Trwa ładowanie...
Informacja prasowa
08-06-2016 13:08

Przeczytaj rozdział książki ''Masa o kilerach polskiej mafii'' Artura Górskiego i Jarosława ''Masy'' Sokołowskiego

Kim byli zabójcy, którzy wykonywali wyroki śmierci na zlecenie bossów polskiego świata przestępczego? Czy rzeczywiście byli zimnymi profesjonalistami, dla których ludzkie życie nie miało żadnej wartości? Czy wywodzili się z radzieckich służb specjalnych i swój chrzest bojowy przechodzili na frontach wojny w Afganistanie? Czy za swoje usługi pobierali bajeczne honoraria, a może raczej strzelali za darmo, bo nie mieli innego wyboru? Jakimi metodami wykonywali swoją robotę? I czy każdego z nich dosięgnął wymiar sprawiedliwości? Między innymi na te pytania w książce „Masa o kilerach polskiej mafii” odpowiada Jarosław „Masa” Sokołowski i inni rozmówcy Artura Górskiego. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki publikujemy jeden z rodziałów.

Przeczytaj rozdział książki ''Masa o kilerach polskiej mafii'' Artura Górskiego i Jarosława ''Masy'' SokołowskiegoŹródło: materiały prasowe wydawcy
d2hp1oc
d2hp1oc

Kim byli zabójcy, którzy wykonywali wyroki śmierci na zlecenie bossów polskiego świata przestępczego? Czy rzeczywiście byli zimnymi profesjonalistami, dla których ludzkie życie nie miało żadnej wartości? Czy wywodzili się z radzieckich służb specjalnych i swój chrzest bojowy przechodzili na frontach wojny w Afganistanie? Czy za swoje usługi pobierali bajeczne honoraria, a może raczej strzelali za darmo, bo nie mieli innego wyboru? Jakimi metodami wykonywali swoją robotę? I czy każdego z nich dosięgnął wymiar sprawiedliwości? Między innymi na te pytania w książce „Masa o kilerach polskiej mafii” odpowiada Jarosław „Masa” Sokołowski i inni rozmówcy Artura Górskiego. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Świat Książki publikujemy jeden z rodziałów.

Mutanci – psy spuszczone z łańcucha

Stali się sławni ponurą marcową nocą 2003 roku. Gdy 6 marca kilkadziesiąt minut po północy antyterroryści rozpoczęli szturm domu znajdującego się w podwarszawskiej Magdalence przy ulicy Krańcowej 11, okolicą wstrząsnął odgłos potężnej eksplozji. Policyjni komandosi nie spodziewali się, że bandyci, po których przyszli, będą aż tak dobrze przygotowani do stawienia oporu. W wyniku eksplozji zginął na miejscu jeden funkcjonariusz. Ale piekło dopiero miało się zacząć, bo bandyci: Robert C. oraz Białorusin Igor P., rozpoczęli ostrzał. Mieli do dyspozycji prawie trzydzieści sztuk broni, w tym karabinek automatyczny AKMS, sztucery oraz pistolet maszynowy uzi i wolę, żeby nie dać się wziąć żywcem. To nie byli drobni złodzieje kieszonkowi, na których wystarczy podnieść głos i pokazać im kajdanki; policja musiała się zmierzyć z bezwzględnymi zabójcami. Podejrzewano nawet, że Białorusin wywodzi się z radzieckich służb specjalnych i ma za sobą służbę w Afganistanie. Tej rewelacji nigdy nie potwierdzono (co nie znaczy, że
jest nieprawdopodobna), ustalono natomiast, że Igor P. był płatnym zabójcą podejrzewanym o zastrzelenie siedmiu osób.

