BYKI NA PARADZIE
W kałuży krwi przeglądał się inny świat. Na powierzchni jasnoczerwonej plamy igrały słoneczne refleksy. Rzeczywistość wypełniały zdeformowane postaci, uchwycone w chaotycznym tańcu niczym ćmy tłukące o lampę.
Genipo Herz kontemplowałby nieznany wymiar świata dłużej, gdyby nie przerwał mu krzyk. Umysł zalała fala danych, nie był w stanie ich przetwarzać, a jedynie rejestrować. Uliczką zbliżała się kolumna ludzi, uciekających przed oszalałymi bykami. Ile było zwierząt? Zdawało mu się, że dwa albo trzy. Świetnie widział natomiast twarze uciekających – oblicza ściągnięte grymasem przerażenia i nienawiści. Nozdrza wypełnił odór potu, zwierzęcego łajna oraz parujących wnętrzności. Z okien kamienic wychylali się gapie. Wulgarnie pokrzykując, ciskali w byki kamieniami i wylewali nieczystości. Zwierzęta toczyły z pysków pianę, kolejny ze śmiałków nie wytrzymał morderczego tempa i zniknął pod kopytami. Tego Genipo nie był w stanie zobaczyć, jednak wrzask padającego dokonał ostatecznego przebudzenia. Uchyliwszy się przed spadającym kamieniem, pobiegł przed siebie. Wybiegł na rynek.
– Jakbym przeszedł do innego świata – skonstatował. Wcześniej było głośno, teraz huk rozsadzał uszy. Jeszcze przed chwilą wzrok rejestrował jedynie ograniczoną paletę kolorów: szare budynki, brunatną kostkę brukową, rozjaśnioną plamami posoki – ludzkiej i zwierzęcej. Teraz mrużył oczy, nie mogąc oswoić się z oszałamiającą feerią barw.
Na rynku trwał karnawał. Niedaleko pręgierza zbudowano scenę, wokół której zgromadziło się najwięcej widzów. Wysoki aktor wcielał się w burmistrza – Leona Lavouple’a, ogłaszając przed Akademią Naukową przełomowe prace. Później nadeszła zaraza i mieszkańcy miasta dokonali elekcji Lavouple’a na obecne stanowisko. Wydarzenia sprzed czterdziestu pięciu lat. Genipo podziwiał wygłupy błaznów, gdy z ulicy Rzecznej wylał się rozgorączkowany tłum, a za nim byki. Na to czekali pikadorzy. Rumaki wdarły się ławą pomiędzy ludzi, piki zabłysły w słońcu, by za chwilę utonąć w karkach zwierząt. Tylko jeden buhaj przeżył pierwsze ciosy i pobiegł, roztrącając stragany i namioty wróżbitów. Tracił jednak dużo krwi i słabł z każdym krokiem. Gdy nie miał już sił biec dalej, role odwróciły się – tłum został oprawcą. W ruch poszły szpady, noże i rewolwery, czarna krew ochlapała stojących w pobliżu.
Genipo odwrócił wzrok. Miał nadzieję, że nie załapie się na więcej – do spotkania z Ludwikiem Moebiusem, pozostało niewiele czasu. W ulicznym kramie zamówił kufel piwa i usiadł za ławą. Jaki był cel spotkania z dawnym przyjacielem? – Genipo nie wiedział.
O wiele lepiej tracić czas przyglądając się cyrkowej trupie. Żongler przeliczył się z umiejętnościami i nie złapał czwartej dorzuconej pochodni. Upadła mu na stopę, zawył, a tłum pokładał się ze śmiechu. Genipo spojrzał na zegarek – prezent od przyszłego teścia. Do siedemnastej pozostało niecałe dziesięć minut. Haustem dopił piwo, szykując się do wyjścia.
– Nazywam się Anna – szczupłe ręce otoczyły szyję, poczuł gorący oddech. Dziewczyna przysuwała się coraz bliżej, drobne piersi przez cienką, czerwoną sukienkę ocierały się o ramię Genipa. Była bardzo młoda i miała twarz pokrytą piegami. – Masz ochotę?
Odsunął się.
– Nie, dzięki. Nie dzisiaj – popatrzył na nią: miała jasną skórę i lekko skośne oczy.
