DWANAŚCIE - Jak to rozumieć?
- Co takiego, Tanner?
- Tę niedbałą wzmiankę o nieistnieniu Migotliwej Wstęgi. Chcesz ją zostawić bez komentarza, zagadkowo zawieszoną?
Razem z Quirrenbachem przeciskaliśmy się przez trzewia "Strelnikova" do kryjówki Vadima. Opóźniałem marsz, gdyż zabrałem ze sobą teczkę. Byliśmy sami - gdy Vadim już nam zdradził, gdzie ma swą koję, zamknęliśmy go w mojej kwaterze. Zakładałem, że jeśli przeszukamy jego kabinę, znajdziemy to, co skradł innym pasażerom. Odebrałem mu płaszcz i nie planowałem szybkiego zwrotu.
- Powiedzmy po prostu, że zaszły pewne zmiany. - Quirrenbach niezgrabnie pełzł za mną jak pies, goniący coś w norze.
- O niczym nie słyszałem.
- Nie mogłeś. Zmiany zaszły ostatnio, kiedy byłeś już w drodze. To chyba normalne ryzyko związane z podróżami międzygwiezdnymi.
- Jedna z wielu niedogodności - powiedziałem, myśląc o swej posiniaczonej twarzy. - Więc jakież to zmiany?
- Dość drastyczne. - Przerwał, dysząc ciężko i chrapliwie. - Posłuchaj, przykro mi kruszyć wszystkie twoje wyobrażenia, ale lepiej zaakceptuj fakt, że Yellowstone w niczym nie przypomina świata, którym było. A to i tak stwierdzenie bardzo oględne.
Wspomniałem, co Amelia mówiła o miejscu pobytu Reivicha.
- Czy Chasm City istnieje?
- Tak... tak. Nie aż tak drastyczne. Ciągle stoi. Nadal zamieszkane. Wciąż nieźle prosperuje, na miarę układu.
- Podejrzewam, że za chwilę uzupełnisz to stwierdzenie o cos przykrego.
Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem, że rura rozszerza się w cylindryczny korytarz z owalnymi drzwiami rozmieszczonymi po jednej stronie. Korytarz nadal był ciemny, wywoływał klaustrofobię. Całe to przeżycie wydawało mi się nieprzyjemnie znajome.
- Niestety... owszem - potwierdził Quirrenbach. - Miasto stało się zupełnie inne. Prawie nie do poznania, i przypuszczam, że to samo dotyczy Migotliwej Wstęgi. Dawniej wokół Yellowstone orbitowało dziesięć tysięcy habitatów niczym - tutaj pozwolę sobie na bezwstydną mieszaninę metafor - wianek baśniowo rzadkich i artystycznie oszlifowanych klejnotów, z których każdy płonął własną poświatą. - Quirrenbach zatrzymał się i dyszał przez chwilę. - Teraz może znajdzie się ze sto, w których ciśnienie wystarczy do podtrzymania życia. Reszta to wraki, puste łupiny nawiedzane przez rozległe i zabójcze ławice orbitalnego śmiecia, ciche i martwe jak dryfujące drewno. Nazywają to Pasem Złomu.
Kiedy przyswoiłem sobie tę informację, zadałem następne pytanie.
- Co zaszło? Wojna? Ktoś doszedł do wniosku, że konstrukcje niektórych habitatów obrażają jego smak architektoniczny?
- Nie, żadna wojna. Choć może byłoby lepiej, gdyby to właśnie wojna była przyczyną. Z wojny mimo wszystko zawsze można się wyplątać. Wojny nie są takie złe, jak ludzie gadają...
- Quirrenbach... - zaczynałem tracić cierpliwość.
- To zaraza - powiedział pośpiesznie. - Bardzo brzydka, niemniej jednak zaraza. Ale zanim zaczniesz zadawać szczegółowe pytania, pamiętaj, że wiem niewiele więcej od ciebie. - Ja również dopiero co tutaj przyleciałem.
- Jesteś znacznie lepiej poinformowany ode mnie. - Minąłem dwoje drzwi i zatrzymałem przed trzecimi, porównawszy ich numer z kluczem Vadima. - W jaki sposób zaraza zdołała wyrządzić aż takie szkody?
- To nie była po prostu zaraza. To znaczy nie w zwykłym sensie. Była bardziej... chyba płodna. Pełna wyobraźni. Artystyczna. Czasami w dość pokrętny i chytry sposób. Hm, czy dotarliśmy na miejsce?
