Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:59

Przypomnij sobie

Przypomnij sobieŹródło: Inne
d49znhz
d49znhz

1

Dlaczego jestem szczęśliwy Jestem szczęśliwy bo mam Maszynę Parową (która działa). Jestem szczęśliwy bo mam Tatę Mamę Siostrę Babcię i dostałem na Boże Narodzenie Nartosanki. Jestem szczęśliwy bo należę do koła naukowców, a jak dorosnę, dostanę nagrodę Nobla. Jestem szczęśliwy bo mogę przeżyć całe swoje życie w wolnym i niepodległym państwie fińskim i dlatego że Bóg na Niebiosach otacza mnie miłością i opieką Jonasz louhiniitty III A

2

Wytrzymam ten dzień.
Oto zapach rozgrzanej w słońcu psiej kupy i wilgotnej ziemi. Zgarbiona kobieta w śniegowcach z lat osiemdziesiątych i dziecko ubrane w ocieplane spodnie, które wysuwa język ku wąsom po lodach okalającym usta. Oto długie przedpołudnie, kiedy nie trzeba spoglądać na zegarek.
Oto kawiarnia, w której można kupić tradycyjną kawę i murzynka z grubą warstwą kawowej polewy i gdzie przesiadując za dnia, odnosi się wrażenie, że dostąpiło się wtajemniczenia. Oto dzwonią tramwaje i uczniowie człapią noga za nogą, i siwowłose kobiety, które, podtrzymując się nawzajem, przechodzą przez jezdnię. Oto książka, którą dostałam od Iana. Oto Ian, który mnie kocha.
Oto książka.
Świat, do którego mogę wkroczyć. Trzy kobiety w ciągu jednego dnia w różnym czasie. Pisarka Virginia Woolf, która napełniła kieszenie kamieniami i weszła do wody.
Byłeś na mej drodze wszystkim tym, kim człowiek w ogóle mógłby być. Niewydaje mi się, żeby mogło być dwoje ludzi bardziej szczęśliwych, zanim przyszła ta okropna choroba. Niepotrafię już dłużej z nią walczyć, wiem, że rujnowałam Ci życie, że beze mnie mógłbyś pracować.
Przeczytałam list samobójczy Virginii wiele razy, ale wciąż do niego powracam. Jak wyglądały jej kamienie? O czym myślała, pogrążając się pod wodą? Czy, zanim straciła przytomność, zdążyła pożałować tego, co zrobiła?

3

Po raz pierwszy zobaczyłam Iana trzy lata temu w sali wykładowej. Został zaproszony z nowojorskiego Uniwersytetu Columbia, by gościnnie poprowadzić w zakładzie literatury seminarium poświęcone Virginii Woolf. Ian miał czterdzieści lat, ale wyglądał na starszego. Był ubrany w brązowe sztruksy i pomarańczowo-żółty bezrękawnik, a na nogach miał sandały ortopedyczne o guzkowatych podeszwach, takie same, jakie mama nosiła wtedy, gdy byliśmy dziećmi. Stał, chudy i nieco zgarbiony, w jednej ręce trzymał szklankę z wodą, a w drugiej plik papierów i rozglądał się po sali, jakby szukał odpowiedniego miejsca, gdzie mógłby je położyć.
Dziewczyny ubrane w długie spódnice i chłopcy z cienkimi włosami związanymi w kitki dyskutowali głośno na temat literatury (no więc, ten Orlando jakoś mi objawił moją seksualność) i o imprezie z poprzedniego dnia (obudziłam się obok jakiegoś pojebanego studenta polibudy i czułam się tak, że sorry), a Ian powtarzał raz za razem:
Excuse me, excuse me, please – próbując uciszyć salę. Wreszcie postawił szklankę i położył papiery na stole, tupnął sandałem i krzyknął na cały głos: – Shut the fuck up!
Gdy zaczął mówić, ucichliśmy. Ian przysiadł na stole, przesunął na bok papiery i upił łyk wody. Miał intensywne spojrzenie, a głos głęboki i niski, jakby pod jego słowami ktoś cichutko sobie nucił.
Najpierw wyjaśnił, dlaczego swego czasu zajął się literaturoznawstwem.
– Jestem przekonany, że zapamiętywanie to coś ważnego. Tylko pamiętając, możemy zrozumieć cokolwiek z tego, co wiemy o sobie. Ale tak się złożyło, że ja mam przerażająco kiepską pamięć. Chciałem to nadrobić, okradając innych.
Ian spojrzał w bok, napił się wody i zaczął mówić o olśniewająco błyskotliwej pisarce z początku minionego stulecia, która pragnęła odczuwać nawet najmniejsze poruszenia umysłu, zanurkować w wewnętrzny świat człowieka w sposób całkowicie nowy w historii literatury.
Jego słowa sprawiły, że poczułam w gardle dławiącą kulę. Chciałam podnieść rękę i powiedzieć, że w pamiętaniu nie ma nic dobrego. Pamięć to jedna z przeciwności losu, wobec których jesteśmy bezsilni. Chciałam wstać, zatrzymać długopisy robiące notatki i skwapliwe potakiwanie, krzyknąć, że ja nie pragnę niczego więcej oprócz tego, co uwolniłoby mnie od pamiętania.
Ian poczerwieniał, a jego dłonie rysowały okręgi w powietrzu. Miał chude ręce, na nadgarstkach rosły mu czarne włoski. Zapragnęłam poczuć, jakie są w dotyku.