– Tylko piętnaście marek. Za tę cenę nie znajdziesz lepszej – oblizała wargi.
Pokręcił głową i zignorował kolejne uwagi: o gwarantowanej higienie poświadczonej lekarskim orzeczeniem, o zastosowaniu nowych, popularnych wśród arystokracji pozycji, a nawet o zaproszeniu koleżanki bez podnoszenia ceny. Ostatnia zachęta miała być kartą atutową, a ponieważ i ona nie spotkała się z entuzjazmem, Anna oddaliła się. Podeszła do innego stolika. Genipo odprowadził dziewczynę wzrokiem. Miała miękkie, wystudiowane ruchy, zupełnie nie jak ulicznica. Dzisiejszy dzień nie należał do szczęśliwych. Przytuliła się do następnego klienta in spe, a ten brutalnie ją odepchnął, nie pozwalając nawet na zaprezentowanie cennika. Wymierzyła mu policzek i uciekła. Mężczyzna ruszył w pogoń, ale prostytutka wmieszała się w tłum.
Genipo odstawił naczynie na kontuar i wyszedł. Nie zdążył zrobić kroku, gdy podeszło do niego dwóch strażników.
– Poproszę kartę tożsamości – powiedział uprzejmie funkcjonariusz.
Genipo wyjął dokument. Czekała go teraz seria standardowych pytań. Imię: Genipo, nazwisko: Herz, imię ojca: nieznane, wiek: 26 lat, zamieszkały: Nadbrzeżna 48, zawód: nauczyciel przyrody w I Gimnazjum…
Kontrola trwała kilka minut. Oficer oddał kartę i podziękował.
Straży miejskiej nie bał się nikt. Może dlatego, że od polityki trzymali się daleko, a zawsze zrzucano na nich czarną robotę. W przeciwieństwie do żandarmów, strażnicy nie dobijali się w nocy do drzwi. Oczywiście sytuacje przytrafiały się różne i czasami wystawiano ich w pierwszym rzędzie, naprzeciw rozwścieczonego tłumu, gdy starcie było nieuniknione.
Tymczasem wybiła godzina spotkania, a on był spóźniony. Przy wylocie ulicy Zamkowej, gdzie mieściła się letnia rezydencja burmistrza Lavouple’a, kłębili się gapie. Ludwik Moebius tego nie przewidział – miejsce spotkania było początkiem kolejnego wyścigu: byki kontra ludzie. Olbrzymi buhaj rzucał się po stalowej klatce, pręty wyginały się, strażnicy kłuli zwierzę pikami. Powoli oczyszczano przedpole: kilkudziesięciu śmiałków chętnych do ucieczki zajęło pozycje parę metrów od klatki. Przeważnie byli to młodzi chłopcy. Wiedzieli, że umrą, jeśli mają umrzeć, a przeżyją, jeśli zapisano im żyć. Przed przeznaczeniem nie ma ucieczki – od dzieciństwa kładziono im to do głów.
Genipo dowiedział się, że trasa wyścigu z ulicy Zamkowej skręcała w Ratuszową, by doprowadzić do Szewskiej. Tam zawijała powtórnie i wracała na rynek. Poszukując dawnego przyjaciela Genipo rozglądał się niecierpliwie, gdy nagle zatrzymał wzrok na grupie śmiałków i tam, pośród przerażonych, młodych twarzy, dojrzał nie pasujące do reszty oblicze. Twarz Ludwika Moebiusa – całkowicie wyzbytą strachu i jakby nieobecną.
– Ludwiku! – Genipo krzyczał i wymachiwał rękami, starając się przedrzeć przez ciżbę, ale głos utonął w ogólnym rwetesie. – Tu jestem, Ludwiku!
Moebius nie słyszał. Napięcie sięgało zenitu – otwierano już klatkę, na zwierzę posypał się grad kamieni. Rozwścieczony buhaj natarł na tłum.
Ludwik Moebius stał jak sparaliżowany. Szeroko otwartymi oczami patrzył na zbliżającego się byka. Otrzymał uderzenie, upadł kilka metrów dalej – szklanym wzrokiem wpatrując się w bezchmurne niebo.