Ta największa w dziejach polskiej policji bitwa z przedstawicielami świata przestępczego trwała kilka godzin. W efekcie życie straciło dwóch antyterrorystów, a kilkunastu zostało rannych. Bandyci także nie uszli z życiem, choć nie dosięgły ich policyjne kule. Wprawdzie przez pewien czas krążyła wersja, jakoby rozerwali się granatem, uznając, że dalszy opór jest bezcelowy (przedstawiono ją w jednym z odcinków serialu Pitbull), ale prawda okazała się bardziej prozaiczna – zmarli w wyniku zatrucia tlenkiem węgla. Tak zakończyli swą wyjątkowo brutalną gangsterską karierę najsłynniejsi członkowie gangu Mutantów.

d2hp1oc

Na zdjęciu: Policjanci na drodze dojazdowej do miejsca strzelaniny, do której doszło w nocy 6.03.2003 w Magdalence koło Warszawy

(img|663650|center)

To, co znalazło krwawy epilog w Magdalence, zaczęło się równo rok wcześniej w podwarszawskiej miejscowości Parole. Na jednej z posesji policja z komendy w Piasecznie znalazła skradzionego tira. Był wyładowany telewizorami. Podczas gdy funkcjonariusze szacowali wartość towaru, na miejscu pojawili się gangsterzy z grupy Mutantów. To oni zawinęli tego tira i ze zdziwieniem skonstatowali, że ktoś chce im zabrać własność. Podobno nie wiedzieli, że mają do czynienia z policją, więc bez zbędnych pytań rozpoczęli ostrzał. Na miejscu zginął naczelnik sekcji kryminalnej komendy powiatowej w Piasecznie, Mirosław Żak. Rozpoczął się pościg za bandytami; dla policji ich schwytanie stało się priorytetem. Wiadomo było, że przeciwnik jest wyjątkowo niebezpieczny i doskonale uzbrojony, ale organy ścigania, które przecież wyszły zwycięsko z wojny z Pruszkowem, nie miały wątpliwości, kto będzie górą. Choć być może trochę nie doceniały wroga. W ciągu kolejnych miesięcy za kratkami znalazło się kilkunastu Mutantów, ale dwaj
najgroźniejsi, Robert C. i Igor P., wciąż pozostawali nieuchwytni. Aż ustalono miejsce ich pobytu w cichej, ukrytej w sosnowym lesie Magdalence.


Widok księdza w szpitalu nie jest czymś niecodziennym, bo duszpasterze przychodzą do chorych z ostatnim namaszczeniem. A czasem choćby tylko po to, by wysłuchać spowiedzi i pocieszyć. Nikogo zatem nie zdziwiło, gdy 20 października 2000 roku na korytarzu warszawskiego szpitala przy ulicy Szaserów pojawił się mężczyzna w sutannie. Wszedł do sali, gdzie leżał Andrzej Cz., pseudonim Kikir, boss z miejscowości Marki na północny wschód od stolicy. Kilka tygodni wcześniej bmw Kikira zostało ostrzelane w okolicach Wyszkowa przez nieznanych sprawców (choć Cz. z pewnością wiedział, kto stał za zamachem). Ksiądz, który spojrzał rannemu w oczy, nie miał dla Kikira ani rozgrzeszenia, ani dobrego słowa. Po prostu wyciągnął pistolet i kilkoma strzałami odesłał bossa do wieczności, po czym spokojnie opuścił szpital. Drogę próbowała zastąpić mu pielęgniarka – a może po prostu stanęła jak wryta, zorientowawszy się, że ma przed sobą kilera? – ale on ją odepchnął. Nie była to pierwsza próba zgładzenia Kikira na Szaserów, ale
wcześniej egzekutorom nie udawało się jakoś dotrzeć do sali, w której przebywał. Rzekomo nie uświadamiali sobie, że placówka służby zdrowia nie jest otwarta dla gości przez całą dobę. Z zadaniem poradził sobie dopiero ukraiński zabójca o pseudonimie Alik. Za jego usługę gang Mutantów (bo to oni, jak podejrzewała prokuratura, zlecili odpalenie Kikira) miał zapłacić 100 tysięcy złotych. Przez lata media przypisywały Kikirowi kierowanie tym gangiem. Mimo to Andrzej Cz. nie był chyba formalnym członkiem struktury, ale jedynie, jako boss grupy markowskiej, współpracował z Mutantami. Razem uprowadzali ludzi dla okupu. Konflikt wybuchł ponoć, dopiero gdy Mutanci, wbrew woli Kikira, uprowadzili syna biznesmena z Wyszkowa, 17-letniego Kamila. Kikir wściekł się na swoich kompanów z Piastowa i poprzysiągł im zemstę. Oni zaś uznali, że zdenerwowany Cz. może być nieobliczalny, więc lepiej, jeśli zaaplikuje mu się tabletki uspokajające. Takie z ołowiu. Kim byli Mutanci i skąd się wzięli?