4

Zanim udaje mi się doczytać list Virginii, dzwoni telefon.
– Gdzie jesteś? – W głosie matki pobrzmiewa ta sama co zawsze podejrzliwość.
– Spisuję wywiad – kłamię. – O co chodzi?
– Tylko się nie denerwuj. Byłabyś tak miła i poszła dziś do Jonasza?
– Przecież mówiłam, że sama chcę decydować, kiedy pójdę.
– Mówiłaś. Ale to dla niego ważne, żebyś poszła teraz. On cię potrzebuje. Żeby wydobrzeć.
Spieprzaj! To mam ochotę powiedzieć. Spieprzaj i daj mi wreszcie żyć moim własnym życiem. Ale tak się nie mówi do matki. Nie wtedy, gdy jest się już dorosłym i mieszka we własnym domu. Nie do matki, która musi się zajmować Jonaszem, olbrzymim, wyrośniętym dzieckiem. Nie do matki, która przez całe swoje życie nie miała drzwi, które mogłaby zamknąć przed innymi.
– Jonasz nie wydobrzeje.
– Mógłby być mniej nieszczęśliwy. On mówi, że już się o niego nie troszczysz.
– O Jezu!
– Bez przerwy o ciebie pyta. Co mam na to powiedzieć?
– Nic nie musisz mówić. Pójdę do niego, jak się z tym uporam.

d49znhz

On mówi, że już się o niego nie troszczysz.
Jak on śmie tak mówić? Jak śmie używać takich słów? Troszczyć się. Troska jest obłudna i obrzydliwa. „Troszczyć się” to słowo zatrute przez dziecięce piosenki i socjaldemokratów. Że niby wszyscy dbamy o wszystkich i wszystkim nam jest tak fajnie.
Nie, doprawdy nie troszczę się o Jonasza. Moje uczucia wobec niego to coś całkowicie odmiennego. Nie ma w nich miejsca na nic, co jest ciepłe albo przyjemne. Czuję do niego więcej niż do jakiegokolwiek innego człowieka na całym świecie. Pragnę, aby Jonasz po prostu zniknął i żebym nigdy więcej nie musiała niczego o nim pamiętać.

Kiedy się urodziłam, świat był już pełen Jonasza. Jonasz miał złociste włosy, dźwięczny głos i samochód wyścigowy z naklejkami, którym ciągle wjeżdżał w żółtą ścianę dziecięcego pokoju. Któregoś dnia farba odprysła w dziwaczny kształt i ojciec zamknął samochód na klucz w komórce na strychu.
Jonasz grywał smutne piosenki na brązowym plastikowym flecie i godzinami przesiadywał z książką obrazkową na kolanach, nie przewracając ani strony, w milczeniu. Marzył o tym, by wrzucić mnie do starego żelaznego garnka babci, razem z marchwią, kawałkami brukwi i łodygami selera, i wymieszać moje różowe niemowlęce ciałko z gorącą zupą. W złe dni zakradał się do mojego białego łóżeczka i obiema rękami wyrywał mi puszyste włoski z głowy. W dobre dni nakładał w naszym pokoju kołdrę na stolik i wczołgiwaliśmy się tam, żeby się pobawić. Mieliśmy ze sobą latarkę i zgniecionego banana i bawiliśmy się w Jonasza w brzuchu wieloryba. Brał mnie w objęcia i kołysał. Wyobrażałam sobie, że poza kołdrą jest wzburzone morze, na którego falach nasz wieloryb będzie bez końca kołysał się w górę i w dół.
Złote włosy Jonasza i dźwięk szklanego zegara to pierwsze rzeczy na świecie, które pamiętam. Przez długi czas byłam pewna, że Jonasz jest całym światem.

Na moim talerzyku jest połowa murzynka i okrągły ślad po filiżance z kawą. Mężczyzna przy sąsiednim stoliku wpatruje się w pustkę, za oknem dzwoni tramwaj. Zamykam książkę i gładzę szorstką okładkę. Mam ochotę poprosić bohaterów powieści o wybaczenie.

5

Gdy ja miałam pięć lat, a Jonasz siedem, ojciec wjechał na podwórze starym karawanem pogrzebowym.
Byliśmy z mamą na podwórku. Jonasz siedział sam na jednej huśtawce, a na drugiej siedziała mama ze mną na rękach. Gdy usłyszeliśmy klakson, pobiegliśmy wszyscy troje zobaczyć, co się dzieje. Samochód był duży i czarny. Miał zgnieciony błotnik, a na brudnej tylnej szybie ktoś narysował ogromny penis. Miałam nadzieję, że mama i tata tego nie zauważą. Próbowałam sprawiać wrażenie, jakbym niczego nie dostrzegła.
Tata głaskał kierownicę. Gdy otworzył szybę, z głośników wylały się dźwięki Roadrunner. Miał włosy zmierzwione z tyłu głowy i górne guziki koszuli odpięte, tak że widać było poskręcane złociste włosy na torsie. Bębnił o kierownicę w rytm muzyki i uśmiechał się szeroko. Dłoń mamy trzymała moją rękę w silnym, kurczowym uścisku.
– Henri – odezwała się mama. Zabrzmiało to tak, jakby z trudem panowała nad głosem . Tata przymknął oczy i podniósł do ust palec wskazujący.
– Daj spokój.
– Umawialiśmy się.
Tata podkręcił muzykę głośniej i wysiadł z samochodu. Pachniał tak, jakby przyjechał znad morza. Podszedł do nas, uniósł mnie i Jonasza do góry. Poczułam skurcz żołądka.
– Przejedźmy się gdzieś – powiedział. – Na wiosenną wycieczkę.
Przysunął mamę do siebie, a ja wcisnęłam się pomiędzy ich dwoje. Tata pachniał potem i fajką, a mama trawą i różowym kremem do twarzy. Ich zapachy zmieszały się i przeniknęły mnie tak mocno, że poczułam zawrót głowy.
– A jechali nim zmarli? – zapytał Jonasz.
Tata przytaknął.
– Ale się ucieszą, jak zobaczą na tylnym siedzeniu uśmiechniętego chłopca.
Mama nie odezwała się ani słowem. Odwróciła się i odeszła, a ja krzyknęłam, bo przemknęło mi przez myśl, że może już nie wróci. Ale kiedy po jakimś czasie przyszła z powrotem, miała na głowie chustę w kwiaty z Marimekko, a na ramieniu koszyk, który kupiła na rynku. W koszyku była butelka soku, paczka ciastek i kanapki zawinięte w papier śniadaniowy. Wsiedliśmy do samochodu wszyscy czworo, mama z przodu obok taty, ja i Jonasz z tyłu. Skórzane fotele były gorące od słońca; gdy siadaliśmy, uda nam się do nich przyklejały.
– Może tu są duchy zmarłych – szepnął Jonasz.
Pomyślałam o pomarszczonych babciach i dziadkach, którzy siedzą koło nas, kiwają skurczonymi główkami i wyglądają, czy na drodze nie widać także innych zmarłych. Słońce świeciło do środka przez wszystkie okna, a gdy Jonasz odpowiednio się usadowił, członek na tylnej szybie wyrastał mu z głowy jak rogal. Mama położyła dłoń na nodze ojca i widziałam w lusterku, że oboje leciutko się uśmiechają. Obróciłam się na kolanach przodem do oparcia, pomachałam do brodatego mężczyzny, który jechał za nami, i śmiałam się, gdy fotel naciskał rytmicznie mój brzuch.
„Jesteśmy szczęśliwą rodziną” – pomyślałam. Odniosłam wrażenie, że to zdanie sfrunęło do mnie ze stron jakiejś książki. Wyobraziłam sobie, że jestem dziewczynką z książki dla dzieci, mam czerwone policzki i warkoczyki, podróżuję ku wielkiej i ekscytującej przygodzie, dla której ktoś zdążył już napisać szczęśliwe zakończenie.

