Przyszedł tylko po receptę. Kilka dni później jego pacjent zmarł
"Na oczach poczekalni pełnej ludzi dobywa głosu, który na zawsze zapamiętam jako ucieleśnienie czystej rozpaczy. Mówi, że coś przeoczyłem; że to ja jestem winien śmierci jej męża" - opisuje Max Skittle, Brytyjczyk, lekarz rodzinny. Publikujemy fragment jego książki "Lekarz ci tego nie powie".
Środa, 27 czerwca. Dziś znów przyszła kolej na mój dyżur w przychodni. Wszyscy lekarze rodzinni sprawują takie dyżury rotacyjnie, trzy albo cztery razy w miesiącu, i szczerze mówiąc, jest to całkiem przyjemna odmiana po monotonii, jaka wkrada się do codziennej, rutynowej obsługi własnych pacjentów. (...)Tak więc przychodzę do gabinetu, siadam za biurkiem, wstrzymuję oddech. I czekam. O 8:01 mam już długaśną listę rozmaitych zleceń.
Może to być konieczność zajęcia się nagłym przypadkiem, osobą, która tego właśnie dnia dzwoni albo osobiście przychodzi do poradni, ponieważ potrzebuje pilnego badania (ale nie jest na tyle chora, żeby udać się na oddział ratunkowy, gdzie na przyjęcie czekałaby siedem godzin). Albo pilne zapotrzebowanie na receptę, albo wreszcie podjęcie działań w związku z wynikami badań krwi poważnie odbiegającymi od normy, co wymaga skontaktowania się z pacjentem (żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje).
Zobacz: Danuta Stenka o "Nieobecnych". Ma też ważny apel do Polek
Kiedy więc z całego dzisiejszego rozkosznego chaosu wyłaniają się wchodzący do mojego gabinetu tuż przed jedenastą państwo Patelowie, jest to naprawdę mile widziana chwila wytchnienia.
Są nowymi pacjentami naszej przychodni, oboje po sześćdziesiątce, wciąż pełni życia, a przyszli dziś tylko dlatego, że panu Patelowi skończyły się leki na obniżenie ciśnienia. To raczej kiepski powód i może niewystarczający, aby umieszczać takich pacjentów na liście przyjęć lekarza dyżurnego, ale wszystko mi jedno, bo już zdążyłem ich polubić, (...)
Badam układ krwionośny pana Patela, na co składa się osłuchiwanie czterech jam serca za pomocą stetoskopu, a następnie mierzę mu ciśnienie i tętno. Wszystko w doskonałym porządku. Wypisuję receptę na amlodypinę (10 mg), jego lek na ciśnienie, który przyjmuje raz dziennie, ustalamy termin kontroli i kończymy konsultację pięciominutową pogawędką o niedawnej podróży państwa Patelów do Irlandii. Opowiadam im o Alice i wybrzuszku, i wreszcie zapraszam na wizytę, jeżeli cokolwiek ich zaniepokoi.
Pan i pani Patelowie może i są zupełnie nowymi pacjentami naszej przychodni, ale na liście moich ulubionych pacjentów już znajdują się w pierwszej piątce. Nie mając już więcej powodów do zatrzymywania moich pacjentów, niechętnie odprowadzam ich do drzwi. Wychodzą roześmiani. Co za wspaniali ludzie!
Piątek, 29 czerwca. Pan Patel nie żyje. Miał wczoraj rozległy zawał serca. Dostałem tę wiadomość dziś rano, zaraz po przyjściu do pracy. Jestem wstrząśnięty zarówno z powodu tragedii pani Patel, jak i przytłaczającego poczucia winy (i strachu, nie będę nikogo okłamywał), że coś przeoczyłem. Czy jestem winny jego śmierci? Kiedy umiera pacjent, lekarz, bez względu na to, czy się do tego przyznaje, czy nie, bez końca odtwarza swój udział w opiece nad zmarłym, aby upewnić się, czy nie popełnił błędu. Nie różnię się pod tym względem od innych.