d2hp1oc

Na zdjęciu: Wojciech Ć. i Krzysztof B. w drodze na rozprawę w sprawie zabójstwa Andrzeja Cz., ps. Kikir, Warszawa 2009

(img|663651|center)


Jarosław Sokołowski: Mutanci przeszli długą drogę – od drobnych popychadeł do najgroźniejszych gangsterów. A nawet jeśli nie byli aż tak ostrzy, jak pisze się o nich w gazetach, na pewno lepiej ich było unikać. Szczególnie w końcowej fazie ich obecności w środowisku przestępczym. Byli gotowi na wszystko.

d2hp1oc

Artur Górski: Skąd się w ogóle wzięli?

Początkowo stanowili coś w rodzaju straży przybocznej Janka K. „Malarza”, gangstera ze starej pruszkowskiej gwardii, bardzo poważanego na mieście. No ale jak to bywa ze znanymi i lubianymi, w ciągu lat narobił sobie wrogów i zakończył żywot w 1997 roku, odpalony pod własnym domem.

Nie uprzedzajmy faktów. Mówisz, że był przedstawicielem pruszkowskiej starej gwardii, a mnie się kojarzy z Piastowem.

I słusznie, bo przez kilka lat mieszkał w Piastowie. Ale to przecież przedmieścia Pruszkowa. Później przeniósł się na drugą stronę Wisły, do Anina, lecz mentalnie pozostał pruszkowiakiem.

Czemu zawdzięczał gangsterską sławę?

Jak wielu pruszkowskich starych był świetnym klawisznikiem, czyli specjalizował się w obrabianiu mieszkań. Przed tym doświadczonym cwaniakiem nic się nie ukryło – gdy wchodził do mieszkania, od razu wiedział, gdzie szukać pieniędzy czy biżuterii. Inni, którzy obrabiali kwadraty, musieli się nieźle nagimnastykować, żeby trafić na to, po co przyszli. A Malarz spojrzał raz i już wiedział, gdzie kopać. Instynkt go nie zawodził. Jak mu podpowiadał, że złote fingle leżą w pościeli, to znaczy, że szukać należało właśnie tam. W latach 80. udało mu się na tych włamach zbić całkiem niezłą fortunę. Ale dopiero po przemianach w 1989 roku mógł rozwinąć skrzydła. Wszedł na grubo w produkcję i handel spirytusem i stał się naprawdę bardzo zamożnym człowiekiem.

d2hp1oc

Rozumiem, że miał jakąś fabryczkę?

Miał pralkę marki Frania. To była jego fabryczka.

Myślę, że młodszy czytelnik nie ma pojęcia, co to takiego pralka marki Frania. A już na pewno nie uwierzy, że można w niej było produkować wódkę.

