♀
Kojarzycie taki moment w filmach: do spętanej ofiary podchodzi facet z nożem, ona otwiera szeroko oczy i wstrzymuje oddech, a smyczki grają crescendo? I przez sekundę nie wiadomo, co zrobi napastnik: przetnie więzy czy ugodzi ją w pierś. Jasne, jeśli film jest amerykański, przetnie więzy. Ale w życiu bywa różnie.
Kiedy w moim pojawia się facet, czuję dokładnie to samo: nie mogę uciec, nie mogę krzyczeć, mam tylko nadzieję, że tym razem obejdzie się bez rozlewu krwi. Wiecie, jak w amerykańskich filmach, oczywiście tych familijnych albo komediach romantycznych. Ale moje życie to raczej włoski neorealizm, pełen smagłych brutali i urywanych dialogów, w których pstryk noża sprężynowego robi za przecinek. Owszem, bywają pełne liryzmu sceny miłosne, ale rzadko prowadzą do happy endu.
Jak na ironię, z zawodu jestem kardiochirurgiem, więc kiedy ja podchodzę do ludzi z nożem w ręku, wbijam go prosto w serce. Ale jak na razie żaden z pacjentów, którzy wylądowali w Instytucie Kardiologii, się nie skarżył. Mam nadzieję, że ten dzisiejszy nie będzie pierwszy.
♂
Kojarzycie taki moment w filmach: ranna ofiara kona, zebrani wokół gapie rozdziawiają usta z przerażenia, a nagle wysoki przystojniak mówi: „odsuńcie się, jestem lekarzem”?
Zawsze chciałem być tym gościem.
♀
Na sali operacyjnej słychać rytmiczny szum respiratora, pachnie spirytusem i jodyną. Natarta nią skóra lśni, a ja unoszę skalpel, by ją przeciąć. Uwielbiam ten moment. Pielęgniarki patrzą na ostrze i wstrzymują oddech, bezwiednie zaciskając gaziki w mokrych rączkach, a w oczach Zuzi – młodej pielęgniarki – widzę nawet strach, jakby oczekiwała za chwilę dwudziestu pchnięć na chybił trafił, w stylu taniego horroru.
– Pani doktor!
Zaraz...
– Przecież wiem, gdzie jest lewa – mówię spokojnie.
Przesuwam dłoń pięć centymetrów w lewo (tam, gdzie zegarek) i wyobrażam sobie, że skalpel jest smyczkiem, który za chwilę spuszczę nie na pierś faceta po zawale, lecz na struny skrzypiec, by wydobyć czyste, łagodne tony „Moon River”. Chwila...
– Pokażcie rentgen.
Przejęta Zuzia momentalnie podbiega ze zdjęciem i unosi je pod światło. No tak, zwężenie w lewym naczyniu wieńcowym, wszystko jasne. Gdyby tak samo można było prześwietlić facetów poza szpitalem! Mieć jak na dłoni wszystkie zakamarki i ułomności ich małych, zimnych serduszek. Zero niespodzianek, kiedy z fazy bajerowania przechodzą do „bycia w niejasnym układzie”, a po którejś randce maska szarmanckiego Supermana opada z hukiem i proponują ci erotyczną przyjaźń co drugi weekend.
No dobra, skup się, jesteś cholernym kardiochirurgiem. Uwaga...
♂
– Zaraz wejdzie.
– Uff... Gładko i ostro, jak zwykle.
– A jak głęboko...
– Co za rżnięcie!
Polałem pizzę keczupem i wziąłem wielki kęs, obserwując na monitorze, jak chirurg manipuluje skalpelem.
– To się nazywa szybka akcja, co? Patrz, jak wchodzi w naczynie.
Marek zdjął nogi z pulpitu i rozjaśnił obraz. To on zaprosił mnie na „operację miesiąca” do sali kontrolnej. Nazywał to „Markotradycją”. Kiedy operuje Malczyk, pełna monitorów sala przylegająca do operacyjnej zamienia się w kino, bo on – chirurg rezerwowy, który wkracza na salę w razie komplikacji – dzwoni do pizzerii, kupuje napoje i ściąga tu pół oddziału.
Zerknąłem na zegarek i odsunąłem talerzyk z pizzą.
– No dobra, dzięki za zaproszenie. Ale teraz sorry, muszę spadać, mam dyżur...
– Siadaj! Na studiach nie widziałeś takiego założenia by-passu, gwarantuję ci.
– Będzie mu zakładać by-pass? – upewniłem się. – Pojedynczy?
– Przecież nie ciągnąłem cię tu na zmianę opatrunku.
Jeszcze raz spojrzałem na monitor. Faktycznie, ostrze wchodziło coraz głębiej.
– Skalpelem?
– A jak!
Nie wytrzymałem.
– Co to – szpital polowy? Chryste! Nie macie tu endoskopu?
Marek poklepał mnie po plecach.
– Mamy wszystko, stary... Wujcio Owsiak pamiętał o nas. Ale Malczyk to jest old school, tnie tylko skalpelem. Sięgnąłem po pizzę, ale natrafiłem na puste pudełko.
– Co jest?
Za nami stał lekarz, którego widziałem rano w stołówce; teraz wcinał ostatni kawałek mojej pepperoni.
– By-pass, siadaj. – Marek podsunął mu krzesło. – Poznajcie się: Krzysiek, nasz nowy nabytek, i Wichrowe Wzgórze, anestezjolog.
