tam 200 tys. koni, 600 tys. sztuk bydła, 800 tys. świń i 2,7 mln sztuk drobiu. Gdy Rosjanie odeszli, pozostawili po sobie 7 tys. koni, w większości chorych lub okulałych, 3 tys. krów, 2 tys. świń i 12 tys. sztuk drobiu. Reszta „odpłynęła" do Związku Radzieckiego. Młyny, linie kolejowe i fabryki były zrujnowane albo zostały zdemontowane i wywiezione na wschód, aż na Kaukaz.
Ksiądz Józef Sikora, polski proboszcz Olsztynku, tak pisał w kronice parafialnej o epoce wojskowych rządów sowieckich: Ciężko pisać o tych czasach, gdy rządziła jedynie brutalna siła, nielicząca się z prawem Bożym ni ludzkim. Mężczyźni zdolni do pracy, dziewczęta, młodzi małżonkowie – wszyscy, którym nie udało się stąd uciec do Niemiec – byli wyłapywani i wywożeni do obozów w głębi Rosji. Z tym, co po nich zostało, Rosjanie robili, co chcieli. Każdego dnia i każdej nocy płonęły wsie i miasta. Cały inwentarz i maszyny wywożono do Rosji. Nie zostawili w spokoju żadnego stworzenia. Nie widywano nawet żywych kotów i psów [...] Prawie wszystkie dziewczyny powyżej dwunastu lat i starsze kobiety zostały zgwałcone, a przy tym na ogół zarażone. W późniejszym okresie Szwedzki Czerwony Krzyż przez trzy lata kurował tutejszych ludzi z chorób wenerycznych. Wszyscy musieli się poddać badaniom, księży nie wyłączając [...]
Panowały głód i tyfus. Codziennie przywożono na cmentarz zmarłych. Sowieci zniszczyli i sprofanowali katolicki kościołów. Urządzili w nim kinoteatr. Wyłamali drzwi i wyrzucili na śmietnik tabernakulum, wszystkie obrazy i stacje Męki Pańskiej. Powybijali okna. Zostawili tylko dach, gołe ściany, ołtarz, jeden konfesjonał i ławki.
[...]
Kontrast między przedwojennym Dröbnitz i powojennym Drwęckiem jest uderzający. W chwili wybuchu II wojny światowej niemieckie Dröbnitz liczyło sześćdziesiąt sześć gospodarstw i trzystu siedemdziesięciu sześciu mieszkańców, z których dwustu czterdziestu czterech trudniło się rolnictwem i leśnictwem, trzydziestu trzech przemysłem i rzemiosłem, a sześciu pracowało w handlu.
Każde gospodarstwo było prosperującą farmą rolną. Wieś dysponowała okazałą piętrową szkołą i porządną gospodą z dużą jadalnią, pokojami gościnnymi i ogródkiem piwnym, gdzie gospodarze mogli sobie pogawędzić przy kuflu, siedząc na ławie umieszczonej wokół pnia starej lipy. Był też sklep i urząd pocztowy. W centrum wioski znajdował się cmentarz ewangelicki, założony w 1850 roku. Wznosiła się tam drewniana wolno stojąca dzwonnica na czterech palach. Bicie w dzwon informowało o pogrzebach i innych ważnych wydarzeniach. Przynajmniej jeden z grobów rodzinnych otaczało ogrodzenie z kutego żelaza, co świadczyło o zamożności. Przy drodze u wjazdu do wsi był jeszcze jeden cmentarz; starzy mieszkańcy Drwęcka wspominają, że znajdowały się tam dwa szczególnie piękne grobowce.
Sześćdziesiąt lat później polski Drwęck liczył zaledwie trzydzieści domów mieszkalnych, a jego ludność skurczyła się do stu siedemdziesięciu pięciu osób, z których wiele pozostawało bez pracy. Tylko jedno gospodarstwo zajmowało się z powodzeniem uprawą zbóż i produkcją mleczną. Jedno czy dwa inne ciągnęły z trudem roczny cykl orki, siewu i zbioru, klepiąc przy tym biedę.