A jednak! Frania to ustrojstwo mocno starego typu, wirnikowa, z dostępem od góry. Prała, choć wcale nie zamykałeś górnej komory. A przede wszystkim wcale nie musiałeś w niej prać. Wlewałeś spirytus i wodę i one się elegancko mieszały. A potem, za pomocą węża spustowego, rozlewałeś wódkę bezpośrednio do butelek. Jak przy produkcji taśmowej. W latach 90. zakup takiej pralki był nie lada wyczynem. I wcale nie dlatego, że automaty wyparły ją z rynku, ale dlatego, że takie było zapotrzebowanie ze strony pokątnych producentów wódki. Początkowo Malarz sam obsługiwał Franię, lecz potem miał już podwykonawców, a sam zajmował się upłynnianiem alkoholu. Ten schodził doskonale: sklepy brały go hurtowo, klienci ustawiali się po wódkę w kolejce. Interes kręcił się na tyle dobrze, że Janek mógł sobie kupić okazały dom w Aninie. A raczej połowę bliźniaka, którego postawił razem ze swoim biznesowym partnerem, czyli Ludwikiem A. „Lutkiem” z grupy wołomińskiej. To, że chłopak z Pruszkowa robi hajs z wołomińskim bossem, nie
stanowiło żadnego problemu. Wszyscy byliśmy kolegami.

Artur Górski: Rozumiem, że Malarz cały czas bywał w Pruszkowie?

Jarosław Sokołowski: Naturalnie. Przecież u nas cały czas robił interesy. Kiedy się pojawiał, od razu otaczała go grupa wielbicieli, szczególnie tych młodych, którzy go traktowali jak żywą legendę. A on odwzajemniał tę sympatię szerokim gestem: temu rzucił trochę hajsu, temu flaszkę, innemu kanapkę z szynką. Czym chata bogata. Lubił młodzież, a młodzież lubiła jego. Tak doklepali do niego Mutanci, pruszkowskie młodziaki, które nie wyobrażały sobie innego życia niż w grupie przestępczej. Jeden z nich, Jerzy B., miał ksywkę Mutant i dlatego całą bojówkę, choć dopiero za jakiś czas, zaczęto określać tym mianem.

d2hp1oc

Jerzy B. był jej szefem?

Nie sądzę, żeby na tamtym etapie grupa miała wyraźnego bossa. Rządził Malarz, a B. był co najwyżej jednym z ważniejszych ochroniarzy szefa. No ale Mutanci to brzmiało dumnie. Tyle że ta nazwa rozpowszechniła się już po śmierci Malarza.

Na zdjęciu: Jerzy B. ps. Jurij vel Mutant, Adam S. i Wojciech Ć. na ławie oskarżonych podczas rozprawy w sprawie zabójstwa Andrzeja Cz., ps. Kikir, Warszawa 2009

(img|663652|center)

d2hp1oc

Niektóre gazety rozpowszechniały informacje, jakoby jednym z szefów grupy Mutantów był Andrzej Cz. „Kikir”. Z kolei w procesie domniemanych zabójców Kikira na ławie oskarżonych znaleźli się Mutanci, wśród nich Jerzy B. Zdaniem prokuratora to właśnie on oraz Robert C. stali za zabójstwem Cz. Według tej wersji panowie najpierw działali wspólnie, a potem ich drogi rozeszły się i zaczęła się wojna.

Uważam, że nigdy nie był bossem tej struktury, choć Andrzej utrzymywał, oczywiście, dobre stosunki z Mutantami. Miał swoją własną ekipę, a z młodymi co najwyżej realizował wspólne przedsięwzięcia. A że zajmował się uprowadzaniem ludzi dla okupu, dla Mutantów stanowił coś w rodzaju idola. Poza tym był bardzo poważany na mieście, a znajomość z nim otwierała wiele drzwi.

Wracając do Malarza. Czemu w ogóle potrzebował ochrony? Miał z kimś na pieńku?