Opadając na wolne krzesło, podał mi rękę lepką od ketchupu.
– Oczywiście wchodzi skalpelem – zauważył z podziwem, spoglądając na monitor.
– A jak...
– Old school. To Malczyk, od razu widać. Porządny nóż, a nie jakieś kombinacje alpejskie.
Na ekranie dłonie w rękawiczkach zaczęły preparowanie naczyń.
– Faktycznie, ma wyczucie – szepnąłem, obserwując delikatne ruchy palców.
– Solidna firma – mruknął Wichrowy. – Może lancet to nie są przełomy Dunajca, ale jeszcze nikt się nie skarżył. Uśmiechnąłem się, słysząc metaforyczny wywód anestezjologa.
– Zobacz, jak na luzaku tamuje krwawienie. Inny by zaczął obronę Częstochowy – zachwycał się w podobnym stylu, żując pizzę.
– Prawdziwy artysta – westchnąłem.
– Raczej: artystka – poprawił mnie.
Co?
– Malczyk to kobieta?
– I to jaka...
– Katarzyna – westchnął Wichrowe Wzgórze.
– Kasia.
Wśród kardiochirurgów tylko parę procent stanowią kobiety, z czego aktywnych zawodowo pozostaje może kilkanaście w całym kraju. Nie słyszałem, żeby jedna z nich praktykowała właśnie u nas. A odkąd tu pracuję, Marek wprowadził mnie w błąd już trzykrotnie, po czym okazywało się, że:
- Ordynator wcale nie obchodzi urodzin, po prostu Markowi zabrakło dziesięć złotych do abonamentu parkingowego.
- Recepcjonistka bynajmniej nie lubi, gdy się zwraca do niej per „skarbie”, wręcz przeciwnie.
- Drzwi na drugim piętrze z napisem „dla personelu” nie prowadzą do laboratorium, tylko do damskiej toalety.
Ale śmieszne, co? Dawałem się nabrać, bo zawsze zaskakuje mnie, ile energii i pasji ludzie wkładają w tworzenie historii, które sprowadzają się do głupich żartów. I po co, pytam się. Ludzie mają dziś obsesję oszczędzania czasu na wszystkim. I nie mają pojęcia, ile go tracą na kłamstewka, które wynagradza tylko krótki, pusty śmiech.
Nie zdziwiłbym się, gdyby ta archaiczna, „oldschoolowa” operacja skalpelem leciała z taśmy, pochodzącej ze szpitalnego archiwum, a na sali operacyjnej nie działo się teraz nic.
Postanowiłem wyświadczyć Markowi przysługę i zaoszczędzić trochę czasu. Wytarłem dłonie w serwetkę, wstałem. Wyminąłem pulpit z monitorami i odprowadzany uśmieszkami kolegów podszedłem do drzwi. Uchyliłem je ostrożnie. W sali operacyjnej panował tłok; w porządku, wariant z archiwalną taśmą odpadał. Szybko wyłowiłem chirurga, wokół którego kręcili się pozostali. Gość był szczupły i niezbyt wysoki, i to wszystko, co udało się ustalić, bo stał tyłem. No dobra – był jeszcze czerwony kolczyk, dyndający pod czepkiem, gdy odwrócił się w stronę rentgena. I wysoki głos, którym poprosił o szczypce. I niesforny kosmyk brązowych włosów, wysuwający się spod czepka. I efektownie podkreślone zielonymi cienia-mi oczy koloru miodu, którymi spojrzał czujnie spod długich rzęs.
SPOJRZAŁA. OK, Malczyk jest kobietą.
I ma najpiękniejsze oczy świata, przenoszące w inny wymiar, gdzie nie ma cierpienia i bólu, a słowa „szczęście”, „miłość”, „piękno” i „żyć” nie istnieją, bo na to wszystko mówi się „Kasia”.
Delikatnie zamknąłem drzwi i oparłem się o nie plecami. Czułem się jak po zastrzyku adrenaliny, moje serce biło coraz szybciej: Ka-Kasia, Ka-Kasia, Ka-Kasia...
– Ma męża?
Marek i Wichrowe Wzgórze wybuchli śmiechem. Nasz anestezjolog poklepał mnie po plecach i znieczulił oddechem o zapachu pepperoni.
– Witaj w klubie.
– Tak, ma męża – prychnął Marek – skalpel.
– Miss Oddziału żyje tylko robotą. Ten typ tak ma.
Pomyślałem o jej efektownym makijażu i czerwonym kolczyku.
– Nie wygląda na taką. Próbowaliście?
– Nie raz.
– Zero imprez, facetów. Alkohol to dla niej środek dezynfekujący. Zapomnij.
♀
– Za prawdziwych facetów!
Wypiłam tequilę i zagryzłam cytryną. Zawsze po ciężkiej operacji skrzykuję dziewczyny i ruszamy w miasto. Tym razem zaczęłyśmy imprezkę w Paradajsie.
– Może przyjdą – mruknęła bez przekonania Anka, moja współlokatorka, tocząc po parkiecie wzrokiem łowczyni.
– Byle nie tacy jak ostatnio – westchnęłam.
Ewka, wymuskana lisiczka, którą od dekoltu w górę przesłaniała tylko mgiełka Chanel nr 5, wzruszyła drobnymi pachnącymi ramionami.