d49znhz

Tata jechał szybko. Przednie szyby były otwarte, wiatr o zapachu ziemi zwiewał włosy na oczy. Mama przytrzymywała chustkę za rogi. Tata, bucząc klaksonem, wyprzedził jadący przed nami volkswagen. Kierowca uniósł środkowy palec, a Jonasz odpowiedział mu, robiąc z kciuka i palca wskazującego kółko i machając w nim kciukiem drugiej dłoni. Ja zatkałam uszy i parskałam.
– Henri – odezwała się cicho mama, gdy tata wyprzedził marchewkową ładę i dwa kolejne samochody. Widziałam, że przyciska nogę taty tak mocno, że palce jej pobielały. Tata przykrył ręką dłoń mamy i zaśmiał się.
– Czyż nie jest fantastycznie, dzieciaki?! – krzyknął przez ramię. Wymruczeliśmy coś niewyraźnie, bo nie chcieliśmy zdenerwować żadnego z nich.
Vad i helvete menar du? – zapytała mama, gdy tata wyprzedził jeszcze rozpędzony samochód sportowy z otwartymi szybami i motocyklistę ubranego w skóry. Mama zawsze mówiła po szwedzku, kiedy nie chciała, żebyśmy ją rozumieli. Poczułam skurcz w brzuchu, na ramionach miałam gęsią skórkę, choć był upał. Próbowałam wziąć Jonasza za rękę, ale on trzymał dłonie zaciśnięte w pięści i wpatrywał się w kark taty z twarzą bez wyrazu, jak u lalki.
– Cieszę się z życia! – Tata krzyczał tak głośno, jakby mama była gdzieś daleko. – Ty też byś mogła. Przynajmniej od czasu do czasu.
A potem krzyknął:
– Cholera jasna!
Brzęknęła szyba.
Mama krzyknęła.
Coś trzasnęło. Tak jakby ktoś złamał kark małego ptaka.
Leżałam na podłodze i słuchałam dudniącego samochodu. Wycieraczka pachniała jak zmokły pies. Czułam na karku ciepły oddech Jonasza. Zamknęłam oczy i czekałam, aż ktoś nadejdzie, żeby nas stamtąd wyciągnąć.

Karetka odwiozła mamę do szpitala. Tata powiedział, że to nic poważnego. Przód jego koszuli był zachlapany krwią z nosa mamy. Na górze, tam, gdzie koszula była rozpięta, krew zabarwiła włosy w brunatne kępki.
Kiedy pielęgniarze prowadzili mamę do karetki, tata milczał. Siedziałam na skraju chodnika i trzymałam obie ręce na kolanach. Ja też nic nie mówiłam. A może krzyczałam. Nie jestem pewna.
– Mama była po prostu w szoku – tłumaczył tata. – Jak wróci, wszystko będzie tak jak dawniej. Na pewno będzie śmiesznie wyglądać z obandażowanym nosem. Ale poza tym wszystko jest w porządku. Tak jak dawniej.
Siedzieliśmy przy kuchennym stole, a tata robił gorące kanapki na elektrycznym grillu. Jonasz siedział na krześle na piętach, trzymał ręce pod kolanami i wpatrywał się w ścianę. Przez cały wieczór nie odezwał się ani słowem. Tata położył przed nami parujące kromki z szynką, ananasem i roztopionym serem. Kiedy Jonasz wziął nóż, by odkroić kawałek, tata złapał go szybko za rękę.
– Pomódlmy się – powiedział. – Podziękujmy Panu za to, że był dzisiaj z nami.
Krzesło stuknęło, kiedy Jonasz wyrwał rękę z uścisku i wstał od stołu. Policzki mu płonęły, patrzył na tatę tak, jakby go nie widział.
– A jeśli to nie był Bóg? – zapytał głosem dorosłego człowieka. – A jeśli to był szatan, który wszedł w ciebie i prowadził samochód jak szaleniec?
– Co? – spytał tata. Na szyi pojawiły mu się czerwone cętki. – O czym ty mówisz?
W radiu rozległ się sygnał czasu. Ze ściany oderwał się kawałek farby w kształcie profilu człowieka. Przełknęłam kęs gorącego sera, łzy napłynęły mi do oczu. Trzymałam oburącz szklankę i piłam. Mleko spływało mi zimnym strumieniem do ust i żołądka. Tak jakby wypłukiwało mnie od środka. Wypłukiwało doszczętnie.