– Nie!!! Nie!!! – Genipo wrzeszczał, ale nikt nie przejął się jego krzykiem. Gonitwa trwała w najlepsze, byk osiągnął już zakręt Ratuszowej. Nim zajdzie słońce i rozpocznie się biesiada, wielu jeszcze odda życie. Zresztą: umarł, bo miał tak sądzone.
Wszystko wydarzyło się stanowczo za szybko, by znalazł czas na myślenie. Tłum, widząc wzburzenie Genipa, począł z wolna ustępować i nie minęła minuta, a nauczyciel przyrody klęczał przy przyjacielu, próbując zatamować krwawienie.
– Co się stało? – Genipo chwycił jego dłoń. Była gorąca. – Czemu nie uciekałeś?
Nie usłyszał odpowiedzi. Ludwik poruszał wprawdzie ustami, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Męczarnia trwała zaledwie kilkadziesiąt sekund, Genipo zaczął płakać. Aż w końcu Ludwik zamknął oczy, uśmiechnął się i wyzionął ducha.
Roztrzęsiony i oszołomiony Genipo spróbował wstać, zakręciło mu się w głowie i runął na ziemię. Podniósł się na czworaka, gdy chwyciły go torsje. Ktoś próbował pomóc, ale odepchnął go brutalnie. Wreszcie stanął i ruszył przed siebie, nie wiedząc, dokąd idzie. W tłumie mignęła twarz funkcjonariusza straży miejskiej, który kontrolował go przed paroma minutami.
Karnawał Genipa dobiegł końca.
Trzy godziny później, gdy słońce skryło się za kominami, a na rynku wciąż wznoszono toasty na cześć burmistrza, w odległe zakamarki miasta, na ulicę Drukarską, zajechała dorożka. Siedział w niej profesor Henryk Achtenberg – z wykształcenia matematyk, z zamiłowania kompozytor i kryptograf. Zamyślony wyglądał przez okno, bawiąc się złożoną na cztery kartką papieru. Gdy dojrzał nazwę ulicy, rozłożył kartkę i ponownie przeczytał tajemniczy list:
„Pragnę pilnie zaprosić Pana na uroczysty bankiet. Wśród znamienitych gości, Pańska obecność jest potrzebna niezmiernie. Pomoc w dotarciu nie będzie konieczna. Drukarska 12 – oto adres, który proponuję zapamiętać. Owo spotkanie powinno dostarczyć Panu wiele powodów do zadowolenia. Spotka Pan szanowane osoby – i to już jutro. O powrót proszę się nie kłopotać, zapewniamy dorożki. Przewidujemy, że zabawa rozpocznie się o godzinie 8 wieczorem. Bycie na czas wydaje nam się wskazane. W razie spóźnienia, proszę nie czuć się winnym. Dom leży na wzgórzu, z którego rozpościera się przepiękny widok na całe miasto. To najpiękniejsze miejsce pod słońcem. O rozpoczęciu balu bliższą i dalszą okolicę poinformujemy dzwonem”.
Henryk Achtenberg jako szanowany obywatel miasta i uniwersytecki wykładowca bywał często gościem na uroczystych bankietach. Jednak zapraszający zwykle pamiętali, by najpierw przedstawić się. Tym razem było inaczej. Znaleziona wczoraj w skrzynce na listy szara koperta, pozbawiona informacji o nadawcy, wzbudziła zainteresowanie profesora. Tajemnice pociągały go do dawna, z tego powodu zajął się matematyką. I tekst – pełen dziwacznych zdań, jakby napisany przez dziecko. Inni wyrzuciliby list, podejrzewając mało zrozumiały żart. On postanowił przyjąć zaproszenie. Tego dnia otrzymał jeszcze jedną podejrzaną przesyłkę. Znalazł w niej popularny podręcznik akademicki, Wstęp do analizy matematycznej, z zakładką w miejscu, gdzie omówiona została liczba e – granica w nieskończoności ciągu (1+1/n)n. Czy to tak zwany zbieg okoliczności, czy przesyłki coś łączyło? Henryk nie wiedział.
– Dwanaście, to tutaj – woźnica postukał w okienko, wyrywając matematyka z zadumy. – Należą się dwie marki. Zaczekać na pana?
Profesor z ociąganiem pokręcił głową – wszak gospodarz przyjęcia zapewniał dorożki.