Mam ochotę spakować manatki, pojechać do domu i otworzyć butelkę whisky; trudno liczyć na to, że tego dnia zdarzy się jeszcze coś dobrego. Przyjąłem dopiero połowę pacjentów, a już jestem spóźniony z powodu kompletnego zamglenia umysłu. Przemieszczam się właśnie w stronę recepcji, ponieważ muszę poprosić o wysłanie faksem pilnego listu, kiedy nagle widzę stojącą na drugim końcu korytarza panią Patel.
Dalszy ciąg wydarzeń upodabnia się do wypadku samochodowego w tragicznie zwolnionym tempie. Stawiam coraz mniejsze kroki i dowlekłszy się do niej, zatrzymuję się powoli; wyciągam rękę i próbuję złożyć kondolencje. Rozżalona kobieta wszystko to oczywiście ignoruje.
Na oczach poczekalni pełnej ludzi dobywa głosu, który na zawsze zapamiętam jako ucieleśnienie czystej rozpaczy. Mówi, że coś przeoczyłem; że to ja jestem winien śmierci jej męża. Czuję, jak krew napływa mi do twarzy. Tętno wchodzi na wysokie obroty, serce wali tak, jakby chciało wyrwać się z piersi. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, ale z mojego gardła nie wydostaje się żaden dźwięk. Słowa nic tu nie pomogą. Katastrofa!
Chwytam się pozytywnej iskierki, która migocze gdzieś w moim wnętrzu. Ostatnim razem, kiedy zostałem oskarżony o zabicie (tak, zabicie) członka rodziny, krewny zmarłego próbował zaatakować mnie gaśnicą na oddziale szpitalnym, gdzie pracowałem.
Pani Patel nic w rękach nie trzyma. Iskierka optymizmu gaśnie, gdy uświadamiam sobie, że jej słowa wyrządzają w rzeczywistości znacznie większą krzywdę, niż mogłaby to uczynić jakakolwiek gaśnica. Jeszcze raz próbuję wyciągnąć rękę do owdowiałej pani Patel, ale mój gest zostaje słusznie odrzucony. Pokonany, przekazuję faks (mokry od mojej spoconej dłoni) Ricie, naszej starszej recepcjonistce, która stoi za mną, gotowa pomóc rozładować sytuację. Poczekalnia pozostaje pogrążona w wygodnym milczeniu (poza panem Swiftem, jednym z naszych trudniejszych pacjentów, borykającym się z całkiem sporym problemem panowania nad złością, który wrzeszczy na nas wszystkich, domagając się, żebyśmy się do cholery zamknęli).
Na koniec jeszcze raz składam niechciane i niepotrzebne kondolencje pani Patel, która płacze w ramionach Rity.
Wycofuję się z recepcji, czując, jak morze głów w poczekalni zgodnie obraca się, obserwując mój odwrót. Czarny charakter cichaczem schodzi ze sceny. Ale się im trafiło przedstawienie! Nie ma wątpliwości, że przez resztę tygodnia będą dywagować o tym, jak to przeoczyłem zawał serca.
Siedzę za biurkiem, gapiąc się w nicość. Czas biegnie na zwolnionych obrotach. Mrużę oczy. Czuję się otępiały. Chce mi się płakać, potrzebuję tego. Żeby wyrzucić z siebie choć część tych złych emocji. Jeszcze raz sprawdzam jego kartę, chcę się upewnić, czy czegoś nie przeoczyłem, czy nie popełniłem jakiegoś błędu.
Uważam, że nic takiego nie miało miejsca, ale to teraz nieistotne, i, koniec końców, nienawidzę samego siebie za to, że w ogóle coś sprawdzam, przez co powoli tracę zaufanie do siebie jako lekarza, jakie jeszcze niedawno miałem. Może powinienem udać się na wizytę do swojego lekarza, jeżeli się to nie zmieni? W końcu poradnictwo w kwestiach życiowych i omawianie z pacjentem spraw, które go niepokoją, też należy do zadań medycyny rodzinnej. Wszystko to nie ma teraz znaczenia.
Pani Patel straciła swojego ukochanego męża i, słusznie czy niesłusznie, zawsze będzie mnie o to obwiniała. Łzy muszą poczekać. Mimo wszystko wciąż mam pacjentów, którzy czekają na przyjęcie.
Książka Maxa Skittle ukazała się w Polsce nakładem wydawnictwa Muza.