6

Ojciec Iana popadł w obłęd na wojnie w Wietnamie.
Minął niespełna rok od wykładu o Virginii Woolf. Siedzieliśmy w barku w pobliżu uniwersytetu. Oprócz kufli z piwem leżały przed nami długopisy, notatniki i pobazgrane kartki papieru. Ian garbił się jeszcze bardziej niż kiedyś.
Po cyklu wykładów wrócił do Nowego Jorku i przez rok mieszkał w maleńkiej kawalerce z gołębiami sypiającymi pod jego oknem. Co rano wypijał filiżankę espresso bez cukru, biegł truchtem na uczelnię i opowiadał studentom o teoriach literatury i twórczym pisaniu. Wieczorem przynosił sobie jedzenie z indyjskiej knajpki, włączał laptop i pisał doktorat. Za oknami kawalerki zapalały się światła Manhattanu, ale Ian siedział w swoim wełnianym bezrękawniku przy biurku odziedziczonym po babci i rozważał, w którym momencie w literaturze Zachodu zaczęło się pojawiać pojęcie człowieka jako jednostki jedynej w swoim rodzaju.
Jesienią się przeziębił. Przez parę dni został w domu i od rana do wieczora siedział nad doktoratem, w kapciach i w zakurzonym kocu na ramionach.
Trzeciego dnia choroby odezwał się telefon. Dzwoniła wykładowczyni historii z jego uniwersytetu.
– Jak się czujesz? – zapytała. Ian był pewien, że ma na myśli przeziębienie.
Kiedy dotarło do niego, o co chodzi, nie mógł wykrztusić ani słowa. Zaparzył dzbanek kawy, opatulił się kocem i włączył telewizor. Na ekranie pokazywano wciąż na nowo, jak samolot uderza w wieżowiec i solidny budynek rozpada się w głazy i w pył. W którymś momencie na dole ekranu pojawił się napis: America At War.
– Przez cały czas czułem, że powinienem coś zrobić. Zastanawiałem się nad wykładami na temat stosunków między Stanami Zjednoczonymi a Bliskim Wschodem, nad wolontariatem w służbach ratunkowych albo artykułem o historii Afganistanu. Ale potrafiłem tylko oglądać telewizję. Potem zadzwonili z waszego uniwersytetu i zapytali, czy nie chciałbym przyjechać na wymianę naukową. Natychmiast się spakowałem.
Ian popatrzył na podchmielonych chłopców z kitkami, którzy chwilę wcześniej wypytywali go, dlaczego jego ojczyzna zamierza zrównać z ziemią jedno z najbiedniejszych państw na świecie. Popatrzył na mnie i moją przyjaciółkę; siedziałyśmy bez słowa naprzeciwko niego z naszymi notatnikami.
To były pierwsze warsztaty literackie z Ianem. Przyszłam na nie z przyjaciółką, bo potrzebowałyśmy czegoś nowego w naszym niekonkretnym humanistycznym życiu studenckim. Ja przyszłam, bo chciałam jeszcze raz usłyszeć głos Iana. Chciałam, by przeczytał moje wiersze o Jonaszu, cierpieniu i śmierci i znalazł w nich nowe sensy. Chciałam, żeby odnalazł coś we mnie.
Zadał nam pracę.
– Napiszcie wiersz i opowiadanie o najtrudniejszym wydarzeniu z waszego życia. Styl dowolny.
Popatrzył na mnie. Miałam nadzieję, że to zrobi. Potem opowiedział o swoim ojcu i o wojnie, na którą tamten poszedł, będąc młodszy niż którekolwiek z nas.

d49znhz

Tam, gdzie urodził się Ian, wszyscy chodzili do kościoła. Kobiety zakręcały włosy na duże papiloty, a mężczyźni obcinali swoje tak krótko, że skóra prześwitywała im na skroniach. Ulice miasta były proste i szerokie, miejscowi jeździli dużymi nowymi samochodami, a przybyli zza granicy Meksykanie mniejszymi i starszymi. Kiedy małoletni popełniali tu przestępstwa, ich rodzice płacili mandaty albo szli do więzienia. Domy bogatych otaczały wysokie mury, trawniki były równo przycięte, ogrody olśniewająco uporządkowane. W sklepach sprzedawano mydło i papier toaletowy w olbrzymich paczkach, a ulice były niezmiennie niepokojąco spokojne.
Ian miał się nie urodzić. Jego matka i ojciec nie mieli być razem.
Ona była najinteligentniejszą uczennicą w liceum, która publikowała w szkolnej gazecie eseje i opowiadania. On był przystojnym, ale intelektualnie przeciętnym chłopcem o pełnych ustach i biodrach kołyszących się w tańcu. Była wiosenna noc, rum wykradziony z ojcowskiej szafy, sukienka mini i jasnoniebieski sportowy samochód.
Ponieważ ta noc nie miała się wydarzyć, rodzice Iana spakowali rzeczy i przeprowadzili się do Nowego Jorku. Matka ukryła, że jest w ciąży i dostała się na uniwersytet. Ojciec łapał się przypadkowych robót na budowach i w knajpach, czekając, aż coś się wydarzy. Nocami matka spała obok niego, ale uśmiechała się swobodnie w towarzystwie zupełnie innych osób. Takich, które za dnia czytywały książki, a po nocach prowadziły dysputy. Ojciec nie uśmiechał się nigdy. Nocą gładził wąskie plecy matki i jej nabrzmiałe piersi i marzył o tym, by wybuchła rewolucja lub wojna, która pozwoli mu pokazać, do czego naprawdę jest stworzony.
Kiedy Ian miał cztery lata, Stany Zjednoczone zaczęły wysyłać oddziały do Wietnamu. Matka nosiła szerokie indyjskie bawełniane spódnice i ozdoby z drewnianych korali. Ojciec był taksówkarzem, a wieczorami na siłowni pompował mięśnie. Gdy matka wychodziła co rano na uczelnię, ojciec ubierał Iana zbyt ciepło i prowadził do budynku naprzeciwko, pod opiekę czarnej kobiety.
– Nie wydaje mi się, żeby w tym był jakikolwiek zamysł – powiedział Ian, gdy zapytałam, dlaczego jego ojciec chciał iść na wojnę. – Nie wydaje mi się, żeby miał pojęcie, co oznacza komunizm. Albo gdzie leży Wietnam. W tym wszystkim chodziło raczej o frustrację. Albo o ten, no, o sens życia.
Ian oparł się o krzesło i zapalił fajkę. Miał zapadnięte policzki i na wpół przymknięte oczy. Dym unosił się niebieskimi strużkami do sufitu.
– Wojna trwała już jakiś czas, kiedy matka zabrała mnie na manifestację. To była pierwsza rzecz, jaką zapamiętałem dokładnie.
Nigdy wcześniej nie widział tylu ludzi zebranych w jednym miejscu. Kołysał się na plecach matki w nosidełku w słoniki i wyglądał spoza jej ramion na masę ludzką, która wylewała się na wszystkie strony jak chaotycznie huczące morze. Prawie wszyscy, również mężczyźni, mieli długie włosy. Matka Iana przewiązała czoło jedwabną chustką z frędzlami. Ian bawił się węzłem na jej karku, niechcący pociągnął matkę za włosy, a ona pacnęła go w udo. Wybuchnął płaczem. Matka tańczyła w miejscu, żeby go uspokoić, obok mężczyzna z warkoczykami grał na tamburynie, kołysząc biodrami. Ponad morzem ludzi wznosiły się potężne prześcieradła z kolorowym napisem: PEACE. Skądś dobiegały przez megafon drżące słowa, co jakiś czas ludzie wspólnie wznosili okrzyki. Ian oplótł rękami szyję matki, czuł w piersi poruszenia jej pleców i ich ciepło. Bolał go brzuch. Z jakiegoś powodu wydawało mu się, że matka może w każdej chwili zdjąć nosidełko z nim w środku i uciec.