Jedynymi udogodnieniami, jakimi cieszył się teraz Drwęck – poza telewizją, telefonem, elektrycznością i wodociągiem – był sklep spożywczy i przystanek autobusowy, na którym raz, a czasami dwa razy dziennie, zatrzymywały się pekaesy. Zniknęła przedwojenna szkoła, nie było ani gospody, ani poczty, oba cmentarze zostały zdewastowane. Niektóre rodziny nadal korzystały z „wygódek" za domem, czerpały wodę ze studni, a kąpały się w jeziorze. Sklep, w którym sprzedawano podstawowe produkty spożywcze, alkohol i proste artykuły gospodarstwa domowego, był klasycznym betonowym „bunkrem", pomalowanym na brązowo i musztardowo.
Zbudowano go w 1975 roku. Takie same paskudztwa szpeciły wiele okolicznych wsi. Nie pasowały zupełnie do prostej, lecz niepozbawionej uroku architektury pozostałej po Niemcach.
Sklep stanowił wiejskie centrum towarzyskie, jedyne miejsce spotkań od chwili, gdy zaraz po wojnie zamknięto gospodę i przerobiono ją na szkołę, gdyż przedwojenny budynek szkolny spalili w 1945 roku Rosjanie. Każdego ranka i popołudnia mieszkańcy wsi stawali w kolejce po zakupy. Większość zaopatrywała się na kredyt – a pani Basia, sklepowa o pokerowej twarzy, zapisywała długi w zeszycie.
Klienci spłacali swoje zobowiązania, gdy otrzymywali zasiłki dla bezrobotnych albo pieniądze z opieki społecznej. Mężczyźni potulnie znosili puste butelki i kupowali swoje ulubione piwo Special Ekstra Mocny. Potem z kolejnymi butelkami w dłoniach siadali na ławce pod sklepem, opierając się plecami o ścianę i wystawiając twarze do słońca. Zimą nie mieli gdzie się podziać, więc część z nich zbierała się na zdewastowanym cmentarzu przy wjeździe do wsi. Tam rozpalali ogniska, żeby się rozgrzać. Dlatego tamtejsze nagrobki były osmolone, a w niektórych grobach walały się puszki po piwie.
Wieczorami mieszkańcy mogli się spotykać w świetlicy znajdującej się na tyłach dawnej szkoły. Był tam stół do ping-ponga, ale na ogół pito tam alkohol. Stąd częste awantury, a nawet bójki, które nie pozwalały spokojnie spać rodzinie zajmującej resztę budynku. Ubóstwo uwidaczniało się w zapadniętych dachach z dziurami po odpadłych dachówkach, w popękanych ścianach domów z przegniłymi okiennicami i w chylących się ku upadkowi budynkach gospodarskich. Widzieliśmy brak gospodarności i bezwład. Widzieliśmy przedpotopowe traktory i rdzewiejące kombajny, rozklekotane rowery, na których młodzi i starzy pedałowali do Olsztynka. O biedzie świadczyły skromne zakupy w sklepie i ubrania chłopów.
[...]
Marianna Podzielna miała dwadzieścia cztery lata, gdy wraz ze swym niedawno poślubionym mężem Józefem przyjechała do Drwęcka w maju 1945 roku. Wojnę przeżyła jako robotnica przymusowa w Niemczech.