- Tak, to chyba jego kabina.
- Ostrożnie, Tanner. Mogą tam być pułapki, czy coś takiego.
- Wątpię. Vadim nie wyglądał na typa lubiącego zajmować się długookresowym planowaniem. Do tego są potrzebne rozwinięte przednie zwoje mózgowe.
Wsunąłem przepustkę Vadima do zamku i poczułem satysfakcję, gdy drzwi się otworzyły. Kiedy wchodziłem, słabe, obrosłe brudem lampy zapalały się kolejno, odsłaniając cylindryczną komórkę, trzy - cztery razy obszerniejszą od przydzielonej mi kwatery. Quirrenbach ruszył za mną, ale zatrzymał się na progu kabiny, jak człowiek nie w pełni gotowy do zejścia do kanału ściekowego.
Rozumiałem te opory.
Miejsce śmierdziało nagromadzonymi przez miesiące wydzielinami ciała. Każdą wolną powierzchnię zżółkłego plastiku pokrywała przyklejona tłusta warstwa złuszczonej skóry. Po naszym wejściu na ścianach ożywiły się pornograficzne hologramy: dwanaście nagich kobiet wyginało się w anatomicznie nieprawdopodobne figury. Zaczęły mówić - tuzin subtelnie różniacych się kontraltów entuzjastycznie wychwalał sprawność seksualną Vadima. Teraz leży spętany i zakneblowany w mojej kabinie i nic nie wie o tych pochlebstwach, pomyślałem. Kobiety nie przestawały mówić, lecz po pewnym czasie ich gesty i obscena zaczęły się powtarzać, więc łatwo je było ignorować.
- Wedle wszelkich oznak, trafiliśmy do właściwego pomieszczenia - oznajmił Quirrenbach.
- Nie będzie nagród z architektury wnętrz, prawda? - potaknąłem.
- Och, nie wiem. Niektóre z plam rozmieszczono tak interesująco. Szkoda tylko, że wybrał ten styl rozmazanych ekskrementów, to takie zeszłowieczne. - Odciągnął zasuwaną osłonę w swoim końcu kabiny - dotykał jej samymi koniuszkami palców. Ukazał się brudny, porysowany przez mikrometeoryty iluminator.
- Proszę, pokój z widokiem. Choć nie wiem, czy ten widok jest wiele wart.
Przez kilka chwil również oceniałem widok: część powłoki statku, migawkowo oświetlaną błyskami jasnego fioletu; choć prom leciał, na jego kadłubie pracowała brygada robotników, spawających wszystko do kupy.
- Nie zostawajmy tu dłużej, niż jest to absolutnie niezbędne. Przeszukam ten koniec. Ty zacznij tam. Zobaczymy, czy natrafimiy na coś użytecznego.
- Niezła myśl - powiedział Quirrenbach.
Rozpocząłem przeszukiwanie. Pokój - obudowany od ściany do ściany szafkami, musiał kiedyś służyć za pomieszczenie magazynowe. Było tu za wiele gratów, by przeszukiwać wszystko metodycznie, ale wypełniłem teczkę i głębokie kieszenie płaszcza Vadima przedmiotami mającymi choćby znikomą wartość. Garście biżuterii, monokle z danymi, miniaturowe holokamery i brosze tłumaczące. Dokładnie takich rzeczy się spodziewałem - Vadim skradł je nieco bogatszym pasażerom "Strelnikova". Musiałem przyłożyć trochę starań, by znaleźć zegarek - kosmiczni podróżnicy nie biorą ich na przelot między układami. W końcu znalazłem zegarek skalibrowany w czasie Yellowstone. Na jego tarczy, wokół zestawu koncentrycznych pasków, krążyły drobne szmaragdowe planety, tykaniem odmierzając czas.
Wsunąłem zegarek na przegub. Był przyjemnie ciężki.
- Nie możesz przecież kraść jego własności - powiedział łagodnie Quirrenbach.
- Niech złoży skargę.
- Nie o to chodzi. To, co robisz, nie jest wcale lepsze od...
- Posłuchaj, czy naprawdę sądzisz, że Vadim coś z tego kupił? To wszystko skradzione, a właścicieli prawdopodobnie nie ma już na pokładzie.
- Ale pewne rzeczy mógł ukraść ostatnio. Powinniśmy zrobić wszystko, by je zwrócić prawowitym właścicielom. Zgadzasz się?