Kiedy ojciec powrócił z wojny, Ian nie chodził już do czarnej kobiety z sąsiedniego budynku. W ciągu dnia był w szkole, popołudniami czytał książki w domu. Miał okulary z grubymi szkłami i rachityczne ciało, a pierwszego dnia szkoły szóstoklasiści wypłukali mu głowę w muszli klozetowej. Ian nigdy nie powiedział o tym matce. Ani o tym, że na przerwie chłopcy z równoległej klasy zamknęli go w toalecie, zdjęli buty i przez otwory w drzwiach sikali mu na nagie stopy. Ian się spóźnił i musiał za karę zostać po lekcjach. W domu matka potarmosiła mu czuprynę i spytała, czy coś jest nie tak. Powiedział, że nie, wierząc, że to prawda.
Matka kupowała na uniwersytecie i w antykwariacie stare książki, a Ian pożerał każdą z nich od deski do deski. Uważał, że dopóki będzie mógł co wieczór zanurzać się w kolejnych opowieściach, w jego własnym życiu będzie mogło się dziać cokolwiek, a on to na pewno wytrzyma. Wytrzyma poranny ból brzucha i drogę do szkoły, podczas której ktoś może się za nim skradać i rzucać mu w plecy kamieniami. Przerwy, podczas których nikt z nim nie rozmawiał. Szkolne korytarze i ciemne kąty, skąd w każdej chwili mogła wyrosnąć ręka, która pchnie jego głowę prosto na wieszak. To, że jego plecak i okulary regularnie znikały i pojawiały się potem a to podziurawione, a to śmierdzące moczem albo pomazane czarnym markerem.
Ian był pewien, że dopóki podczas lektury będzie mu się zdarzało zapominać, że jest małym chłopcem, który musi wstać rano do szkoły, zniesie wszystko. Ciche wieczory i noce, podczas których nie mógł zasnąć albo kiedy matka wracała do domu dopiero nad ranem, chichocząca i pachnąca czymś słodkim. Był pewien, że z pomocą książek zniesie wszystko, co kiedykolwiek może mu się przydarzyć.
Potem nadszedł dzień, kiedy po powrocie ze szkoły zobaczył przy kuchennym stole obcego mężczyznę, siedzącego naprzeciwko matki. Rozmawiali półgłosem i chwilami brali się nieśmiało za ręce. Mężczyzna był zgarbiony. Miał siwe włosy i brązowe zęby, białka oczu poznaczone żyłkami. Kiedy Ian położył plecak przy drzwiach, przerwali rozmowę.
– Kochanie – odezwała się matka zbyt głośno. – Chodź przywitać się z ojcem.
Mężczyzna nie wyciągnął ręki. Dłoń Iana zawisła przez chwilę niepewnie w powietrzu, a potem opadła na ramię mężczyzny.
– Cześć.
Mężczyzna drgnął. Jego wargi poruszały się równocześnie z wargami Iana. Matka wzięła Iana za rękę.
– Twój tata miał ciężki czas. – Mówiła tak, jakby zwracała się do małego dziecka. – Może zachowywać się trochę inaczej niż kiedyś.
Ian skinął głową. Nalał sobie mleka i przez chwilę siedział z matką i ojcem przy stole.
– Pójdę poczytać – powiedział w końcu. – Będziecie mogli spokojnie porozmawiać.
Przewracał kartki. Widział litery, słowa i zdania, ale nie udało mu się wejść do książkowego świata. Czytał dalej, śledził fabułę i myśli bohaterów. Ale przez cały czas wiedział, że jest małym chłopcem, z którym nikt w szkole nie rozmawia. Wiedział, że za ścianą siedzi dziwnie zmieniona matka i mężczyzna, który nie pamięta, że jest jego ojcem.
Spojrzał w okno. Ludzie idący z parasolami, latarnie świecące na różowo i błyszczące żółto taksówki. Miał ochotę otworzyć okno, stanąć na parapecie, odepchnąć się od ram i skoczyć.
Do wieczora siedział przy oknie i przewracał stronice książki. W kuchni mieszały się niski głos ojca i wysoki matki. Kiedy światło lampy ulicznej stało się mgliście białe, a niebo przejmująco czarne, matka stanęła za Ianem i położyła mu dłonie na ramionach.
– Przygotowałam dla ojca twoje łóżko. Ty możesz spać przez jakiś czas koło mnie. Prawda, że możesz?