Powiem ci tak: wtedy łatwo było wejść w konflikt, nawet w łonie jednej wielkiej grupy. Dopóki starzy koncentrowali się na wojnie z braćmi N., Dziadem i Wariatem, wydawało się, że Pruszków jest jednością. Ale kiedy bossowie z Ząbek zaczęli wyraźnie przegrywać w starciu z nami, pojawiły się rozmaite podgrupy, które chciały kręcić własne lody bez odprowadzania działek zarządowi. A Malarz był hardy – czuł się silny i ufał, że jego przyboczna gwardia poradzi sobie z każdym przeciwnikiem. Mówiąc krótko, pojebało mu się w głowie i wszedł na drogę, która w efekcie zaprowadziła go na tamten świat. Podejrzewam, że poczucie siły umacniała w nim przyjaźń z Lutkiem, mocnym człowiekiem Wołomina. Kręcili nie tylko spirytusem, ale weszli też w kantory. Zresztą na pewnym etapie Malarz zaczął się uważać za trzeciego w tercecie: Klepak, Lutek i on właśnie. Czyli w jakimś sensie zaczął zmieniać barwy klubowe, choć Wołomin był klubem zaprzyjaźnionym.

Myślę, że zmienił je na dobre. Razem z Wołominem krążył po kraju i specjalizował się w wymuszeniach rozbójniczych. W 1995 roku zatrzymano go, razem z Marianem K. „Klepakiem”, w Szczecinie. Tyle że dość szybko wypuszczono obu z aresztu. Malarz został zastrzelony w grudniu 1997 roku. Prawdopodobnie padł ofiarą porachunków w łonie samego Wołomina. Jego przyjaciele Lutek i Klepak zginęli w restauracji Gama 31 marca 1999 roku, jako ofiary wewnętrznych porachunków. Podejrzewam, że śmierć Malarza miała to samo podłoże.

Niezupełnie. Wyrok na Malarza wydał Andrzej G. „Junior”, uważany za rezydenta Jeremiasza B. „Baraniny” w Polsce. Zlecenie na niego dostał kiler zza Buga i wykonał wyrok już przy pierwszej próbie.

A o co poszło?

O to, że Malarz naubliżał Juniorowi.

Za to nie zabijało się chyba nawet w mafii?

Wszystko zależało od kontekstu i okoliczności. A te były, powiedzmy, dość niesympatyczne. Wspominałem w tomie Masa o porachunkach polskiej mafii o niejakim Malowanym, czyli Andrieju Isajewie, rosyjskim gangsterze z grupy sołncewskiej. Niektórzy uważali go za rezydenta Ruskich w Polsce, co oczywiście nie było prawdą; facet po prostu chciał u nas zarabiać, więc zwąchał się z Baraniną. Razem wymyślili następujący patent: będą uprowadzać polskich bossów i żądać gigantycznych okupów. Malowany poprosił Baraninę o listę celów. Znalazła się na niej cała czołówka grupy wołomińskiej, w tym Klepak, Lutek i Malarz, a także Wańka z Pruszkowa. Autorem listy okazał się Junior. Gdy dowiedział się o niej Malarz, wściekł się i zaczął słać Juniorowi joby. Zrobiło się naprawdę bardzo ostro i nie było wątpliwości, że strony zaraz złapią się za łby. Wołomińscy oraz chłopaki od Malarza, czyli Mutanci, ruszyli w pościg za Juniorem. Andrzej G. okazał się jednak szybszy, bo zlecił zabójstwo jakiemuś ruskiemu kilerowi, a ten odpalił
Malarza. Tyle że sam nie nacieszył się życiem, bo już w styczniu następnego roku został zastrzelony w przejściu podziemnym pod warszawskim hotelem Marriott. Nawiasem mówiąc, Malowany też nie zrealizował swoich biznesowych planów, bo dostał kulkę w lipcu 1997 roku, czyli jeszcze przed śmiercią Malarza. Jednak trzeba być niezłym idiotą, żeby porywać się na mafijnych bossów w ich własnym kraju…

Na zdjęciu: Miejsce strzelaniny, w której zginął Malowany, Poznań, 1997

(img|663653|center)

Malarz jednak nie przeżył.