- Owszem, na jakimś odległym poziomie teoretycznym. - Nie przerywałem poszukiwań. - Ale jak się dowiemy, kim są właściciele. Nie zauważyłem, by w jadalni ktoś się zgłaszał. A w ogóle, czemu się tym przejmujesz?
- Nazywają to zachowaniem śladowych resztek sumienia, Tanner.
- Przecież ten zbir omal cię nie zabił?
- Zasada nadal obowiązuje.
- Cóż... jeśli zapewni ci to spokojny sen - nie mam nic przeciw temu, byś pozostawił mnie samego, gdy będę przeszukiwał jego rzeczy. A kiedy już o tym mówimy, czy rzeczywiście zapraszałem cię tu ze sobą?
- Nie bezpośrednio, nie... - Twarz wykrzywiła mu rozterka, kiedy przeglądał zawartość jednej z szuflad. Wyciągnął skarpetkę, smętnie ją studiował przez kilka chwil. - Niech cię diabli, Tanner. Mam nadzieję, że miałeś rację, kiedy mówiłeś, że jego wpływy to fikcja.
- Och, nie sadzę, byśmy musieli się tym przejmować.
- Jesteś całkowicie pewny?
- Wierz mi, znam się nieźle na hołocie.
- Tak, cóż... załóżmy wstępnie, że masz rację.
Powoli, ale z rosnącym entuzjazmem Quirrenbach zaczął wypychać kieszenie łupami Vadima bez jakiejkolwiek selekcji, głównie zwitkami stonerskiej waluty. Również wpakowałem sobie do kieszeni dwie paczki gotówki, zanim Quirrenbach zdążył ją zachomikować.
- Dzięki, przydadzą się.
- Właśnie chciałem ci trochę dać.
- Oczywiście, że chciałeś. - Przejrzałem banknoty. - Czy są nadal coś warte?
- Tak - powiedział z zastanowieniem. - W każdym razie w Baldachimie. Nie mam pojęcia, co uchodzi za środek płatniczy w Mierzwie, ale sądzę, że gotówka tam też nie zawadzi.
Wziąłem jeszcze porcję.
- Lepiej chuchać niż dmuchać, oto moja dewiza.
Nadal szukałem - przekopywałem się przez takie same śmiecie i biżuterię - aż znalazłem coś, co wyglądało na odgrywarkę eksperientali. Tak chudej i opływowej nie widziałem na Skraju Nieba; sprytnie skonstruowana, zajmowała nie więcej miejsca niż Biblia.
Znalazłem pustą kieszeń i wsunąłem tam odgrywarkę, razem z pudełkiem eksperientali, które, jak przypuszczałem, mogły być same w sobie coś warte.
- Zaraza, o której mówiłeś... - zacząłem.
- Tak?
- Nie rozumiem, w jaki sposób wyrządziła tyle szkód?
- To dlatego, że nie była biologiczna - w takim sensie, jak na ogół rozumiemy to pojęcie. - Zrobił pauzę, przerwał również swe czynności. - Zajęła sie maszynami. Spowodowała, że wszystkie maszyny powyżej pewnego stopnia złożoności przestały funkcjonować lub zaczęły funkcjonować w sposób zupełnie inny niż ten, do którego je przeznaczono.
Wzruszyłem ramionami.
- To nie wygląda na wielkie nieszczęście.
- Nie jest, jeśli maszyny są po prostu robotami lub systemami środowiskowymi, tak jak tu na statku. Ale na Yellowstone większość maszyn stanowiły mikroskopijne urządzenia wewnątrz istot ludzkich, ściśle powiązane z umysłem i ciałem. Wydarzenia w Migotliwej Wstędze to tylko symptom bardziej przerażających zjawisk, zachodzących w skali całej ludzkości. Tak jak zmniejszenie liczby świateł w całej Europie w końcu czternastego wieku wskazywało na przybycie Czarnej Śmierci.
- Muszę wiedzieć więcej.
- Masz system kwerendowy w swojej kabinie. A nawet tu, w kabinie Vadima.
- Albo mógłbyś mi po prostu teraz to opowiedzieć.
Potrząsnął głową.
- Nie Tanner. Wiem nie więcej niż ty. Przylecieliśmy w tym samym czasie. Owszem, na różnych statkach, ale podczas wybuchu zarazy przemierzaliśmy przestrzeń międzygwiezdną. Miałem trochę więcej czasu od ciebie, by przyzwyczaić się do tej wiadomości.