Obiecałam Ianowi, że następnym razem napiszę o moim ojcu. Tyle że nie wiedziałam, co mu się stało. Nadal nie wiem, co to było.

d49znhz

7

Byliśmy w kuchni, piłam mleko. Tata siedział przy stole z otwartymi ustami, a obok stał rozczochrany Jonasz.
– Coś ty powiedział? – spytał tata. – Co ty, do cholery, przed chwilą powiedziałeś?
– A jeśli to był szatan? – powtórzył Jonasz. – Szatan, szatan, szatan, szatan. Szatan przyszedł z piekła i wlazł w ciebie.
Zobaczyłam na dnie szklanki postać z rogami. Przełknęłam, chociaż nie miałam już nic w ustach. Tata wstał. Jonasz sięgał mu ledwo do piersi. Patrzyli sobie w oczy. Wstrzymałam oddech.
– Chodź tutaj – powiedział tata.
Jonasz ani drgnął. Tata zrobił krok naprzód. Zaskrzypiała podłoga. Jonasz patrzył na niego bez zmrużenia powiek. Tata chwycił go za włosy. Uszy Jonasza poczerwieniały, ale wciąż jeszcze milczał. Bolały mnie płuca.
– Nigdy więcej tak do mnie nie mów. Dotarło?
– Mogłeś zabić mamę – powiedział Jonasz. – Albo nas wszystkich.
Tata pociągnął go za włosy tak mocno, że Jonasz musiał przechylić głowę. Dmuchałam na gorącą kanapkę. Jonasz upadł na kolana. Tata położył mu rękę na karku i pchnął go twarzą do ziemi. Zamknęłam oczy.
„Boże kochany – modliłam się w myśli tak, jak nauczył nas tata. – Nie pozwól, żeby stało się coś złego. Nie pozwól na nic złego. Nie pozwól na nic złego. Na nic złego. Boże kochany Boże kochany nie pozwól na nic złego nie pozwól na nic złego na nic złego Boże kochany nie pozwól na nic złego nic złego kochany kochany kochany Boże kochany Boże kochany nie”.
Odgłos rozrywanego materiału. Ciężkie sapanie taty. Oddechu Jonasza w ogóle nie słychać.
Nie otwierałam oczu i wzywałam Boga. Tata nauczał, że On widzi wszystko. Słyszy, kiedy go wzywasz. Przychodzi, kiedy potrzebujesz. „Proś, a otrzymasz. Szukaj, a znajdziesz. Pukaj, a otworzą ci drzwi, tobie też je otworzą”. Tak śpiewaliśmy w szkółce niedzielnej, chociaż nie byliśmy całkiem pewni, o jakie drzwi chodzi. Zgarbiony tata grał na skrzypiącej fisharmonii, a ja widziałam siebie, jak łomoczę pięściami w ogromne żelazne wrota, do których człapał długowłosy Bóg ubrany w biały szlafrok i klapiące ranne pantofle.
Znowu byłam za tymi drzwiami. „Otwórz, Boże” – krzyczałam w duchu tak głośno, że bolało mnie gardło. Pod powiekami piekły mnie łzy, krzyżowałam palce pod udami. „Boże kochany, otwórz, proszę!”
Mocne plaśnięcie. I tuż po chwili drugie, trzecie, czwarte.
Tata dyszał głośno i nierówno. Jonasz skomlił. Brzuch bolał mnie tak, jakby płonął w nim ogień. Głos Jonasza nie przypominał głosu dziecka, tylko zwierzę, które ugrzęzło w sidłach. Otworzyłam oczy.
Jonasz leżał na podłodze zwinięty jak embrion. Miał koszulę przedartą na pół na plecach, zasłaniał twarz obiema rękami. Kręgi krzyżowe sterczały mu przez skórę jak taśma z ostrymi kolcami. „To płetwa smoka – pomyślałam. – Mój Jonasz jest dzieckiem smoka”. Chciałam, żeby także jego skóra była skórą smoka, grubą i pokrytą łuską.
Ale nie była. Plecy Jonasza pokrywała jasna i gładka skóra dziecka, porośnięta delikatnym meszkiem. Teraz widniały na niej jedna przy drugiej szerokie, rozpalone czerwone pręgi.
Tata okręcił rękę pasem. Drugą ręką opierał się o stół, włosy przykleiły mu się do skroni, na czole błyszczał pot. Spodnie bez paska zwisały mu luźno na biodrach, widać było pomarszczoną gumkę majtek i złociste włosy pod pępkiem. Jonasz przestał popiskiwać. Syczał cicho przez zęby. Chwilę trwało, zanim zrozumiałam, że powtarza: „szatan”. Tata usłyszał to równocześnie ze mną.
– Cisza, do cholery! – krzyknął. Końcówka pasa uderzyła między strzępy koszuli w gołe plecy Jonasza.
Cisza! Cisza! Cisza!
Szatan. Szatan. Szatan.
Plask! Plask! Plask!
– Tato! Przestań! Tatooo! Taaa-tooo!
To byłam ja. Zawisłam oburącz na jego nadgarstku. Smarki i łzy spływały mi po twarzy i przedostawały się na dół przez wycięcie koszulki.
Tata opuścił rękę. Owinął dłoń paskiem tak mocno, że skóra po obu stronach napięła się prawie do białości. Otarł pot z czoła i spojrzał na mnie. Potem spojrzał na Jonasza. Jonasz przestał posykiwać. Z pręgów na plecach spływała krew.
Tata patrzył na pas i zwisające bezradnie spodnie. Spoglądał na przemian na mnie i Jonasza, jakby próbował ułożyć sobie w pamięci, kim jesteśmy i skąd się tutaj wszyscy wzięliśmy. Włożył pasek z powrotem w szlufki spodni i zmierzwił mi mimochodem włosy.
– No tak – mruknął. – No tak. No tak. Tak, tak, tak, tak.
Odwrócił się, napił wody prosto z kranu i wyszedł z kuchni. Trzasnęły drzwi wejściowe. Cykał sekundnik zegara.
Usiadłam przy Jonaszu i wzięłam jego głowę w ramiona. Pachniała potem i szamponem waniliowym, powoli przesuwałam palcami po jego włosach. Tego ranka wdrapałam się na toaletkę mamy i pomalowałam paznokcie na brązowoczerwony kolor. Wśród jasnych włosów moje paznokcie wyglądały jak błyszczące kropelki krwi, a palce jak różowe, pomarszczone robaki. Oddech Jonasza się uspokajał.
„Bądź tak dobry i zabierz to – powtarzałam Bogu i wyobrażałam sobie, że głaszczę przez skórę Jonaszowe myśli. – Zabierz to i pozwól, żeby wszystko było tak jak kiedyś. Kochany, kochany Boże. Bądź tak dobry i pozwól, żeby wszystko było tak jak kiedyś”.
Strzępy koszuli sterczały wciąż po obu bokach Jonasza, krople krwi na jego plecach zaschły jak strupy.
„Zrobię wszystko, co zechcesz – obiecałam Bogu. – Będę codziennie sprzątać nasz pokój. Będę pomagać mamie. Będę chodziła wcześnie spać. Oddam moją tygodniówkę dzieciom z Afryki. Jak dorosnę, zostanę zakonnicą i przeprowadzę się do Indii. Jeśli teraz to zabierzesz, nigdy więcej o nic Cię nie poproszę, tylko będę robić wszystko, co zechcesz”.
Nie wiem, jak długo siedzieliśmy tak na podłodze, milcząc, ja z głową Jonasza w ramionach. Byłam pewna, że czas się zatrzymał albo w coś przemienił. Byłam pewna, że na całym świecie coś się nieodwołalnie zmieniło.
W końcu Jonasz się podniósł. Wciąż jeszcze nic nie mówił, ale pozwolił się poprowadzić do łóżka. Jego ręka była chuda i ciepła jak w gorączce. Wypełniała mi dłoń całkowicie, nie sięgałam palcami na zewnątrz. Ściskałam ją z całej siły. Jonasz odwzajemnił delikatnie uścisk. Patrzyłam uparcie przed siebie. Nie chciałam oglądać więcej jego pleców.