Powiedzmy, że był wiórem. Tam, gdzie drwa rąbią, wióry lecą. Znasz to przysłowie, no nie? A skoro Malarz zszedł ze sceny, sieroty po nim zaczęły działać na własną rękę. Dopiero wtedy zaczęto ich określać mianem Mutantów. Zachowywali się na zasadzie „hulaj dusza, piekła nie ma”. Atakowali nawet ludzi związanych z Pruszkowem. Nie pamiętam, o co poszło, ale pokłócili się z Jackiem M. „Matysiem”, jednym z naszych. Pojechali do niego do domu, do Piastowa, i połamali na człowieku krzesło. Poturbowali go naprawdę solidnie. To nie mogło pozostać bez odpowiedzi, więc zaczęliśmy ich szukać i dopadliśmy w pewnej warszawskiej knajpie. Na nasz widok kilku z nich od razu spierdoliło, a dwóch, którzy wykazali się gorszym refleksem, dostało łomot. Bez przesady, masakry nie było, ale na pewno dostali to, na co zasłużyli. Potem jeszcze kilkukrotnie dochodziło między nami a nimi do rozmaitych spięć. Dopóki żył Malarz, trzymał swoich chłopaków w ryzach, ale jak go zabrakło, zachowywali się jak psy spuszczone ze smyczy.
Zresztą kozaczyli już wcześniej, jeszcze za życia Malarza, przy czym ten brał coraz mniejszą odpowiedzialność za ich harce. Tracił nad nimi kontrolę. W pewnym momencie poczuli się dostatecznie mocni, żeby się porwać na Bryndziaków, naszą najostrzejszą ekipę. Za pierwszym razem dostali wpierdol ostrzegawczy, ale to ich niczego nie nauczyło. Kiedy więc po raz drugi zaatakowali Bryndziaków, zostali pocięci nożami jak świnie. W ferworze walki udało im się ciachnąć jednego z pruszkowskich, ale na tym się skończyły nasze straty. To był sygnał do początku otwartej wojny. Mutanci zawinęli Matysia, ukryli go i zażądali okupu, pięćdziesiąt koła papieru. „Płacicie?”, zapytali, a Bryndziaki im na to, żeby spierdalali. Wtedy gdzieś go wywlekli i zastrzelili, a potem zakopali. Wprawdzie ciała Matysia nigdy nie odnaleziono, ale nie mam wątpliwości, że został odpalony. Na pewno nie opala się w Saint-Tropez. Zabijanie nigdy nie stanowiło dla Mutantów wielkiego problemu; w ciągu kilku lat swojej działalności udowodnili to
nieraz. To były prawdziwe bestie i dobrze, że w miarę szybko odeszły w niebyt.


Atmosferę grozy, jaka zapanowała w grupie pruszkowskiej po uprowadzeniu Matysia, doskonale pamięta Sławomir K. „Chińczyk”, jeden z członków ekipy, która próbowała ustalić, co się stało z Jackiem M. Chińczyk należał również do grupy, która wcześniej miewała zatargi – także krwawe – z Mutantami. Być może gdyby porywaczom nie udało się zdjąć z ulicy Matysia, to on stałby się celem młodych wilków Malarza.