– Kiedy przyjechaliśmy, nie było tu nic, żadnych krów, żadnych koni ani narzędzi rolniczych. Wszystko zabrali Ruscy – wspominała. – Wywieźli, co tylko się dało. My też zjawiliśmy się z niczym. Nie mieliśmy nawet krowy ani kur. Od państwa też nie dostaliśmy żadnej pomocy. Musieliśmy sobie ze wszystkim radzić sami. Pani Marianna jest dziś osiemdziesięcioośmioletnią wdową, najstarszą kobietą w Drwęcku. Mieszka w schludnym domu niedaleko dawnego cmentarza ewangelickiego w centrum wsi. Ganek jej domu ozdobiony jest ornamentami wyciętymi misternie laubzegą, a przydomowy ogródek aż kipi kwiatami na wiosnę. Za porządnie utrzymanym podwórkiem stoi stodoła, a mały piesek wita gości gorliwym szczekaniem.
Pani Marianna jest mała i drobna, ale ma wielką duszę. Oczy się jej rozjaśniają, gdy ktoś ją odwiedzi. Głos ma jasny i ciepły, a pamięć niezmąconą jak kryształ. Lubi się dzielić wspomnieniami. Jej historia jest typowa dla tego pokolenia Polaków. Wkrótce po wybuchu wojny, gdy miała dziewiętnaście lat, wzięto ją z łapanki w Sieradzu na roboty w Niemczech. Przez prawie pięć lat pracowała w majątku ziemskim koło Stralsundu nad Bałtykiem. Właściciele nazywali się Langenol czy jakoś podobnie. Pracowali tam również inni polscy robotnicy przymusowi, między innymi Józef, z którym pod sam koniec wojny wróciła do Polski i wzięła ślub w Unikowie, miejscowości pomiędzy Sieradzem a Wieluniem.
Nowożeńcy wkrótce po weselu opuścili rodzinny dom, gdyż w czasie, kiedy pani Marianna była w Niemczech, jej dwie siostry podzieliły się tymi paroma hektarami, które zostały im po rodzicach.
Przenieśli się do krewnych Józefa, mieszkających w Lipowcu niedaleko Mławy. Tam usłyszeli, że w dawnych Prusach Wschodnich nowi osadnicy dostają domy i ziemię. Józef osobiście sprawdził, jak się rzeczy mają. Potem wrócił po żonę i już razem wybrali się do Drwęcka, gdzie zajęli dom, w którym pani Marianna mieszka do dziś. Dostali też sześć hektarów ornej ziemi.
Gdy zamieszkali w Drwęcku, rosyjskich żołnierzy już we wsi nie było, ale wciąż siedzieli w pobliskim Gross Poetzdorf, obecnie Pacółtowie.
Znajdował się tam majątek ziemski, gdzie sołdaci znaleźli duże zapasy ziarna. Zmuszali więc polskich osadników, by pomogli im przetransportować zboże do pociągu, którym miało pojechać do ZSRR.
– Robili to w nocy, nie wiem dlaczego – wspominała pani Marianna.
– Brali wszystkich mężczyzn z wioski. Żołnierze przychodzili po nich parę razy. Ale za robotę nic nie płacili. To mój Józef uciekł którejś nocy i przez las wrócił do domu...
Rosjanie znaleźli też stodołę pełną zboża w jednym z gospodarstw na obrzeżach Drwęcka. Zboże zabrali, a stodołę podpalili.
– Ruscy wszystko niszczyli – powiedziała pani Marianna. – Oni już tacy są... na Mazurach nie było skąd ich wziąć, bo Armia Czerwona ogołociła okolice do ostatniego żywego stworzenia. Pan Józef pojechał więc w rodzinne strony i kupił tam cielaka. Na nic więcej nie było ich stać.
– Przywiózł go do Olsztynka pociągiem towarowym, a potem przyprowadził na piechotę do Drwęcka – opowiadała pani Marianna.
Ówcześni mazurscy osadnicy nie uważali tego za jakiś szczególny wyczyn. Bogumił Kuźniewski, emerytowany nauczyciel z Olsztynka i miłośnik historii tego miasta, miał teścia, który po krowę wybrał się w stukilometrowy „spacer". Wrócił także na piechotę, prowadząc zwierzę na postronku.