Trwa ładowanie...
Informacja prasowa
wanda
19-09-2016 16:34

Przeczytaj fragment książki ''Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia'' Barbary Gawryluk

Autorka ponad dwustu książek, tysięcy wierszy, setek piosenek, sztuk teatralnych, kabaretów i słuchowisk. Królowa polskiej literatury dla dzieci, niepodważalny autorytet, niezwykły talent, mistrzyni rymowania, opowiadania, zabawiania i rapowania. Wanda Chotomska nie tylko udowadnia, że nie ma nic do ukrycia, ale też przypomina czytelnikom, z czym zmagali się literaci w ponurych stalinowskich czasach, jak radzili sobie z cenzurą, w jaki sposób humor i uśmiech pozwalał przetrwać przygnębiającą rzeczywistość. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy publikujemy fragmenty książki „Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia” - pierwszej biografii jednej z najbardziej znanych polskich pisarek.

Przeczytaj fragment książki ''Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia'' Barbary GawrylukŹródło: Materiały wydawcy
d2dx1s4
d2dx1s4
Autorka ponad dwustu książek, tysięcy wierszy, setek piosenek, sztuk teatralnych, kabaretów i słuchowisk. Królowa polskiej literatury dla dzieci, niepodważalny autorytet, niezwykły talent, mistrzyni rymowania, opowiadania, zabawiania i rapowania. Wanda Chotomska nie tylko udowadnia, że nie ma nic do ukrycia, ale też przypomina czytelnikom, z czym zmagali się literaci w ponurych stalinowskich czasach, jak radzili sobie z cenzurą, w jaki sposób humor i uśmiech pozwalał przetrwać przygnębiającą rzeczywistość. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Marginesy publikujemy fragmenty książki „Wanda Chotomska. Nie mam nic do ukrycia” - pierwszej biografii jednej z najbardziej znanych polskich pisarek.
Tuwim w piwnicy

Czy pamięta pani ostatnie wakacje przed wojną?

- Wakacje zawsze spędzaliśmy w Świdrze. Wynajmowało się niewielki domek. To było wygodne dla całej rodziny, bo blisko Warszawy i ojciec mógł do nas dojeżdżać. Zwykle zjawiał się w sobotę, a dla mnie oznaczało to dużo konkretnych zajęć. Musiałam pozbierać chrząszcze spod liści w ogrodzie i nakopać długich, różowych rosówek. Bo najważniejsze dla ojca było wędkowanie nad Wisłą. A w kuchni jeszcze gotowało się przed jego przyjazdem groch, przynętę na certy. Już wtedy się nauczyłam, że są takie ryby, potem nawet napisałam wiersz o cercie. I ojciec ciągle miał jakieś przygody nad tą wodą: a to mu buty ukradli, a to zegarek utopił. Takie mam wspomnienia z tych ostatnich przedwojennych wakacji.

Ile pani miała lat, kiedy wybuchła wojna?

– Dziewięć.

d2dx1s4

Ojciec razem ze swoimi dwoma braćmi miał przedsiębiorstwo przewozowe Bracia Chotomscy. Wozy meblowe były bardzo charakterystyczne: niebieskie z napisami „B-cia Chotomscy”, i kiedy byłam mała, myślałam, że to znaczy Babcia Chotomska. Te wozy zresztą potem były wykorzystywane do budowy barykad w Warszawie. Małym firmowym samochodem ojciec przyjechał pierwszego września do Świdra i zabrał nas do Warszawy, kiedy już trwały bombardowania.

Pierwsze naloty przeżyliśmy na moście Poniatowskiego. Ojciec porzucił samochód, schowaliśmy się wszyscy pod mostem. Potem udało się nam dotrzeć do naszego mieszkania na Wroniej, ale okazało się, że tam jest równie niebezpiecznie, bo też trwały bombardowania. Pojechaliśmy do centrum miasta na Wierzbową, tam przyjaciele rodziców, państwo Kuklińscy, mieli duże mieszkanie. Na Wierzbowej oczywiście wcale nie było spokojniej i w czasie nalotów schodziliśmy do piwnicy. Córka państwa Kuklińskich, kilka lat starsza ode mnie, miała bardzo bogatą biblioteczkę. Jak trzeba było schodzić do piwnicy, to brałam jakąś książkę i czytałam przy świeczce. I właśnie wtedy, w piwnicy, w czasie bombardowania odkryłam Tuwima. Najbardziej pamiętam wrażenie, jakie zrobił na mnie wiersz Dwa wiatry. Odwietrzyłam się od tego, co się działo dookoła.

Na zdjęciu: Wanda Chotomska

(img|686443|center)

d2dx1s4

Z tych wrześniowych dni mam tylko w pamięci takie krótkie migawki. Trupy koni na ulicach. Ranni ludzie. Wnyki zakładane przez chłopców na gołębie i zupy gotowane na tych ptakach. Pożar Teatru Wielkiego. Ludzie krążący po zrujnowanych ulicach, na których płonęły domy, ciągnący za sobą jakieś dziwne wózki z meblami, ubraniami, poduchami.