Chińczyk: Dlaczego akurat Matyś? Trudno powiedzieć. To nie było tak, że oni polowali konkretnie na niego. Równie dobrze mogliby zawinąć mnie albo Kotleta, albo nawet Bysia. Gdyby położyć na szali winy Matysia wobec Mutantów, to tak naprawdę nie mieli mu wiele do zarzucenia. Ja, Mirek L. „Lisek” czy Damian K. „Kotlet” bardziej zaleźliśmy im za skórę. To nie Matyś spuszczał im łomot. I nie on pociął im dupy nożem. On się zresztą do takiej roboty nie nadawał – mały, chudy, słaby, niezbyt wyrywny do bójki, w naszej grupie był trochę na przyczepkę. Nie mam pojęcia, czym się u nas zajmował. Po prostu był i wyrabiał się na pruszkowskiego gangstera. Gdyby miał trochę więcej krzepy i mięśni, pewnie Mutanci zastanowiliby się dwa razy, zanimby go porwali. Mnie czy Kotleta nie próbowali zawinąć; tak łatwo by im nie poszło. A Matysia wrzucili do busa i wywieźli w siną dal. Wiem, że przyjechali busem, bo zgłosił się jakiś świadek tego zdarzenia, ale oczywiście numery rejestracyjne były lipne, więc policja nie ustaliła,
co to za samochód i do kogo należał. Świadek zeznał, że Jacek nie stawiał żadnego oporu, a porywacze wrzucili go do busa jak worek siana. Bo worek z ziemniakami sprawiłby im więcej kłopotu. Gdyby Matyś mieszkał gdzieś w centrum Pruszkowa albo na Żbikowie, chłopaki nie dałyby mu zrobić krzywdy. Ale on był z piastowskiego wygwizdowa; jego blok stał na uboczu, prawie w szczerym polu. Z parkingu do domu Jacek musiał iść przez jakieś ugory i Mutanci tam właśnie na niego czekali. Jak dowiedzieliśmy się, co się stało, uznaliśmy, że to wcale nie musi być koniec. Ludzie Malarza, a tak naprawdę jego młode wilki, bo ze starszymi żyliśmy w dobrej komitywie, mogli znowu uderzyć. Kogo zawiną tym razem? Nie mieliśmy pojęcia. Na wszelki wypadek nie poruszaliśmy się w pojedynkę i odwoziliśmy się do domów w większej ekipie. Prawdę mówiąc, takie środki bezpieczeństwa stosowaliśmy jeszcze przed porwaniem Matysia, bo było jasne, że coś wisi w powietrzu. W wojnie z Mutantami wydarzyło się zbyt wiele, żeby można było patrzyć w
gwiazdy, idąc po ulicy. Ale Matyś był przekorny – a może po prostu bezmyślny? – i nie chciał, żeby mu towarzyszyć w drodze do domu. Czuł się bezpieczny i jeździł sam. To go zgubiło. Bo jakby miał przy sobie choćby Bryndziaków, to Mutanci by nie podskoczyli.

(img|663654|center)

Wkrótce po uprowadzeniu ktoś do nas zadzwonił z żądaniem okupu. Oczywiście nie przedstawił się, więc nie było jasne, kogo reprezentuje. Skontaktował się ot tak, żeby podgrzać atmosferę. Powiedział, że zadzwoni ponownie, a my do tego czasu mamy uzbierać hajs. Zrobiliśmy szybką naradę i uznaliśmy, że żadnego płacenia nie będzie. Bo po pierwsze, to i tak nie uratuje Matysiowi życia (wiedzieliśmy, że skoro go zawinęli, to po to, żeby zabić), a po drugie, to wcale nie musiał być telefon od Mutantów, tylko od kogoś, kto chciał wykorzystać sytuację. Zresztą Bysio szybko skontaktował się z ludźmi Malarza, żeby ustalić, co jest grane, ale ci zapewnili go, że na pewno nie stoją za porwaniem Jacka. Nie twierdzę, że im uwierzyliśmy, ale co mogliśmy zrobić? Zatrudniliśmy jasnowidza. Ten zaczął coś ściemniać, że widzi jakąś starą chałupę, jakąś studnię, drogę na Płońsk. Na ile to było możliwe, sprawdziliśmy te jego wizje, ale niczego nie znaleźliśmy. Potem wzięliśmy drugiego jasnowidza, a ten z kolei pieprzył coś o
ciemnym lesie, więc w ogóle nie było sensu drążyć tematu. Lasów ci u nas dostatek, no nie? Po kilku tygodniach przestaliśmy szukać Matysia, a za jakiś czas umorzono śledztwo. Minęło ponad piętnaście lat, Jacek ulotnił się jak kamfora.

d2hp1oc
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2hp1oc