Kiedy Jonasz był niemowlęciem, a ja się jeszcze nie urodziłam, mama i tata pomalowali pokój na słoneczny żółty kolor. Na styku ścian i sufitu namalowali słoneczniki, które puszczały oczko, i kupili Jonaszowi do łóżeczka żółtą frotową kołderkę.
– Dziecko potrzebuje słońca – powiedziała mama.
Tata odłożył wałek do pojemnika z farbą, podszedł do mamy i otoczył ją ramieniem. Może się pocałowali. Może się kochali właśnie wtedy, w roboczych koszulach i z ramionami pocętkowanymi żółtą farbą. Może miałam swój początek właśnie tamtego dnia. Może po wszystkim leżeli na podłodze, mama z głową na piersi taty. Może marzyli o nadchodzących latach. Myślę, że zamknęli oczy i oboje widzieli jednocześnie te same obrazy.
Żółty pokój pływa w słońcu. Jest sobota, a w pomalowanych na żółto łóżeczkach zmieniono właśnie pościel. Pokój pachnie płynem do płukania i dziecięcym szamponem. Dwoje dzieci, dziewczynka i chłopiec, siedzą obok siebie na łóżku. Chłopiec czyta dziewczynce książkę. Na stoliku nocnym leży taca w serduszka, a na niej dwie szklanki mleka i świeże, pachnące bułeczki. Mężczyzna i kobieta, tata i mama, stoją w drzwiach, objęci. Wybierają się na wycieczkę i koszyk z prowiantem jest już gotowy. Za oknem rozkwitają listki brzozy, gdzieś trzeszczy radio. Mężczyzna i kobieta uśmiechają się do siebie. Dzieci podnoszą wzrok znad książki i uśmiechają się do nich.
– Już idziemy? – pyta chłopiec, a mężczyzna bierze go na ręce.
Kobieta zakłada dziewczynce czapkę, którą zrobiła na szydełku. Wychodzą, trzymając się za ręce, wszyscy czworo. Mama niesie na ramieniu koszyk, a tata trzyma kluczyki do samochodu. Pachnie życiem i wiosną. Wychodzą z domu i spędzają cudowny dzień. Mija szybko, ale to ich nie martwi. Mężczyzna i kobieta wiedzą, że cudownych dni będzie więcej, niż którekolwiek z nich zdołałoby zliczyć.
Ja miałam pięć lat, a Jonasz siedem. Zaprowadziłam go do naszego słonecznożółtego pokoju i zsunęłam z łóżka frotową kołdrę.
– Idź spać – powiedziałam. – Rano wszystko będzie lepiej.
Jonasz usiadł na łóżku i pozwolił zdjąć z siebie strzępy koszuli. Zwinęłam je w kłębek i upchnęłam do kosza na śmieci, pod puste trójkątne kartoniki po sokach, gumy do żucia i strzępki papieru. Kiedy Jonasz zwinął się pod kołdrą, usiadłam przy nim i pozwoliłam palcom wędrować po jego głowie, karku i ramionach.
Wreszcie Jonasz zasnął. Wdrapałam się na plastikowy dziecięcy taboret i wyłączyłam światło. W rogu łóżka czerwona nocna lampka świeciła jak oko.
Wychodziłam już z pokoju, kiedy usłyszałam za sobą szept Jonasza.
– Zabiję go – powiedział cicho i najpierw pomyślałam, że się przesłyszałam. – Któregoś dnia jeszcze zabiję tatę.
Minęła chwila, zanim dotarł do mnie ciężar słów.
Ale kiedy stanęłam na progu dziecięcego pokoju i w świetle księżyca zobaczyłam w lustrze przedpokoju swoje odbicie, już rozumiałam. To ja muszę zadbać o to, żeby cienie dnia wyblakły i żebyśmy wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Nadeszła noc i ciemność, ale tata nie wracał do domu. Leżałam na łóżku z otwartymi oczami i nie zasnęłam nawet wtedy, gdy z drugiej strony pokoju zaczął mnie dobiegać miarowy oddech Jonasza. Przycisnęłam do piersi jego starego pluszowego pieska i usiłowałam wyrzucić z siebie ból.
„Zrobię cokolwiek – powtórzyłam w myślach. – Cokolwiek bądź, jeśli zabierzesz z naszego życia ten dzień”.
Obudziłam się nad ranem, bo chciało mi się siku. Zasnęłam w ubraniu, nie umyłam zębów, na ich powierzchni wyczuwałam językiem chropowaty nalot. Próbowałam przemknąć się po cichu do łazienki, żeby nie obudzić Jonasza. Drzwi do kuchni były uchylone i prześwitywała przez nie smuga przyćmionego światła. Przekradłam się do szpary w drzwiach i zobaczyłam szerokie, zgarbione plecy taty. Siedział przy stole bez koszuli, z twarzą schowaną w dłoniach. Przed nim stała szklanka i opróżniona do połowy butelka whisky.
– Tato – szepnęłam, ale chyba mnie nie usłyszał. Stanęłam za nim i położyłam mu ręce na ramionach. Miał lepką skórę.
Odwrócił się. Śmierdziało mu z ust. Wziął mnie za rękę; przyglądał mi się badawczo i długo. Tak jakbym była obcym, zgubionym dzieckiem, a on musiał zadecydować, co należałoby ze mną zrobić.
– Tato – szepnęłam jeszcze raz. – Tato!
Wziął mnie w ramiona. Przycisnął mi głowę do piersi tak mocno, że nie mogłam złapać oddechu. Przytulił twarz do moich włosów i zaczął powoli mnie kołysać.

