Chodzenie na religię To było bardzo męskie zajęcie. Interesowała nas walka. Telewizja podsuwała scenariusze, a okolica oręż. Zorro i Czterej Pancerni. Leszczynowe zarośla dostarczały białej broni, dąbrowa amunicji do wyimaginowanych pepesz i szmajserów. Szarże i pojedynki odbywały się przez dziesięć miesięcy. Strzelaliśmy tylko jesienią, gdy kilkanaście starych dębów pozbywało się żołędzi. Ksiądz proboszcz miał donośny głos, ale okolica była rozległa, zarośnięta, pełna wądołów i piaszczystych polan, więc czasem musiał wysyłać umyślnych, żeby zebrali nasze rozproszone oddziały. Nadciągaliśmy zgrzani, zaczerwienieni, a na ramionach powiewały nam czarne peleryny ze szkolnych fartuchów. Czekał na nas przed wejściem. Też w czerni, trochę bardziej matowej, wysoki, masywny mężczyzna o żółtych, rzednących włosach. - Trzecia na lekcję! - pokrzykiwał tubalnie i chrapliwie. Prawy kciuk miał zatknięty za guzik sutanny. Przemykaliśmy obok wystającego brzucha przez obłoczek zapachu wody kolońskiej i tytoniowego dymu
zdziwieni, że ksiądz pachnie tak samo, jak nasi ojcowie. Dom, w którym odbywały się lekcje, stał na skraju osiedla. Ten skraj był tak samo enigmatyczny jak samo osiedle. Dalej ciągnęły się takie same warzywne ogródki, spłachetki żyta i kartofli, pasły się takie same czarno-białe krowy - sielski pejzaż skażony urbanistycznymi tęsknotami. Sześciany segmentów wyrastały z zagonów fasoli, z golizny bezdrzewnych działek, pociętych geometrycznie grzędami kapusty i buraków. Nieliczne wille stały w cieniu drzew, a furmanki leniwie zjeżdżały na bok przed trąbieniem samochodów. Właściwie wszystko tutaj było granicą, pasem ziemi niczyjej, z której wieś jeszcze nie odeszła, a miasto już nadchodziło.
W tym pomieszanym i umownym świecie nikt nie próbował się zastanawiać, dlaczego na religię trzeba chodzić do zwyczajnego, rozległego domu pod czterospadowym dachem. Najpierw przez pole, potem przez kolejowe tory i w końcu piaszczystą rozjeżdżoną drogą na szczyt długiego lesistego pagórka. Dobre pół godziny, gdy szło się ze szkoły. - Macie dzisiaj religię? No to się pospieszcie - tak mówiła rusycystka, wprowadzając nas do szatni. Potem wracała na górę, by opowiadać tym ze starszych klas o Związku Radzieckim, pionierach i psach, które poleciały w kosmos. Rozwleczony, bezładny pochód czarnych drobnych sylwetek ciągnął przez zieleń dzikiego boiska, o którym mówiliśmy „ligowe”, bo miało chyba ze sto metrów długości. Zawsze przychodziliśmy zbyt wcześnie, zawsze był czas na walkę. Potem zasiadaliśmy w niewygodnych ławkach zbitych z prostych desek. Wygładzone dotykiem łebki gwoździ lśniły szarym blaskiem. Pokój był duży i mroczny. Pachniało wilgotnym tynkiem. Podłoga skrzypiała. Patrzyliśmy zafascynowani, jak w
czterdzieści pięć minut księżowska paczka "płaskich" opróżnia się do połowy. Czarny krucyfiks na ścianie tonął w kłębach szaroniebieskiego dymu. Proboszcz siedział obok swojego stolika z nogą założoną na nogę i uwalniając nas od niezdrowych spekulacji, demonstrował zaprasowane w kant spodnie i czarne skarpetki. - No to który mi teraz powie, czym jest Pan Bóg? Po co ja się pytam, skoro wiem, że żaden. Pan Bóg, wyobraźcie sobie, baranie głowy, jest jak chleb powszedni. Ale już nie jak kiełbasa, bo bez kiełbasy można się obejść. No, chyba że ktoś jest Malinowskim, czyli w przyszłości bezbożnikiem. Ile ty jesz, chłopaku? Schowaj kanapkę, bo wstanę... - Tę teodyceę pamiętam do dziś. Mokry tynk, przemysławka, dym. Same ziemskie zapachy, ani śladu kadzidła. Tak samo ziemski był ksiądz. Sprowadzał świętość na ziemię i podejrzewam, że w głębi duszy gardził mistyką tak samo jak scholastyką. - Człowiek nie pochodzi od żadnej małpy. Wystarczy spojrzeć w lustro albo na Walczakównę. - Ten prosty i zasadniczy racjonalizm
pchał go w stronę Starego Testamentu.
Gdy mówił o Mojżeszu, o gorejącym krzewie, o ludzie Izraela truchlejącym z trwogi u stóp góry Synaj, wstawał i przechadzał się między ławkami. Zapalonym papierosem kreślił w powietrzu kontury złotego cielca i zarysy murów Jerycha, a Malinowski mógł bezpiecznie pożerać swój salceson. Drewniana podłoga poskrzypywała, stukot podkutych żabkami obcasów był wyraźny i równy. Myślę, że w istocie szedł przez pustynię Sur, pustynię Sin i pustynię Paran, szedł wpatrzony w podobny do kolumny obłok, w ognisty słup, a jego słowa były żarliwe i stanowcze, jakby odczytywał Księgę, a nie jedynie ją streszczał. - Tak było - kończył z mocą. Nigdy nie wstawał, gdy wykładał Ewangelię. Jego głos stawał się bezbarwny, prześlizgiwał się po przypowieściach niczym po zdarzeniach z minionego dnia. Przypominało to trochę te płaskie i schematyczne obrazki, które dostawaliśmy do kolorowania w pierwszej klasie: Stajenka, gwiazdka, św. Józef z osiołkiem, Maria o twarzy z nieudolnego komiksu. Malowaliśmy to w domu według sprawdzonego
szablonu - szaty niebieskie, twarze różowe, osioł szarobury. Ksiądz na następnej lekcji tasował te landszafty bez śladu zainteresowania, każdemu stawiał piątkę i opatrywał niesłychanie fantazyjnym podpisem. Porównywaliśmy potem te arabeski. Zawsze były identyczne. Prawdopodobnie tęsknił za cudem, za tymi czasami, gdy Bóg schodził na ziemię i pozostawiał wyraźne ślady.
Miał pięćdziesiąt lat i był już zmęczony nieustannym dowodzeniem prawd wiary. Gdy przemierzał swoją czterdziestopięciominutową pustynię godziny lekcyjnej, był skończenie samotny, bo nam niepotrzebna była jeszcze jakakolwiek wiara. Wychodziliśmy za próg, w słońce, jesienny las rozświetlały gorejące czerwono krzewy, korony kasztanowców paliły się żółtym płomieniem, w rękach terkotały nam czarodziejskie karabiny, o ileż cudowniejsze od Mojżeszowej laski. Potem wracaliśmy do domów, w których świętość miała postać choinki, wielkanocnej święconej wody z beczki ustawionej u wrót kościoła albo "Życia Warszawy", które dwa razy do roku wychodziło w zmienionej, zielonej szacie graficznej. To wszystko było za mało, i on, nasz ksiądz, dobrze o tym wiedział: Małe, podobne do płomienia zapałki ogniki Pięćdziesiątnicy.