- Skąd tu przyleciałeś? - zapytałem cicho i spokojnie.
- Z Grand Teton.
To był jeszcze jeden świat z pierwotnych kolonii Americano, tak jak Yellowstone, Yosemite, Glacier i jeszcze dwa lub trzy. Cztery wieki temu zostały zasiedlone przez roboty - samoreplikujące się maszyny, zawierające wzorce potrzebne do skonstruowania żywych ludzi po przybyciu na miejsce. Żadna z tych kolonii nie odniosła sukcesu, wszystkie upadły w drugim czy trzecim pokoleniu kolonistów. Niektórzy mieszkańcy mogli wyprowadzić swą linie genealogiczną od oryginalnych osadników Americano, ale były to przypadki bardzo rzadkie. Większość ludności mieszkającej na tych światach pochodziła z późniejszych fal kolonizatorów, transportowanych światłowcami. Koloniści tworzyli na ogół państwa Demarchistów, jak Yellowstone.
Oczywiście Skraj Nieba to przypadek odmienny, jedyny świat zasiedlony przez statek pokoleniowy.
Niektórych błędów po prostu się nie powtarza.
- Podobno Grand Teton to jedno z przyjemniejszych miejsc do życia - zauważyłem.
- Owszem. I przypuszczam, że zastanawiasz się, co mnie tutaj przyniosło?
- W zasadzie nie. To nie moja sprawa.
Wolniej przeszukiwał łupy Vadima. Widziałem, że nie jest przyzwyczajony do takiego braku zainteresowania. W duchu liczyłem sekundy, po których przerwie milczenie.
- Jestem artystą - wyjaśnił w końcu. - Kompozytorem. Pracuję nad cyklem symfonii, dziełem swego życia. To mnie tutaj sprowadziło.
- Muzyka?
- Tak, muzyka - choć to żałosne słówko, nie oddaje dobrze tego, co mam na myśli. Moja następna symfonia będzie dziełem zainspirowanym przez samo Chasm City. - Uśmiechnął się. - Miał to być wspaniały, wzniosły utwór, głoszący chwałę miasta w całym jego splendorze Belle Epoque. Kompozycja wrząca witalnością i energią. Teraz mam wrażenie, że powstanie utwór ciemny, odmienny w nastroju. Szostakowiczowsko poważny. Dzieło obciążone świadomością, że koło historii w końcu się obróciło i zgniotło na pył nasze śmiertelnicze sny. Symfonia zarazy.
- Dlatego przebyłeś całą tę drogę? Żeby nabazgrać kilka nut?
- Żeby nabazgrać kilka nut, tak jest. Ktoś przecież musi to zrobić.
- Ale powrót do domu zabierze ci dekady.
- Rzeczywiście, fakt ten dotarł do mej świadomości, zanim uprzejmie zwróciłeś mi na niego uwagę. Lecz moja podróż to jedynie preludium. Trwała niedługo... jeśli się ten czas porówna z kilkoma wiekami, które upłyną, nim dzieło zbliży się do końca. Będę sobie wtedy liczył prawie setkę - to odpowiednik dwóch lub trzech okresów twórczych wielkich kompozytorów. Odwiedzę oczywiście kilkadziesiąt układów - i włączę inne do swojej marszruty, jeśli okażą się znaczące. Na pewno wybuchną nowe wojny, zarazy, nastaną okresy ciemności. A także okresy cudów i wspaniałości. Wszystko to będzie wodą na młyn mego wielkiego dzieła. A kiedy je wygładzę - i jeśli nie będę nim całkowicie rozczarowany - dociągnę do zmierzchu. Widzisz, nie zostanie mi czasu, by śledzić najnowsze techniki przedłużania życia, gdyż całą energię wleję w me dzieło. Po prostu będę brał to, co jest łatwo dostępne i wierzył, że starczy mi życia na dokończenie magnum opus. Po uporządkowaniu dzieła, gdy pogodzę obecną prowizoryczną bazgraninę i mistrzowskie
utwory, które z pewnością stworzę pod koniec życia, wsiądę na statek i wrócę na Grand Teton - zakładając, że kolonia nadal będzie istniała - gdzie zaanonsuję swe arcydzieło. Sama premiera odbędzie się później, za jakieś pięćdziesiąt lat, zależnie od ówczesnych rozmiarów ludzkiego kosmosu. Wiadomość zdąży dotrzeć do najodleglejszych kolonii i ludzie zaczną zjeżdżać na Grand Teton, na wykonanie utworu. Będę spał podczas budowy sali koncertowej - mam już koncepcję czegoś zbytkownego - i podczas kompletowania, hodowania czy klonowania orkiestry godnej dzieła. A gdy upłynie pięćdziesiąt lat, powstanę ze snu, wejdę w krąg świateł, poprowadzę orkiestrę i w krótkim czasie, jaki mi pozostanie, będę się pławił w sławie, jakiej nie zaznał, ani nie zazna żaden żyjący muzyk. Imiona dawnych mistrzów zostaną zredukowane do komentarzy w przypisach - ledwie migające embriony gwiazd na tle diamentowego blasku mej własnej gwiezdnej łuny. Moje imię będzie dźwięczało przez stulecia jak pojedyncza, niemilknąca fraza.