To była moja kryjówka. Zawsze, kiedy było mi smutno albo się bałam, tata obejmował mnie w ten sposób. Huśtałam się z głową opartą na jego piersi również poprzedniej jesieni, po moim pierwszym dniu w przedszkolu.
Jonaszowi dokuczali w zerówce i bałam się, że mnie będzie czekać to samo. Robiłam sama babki z piasku w rogu podwórka i patrzyłam, jak inne dzieci nawzajem się huśtają. Kiedy po przyjściu z podwórka do przedszkola usiedliśmy do stołu, stało się coś strasznego.
Nagle moja pupa zrobiła się ciepła i mokra, a chłopiec siedzący koło mnie zawołał na cały głos:
– O fuj! Anna zsikała się w majtki!
Przedszkolanka o palcach jak szpony zawlokła mnie za ramię do łazienki, zrzuciła na podłogę mokre rajstopy i postawiła mnie w rozkroku na brzegu umywalki. Powyżej wisiało lustro i widziałam w nim swoją bladą twarz, pulchne uda z połyskującymi kropelkami moczu, a z tyłu usta przedszkolanki zaciśnięte w kreskę.
– Nikt wcześniej nie sikał u nas w majtki oprócz niepełnosprawnych dzieci – powiedziała, ochlapując moją pupę wrzątkiem.
Ja też zacisnęłam usta w kreskę, żeby powstrzymać płacz. Liczyłam w myślach od jednego do dziesięciu, jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze. Wiedziałam, że jeśli tylko policzę wystarczająco dużo razy, przyjdzie tata i mnie zabierze.
Tamtego wieczoru płakałam, dygocząc, rzewnymi łzami w jego ramionach, a tata trzymał mnie w objęciach, dopóki nie usnęłam. Tak samo było w inne dni i wieczory, gdy upadłam razem z rowerem i miałam na kolanie otwartą ranę albo wtedy, gdy dziewczynki z sąsiedztwa wykluczyły mnie z zabawy. W takie dni wślizgiwałam się w ramiona ojca i wiedziałam, że w tej kryjówce nigdy nie dosięgnie mnie nic złego.

d49znhz

Teraz zło zakradło się w ramiona taty i już nigdy nie będę miała kryjówki, do której można uciec.
Wstrzymałam oddech. Czułam na policzku, jak porusza się jego klatka piersiowa. Zamknęłam oczy i postanowiłam dostać się gdzieś indziej, wylecieć przez uchylone okno i wspiąć się na sklepienie jaśniejącego w oddali nocnego nieba.
Tata drżał. Jego gorące łzy spływały mi na włosy, ale mnie już nie było. Pędziłam z wiosennym wiatrem przez miasto, tylne podwórze, przedszkole i szkołę Jonasza, przez kościół, w którym tata odprawił poprzedniego dnia nabożeństwo pogrzebowe samotnej kobiety z sąsiedztwa. Leciałam ponad kioskiem z lodami nad morze i wraz z falami do miejsc, o których istnieniu nie wiedziałam.
Zobaczyłam jaskrawe plamki pod powiekami i wiedziałam, że gdzieś daleko jest mała dziewczynka, która nad ranem siedzi w ramionach płaczącego ojca i boi się tak bardzo, że chciałaby umrzeć.

d49znhz
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d49znhz