Odpowiedziałem dopiero po dłuższej chwili milczenia.
- Cóż, musisz mieć jakiś cel, do którego byś dążył.
- Chyba sądzisz, że przepełnia mnie monstrualna pycha. - Taka myśl w ogóle nie przemknęła mi przez mózg.
Za szufladami wymacałem jakiś przedmiot. Miałem nadzieję, że znajdę broń - coś groźniejszego od nakręcanego pistoletu - ale Vadim chyba radził sobie bez niej. A jednak coś wyczuwałem. Ciekawe.
- Co znalazłeś?
Wydostałem matowo-czarne metalowe pudełko, wielkości cygarnicy. Wewnątrz, w mieszkach, leżało sześć szkarłatnych fiolek, a obok obiekt przypominający zdobną stalową strzykawkę. Na pistoletowym uchwycie widniała delikatnie malowana reliefowa kobra.
- Nie mam pojęcia. Masz jakiś pomysł?
- Niezupełnie, nie... - oglądał pudełko z fiolkami chyba ze szczerą ciekawością.. - Ale powiem ci jedno: nie wygląda to na rzecz legalną.
- Myślałem mniej więcej to samo.
- Czemu cię to tak interesuje? - spytał Quirrenbach, gdy znowu sięgnąłem po pudełko.
Wspomniałem strzykawkę u mnicha w jaskini Amelii. Nie mogłem stwierdzić tego z pewnością, ale substancja, którą widziałem w tamtej strzykawce - choć w przyćmionym świetle jaskini - wyglądała bardzo podobnie do chemikaliów w pudełku Vadima. Przypomniałem sobie również, co powiedziała mi Amelia, gdy spytałem ją o tę strzykawkę: że tego mnich na Idlewild w żadnym przypadku nie powinien nosić przy sobie. Więc to jakiś rodzaj narkotyku, może zabroniony nie tylko w hospicjum Żebraków, ale w całym układzie.
- Zakładam, że pomoże mi to otworzyć niektóre drzwi.
- Albo coś znacznie więcej - powiedział Quirrenbach. - Poczynając od wrót piekieł. Coś słyszałem w roju parkingowym o krążących bardzo brzydkich substancjach. - Wskazał głową szkarłatne fiolki. - Jedną z nich nazywają Paliwem Snów.
- To może być Paliwo?
- Nie wiem, ale dilerki spodziewałbym się po naszym przyjacielu Vadimie.
- Skąd by to dostawał?
- Nie powiedziałem, że jestem ekspertem Tanner. Wiem tylko, że ta substancja daje pewne nieprzyjemne skutki uboczne i że tutejsze władze - czy co tam mają w tym układzie - nie zachęcają do jej używania. Nawet do posiadania.
- Ale ma jakieś zastosowania?
- Owszem, ale nie wiem dokładnie, co się z tym robi. A propos, to urządzenie, to pistolet ślubny.
Nie rozumiałem.
- To dawny lokalny zwyczaj - wyjaśnił, widząc moją mine. Mąż i żona wymieniają w pewien sposób prawdziwe komórki nerwowe wyhodowane ze swoich mózgów. Używali tej rzeczy - pistoletu ślubnego - żeby implantować sobie wzajemnie tę materię.
- Już się tego nie praktykuje?
- Przestano, po zarazie. - Spojrzał smętnie. - Po zarazie przestano robić całe mnóstwo rzeczy.