Dom na Wroniej się spalił. Nie mieliśmy do czego wracać. Nic się nie uratowało. Wprowadziliśmy się do mojej babci Frani na ulicę Kopińską. Kiedy wojsko ewakuowało stamtąd ludzi na początku wojny, babcia nie dała się usunąć. Ludzie opowiadali potem, że chodziła z laseczką po swoim ogródku i usuwała z niego odłamki oraz niewybuchy. Po kapitulacji Warszawy do dużego domu wrócili stryjowie, my byliśmy tam krótko, bo ojciec szukał dla nas nowego mieszkania.

Kupił mieszkanie niedaleko, na rogu Radomskiej i Białobrzeskiej, w bardzo jak na tamte czasy eleganckim domu z windą, wejściem od frontu i od podwórka. Piękna klatka schodowa była wyłożona lustrami, a na tej klatce czuć było zawsze bimber, który pędził dozorca. I całą okupację spędziliśmy właśnie tam.

d2dx1s4

Najbardziej, szczególnie na początku okupacji, dokuczał nam głód. Trudno było zdobyć cokolwiek do jedzenia, dopiero po jakimś czasie zaczął się szmugiel, ludzie przywozili różne produkty ze wsi. Wcześniej mieliśmy na zmianę brukiew i kartofle, też przywiezione na platformie spod Warszawy. Babcia dokonywała cudów, żeby jakieś potrawy z tej brukwi przygotowywać, ale wszystko było wstrętne. Wtedy przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie tknę brukwi, i słowa dotrzymałam. Ratował nas też wielki wór czekoladowych cukierków, który pozostał po jakimś przerwanym przez wybuch wojny transporcie z fabryki Wedla. Cukierki oczywiście nam wydzielano, no i tu nic nie musiałam przysięgać.

Chodziła pani do szkoły?

– Tak. Szkoła Szachtmajerowej była vis á vis mojego domu. W związku z tym zawsze się spóźniałam. Chodziłam do trzeciej klasy, a moje kuzynki w tej szkole na kompletach robiły maturę.

W czasie okupacji wszystko się oczywiście zmieniło. Trzecia klasa była jeszcze normalna. Ale potem zamknięto szkoły, pozostawiono tylko szkoły zawodowe. Więc do czwartej klasy poszłam do szkoły bieliźniarsko-odzieżowej. W tej szkole nigdy niczego nie uszyłam. Trzeba było na przykład uszyć koszulkę niemowlęcą kimonową – za mnie szyła ją córka woźnego, a ja jej za to pisałam listy do chłopaka. Nic nie uszyłam, ale pamiętam, że napisałam wtedy wiersz o koszulce. On potem oczywiście zaginął w wojennej zawierusze.

d2dx1s4

Trzeba było też szyć jakieś niemieckie koszule, więc koleżanki szyły, a ja w szwach upychałam ostre rzeczy, drzazgi, szpilki, igły, żeby ich dźgało.

(...)

Na zdjęciu: Wanda Chotomska

(img|686444|center)

Potem w piątej, szóstej klasie część lekcji odbywała się na tajnych kompletach, między innymi u moich rodziców. W naszym mieszkaniu w ogóle wiele się działo: ciotka zajmowała się szmuglem, w jednym z pokojów stały meble art déco zdeponowane przez znajomych ojca z ambasady angielskiej czy francuskiej, bo nie chciano, żeby się dostały w ręce Niemców. W tym właśnie pokoju odbywały się lekcje. Bywało tam od dziesięciu do dwunastu dziewcząt, należało przychodzić pojedynczo i nie wolno było zwracać uwagi swoim zachowaniem. Przesiadywał też u nas znajomy ojca, Żyd, pan Spielvogel. Był daltonistą, nie rozróżniał kolorów mundurów, tym bardziej bał się wychodzić na ulicę. Zawsze mówił, że nie przeżyje okupacji, ale że przeżyje ją jego syn, który mieszkał w Szwajcarii, gdzie studiował chemię i dostał stypendium. Stary Spielvogel rzeczywiście zginął, nie wiem, w jakich okolicznościach. A ja wiele lat po wojnie zobaczyłam w gazecie nekrolog dyrektora jednej ze słynnych szwajcarskich firm chemicznych, który nazywał się
Spielvogel. To musiał być ten syn, rzeczywiście przeżył. Ucieszyłam się z tego.

d2dx1s4

Do rodzinnych legend przeszła też opowieść o babci, mamie mojej mamy, która miała dwie siostry. Jedna z nich zmarła przed wojną w Odessie, druga wyszła za mąż i zamieszkała w Essen. W 1942 roku do drzwi warszawskiego mieszkania babci zadzwonił żołnierz SS. Kiedy otworzyła, przedstawił się i powiedział, że jest jej siostrzeńcem. Babcia odpowiedziała na to, że od czasu, jak Niemcy napadły na Polskę, nie ma żadnych siostrzeńców. Na szczęście żadnych reperkusji tej wizyty nie było.

(...)

Bardzo dużo w tych latach okupacyjnych chorowałam, ciągle miałam anginy i czytałam wtedy Trylogię. Leżałam zwykle na należącej do ambasady pięknej starej kanapie. A że lubiłam zabawę plasteliną, to prawie wszystkie postaci z Trylogii ulepiłam z plasteliny i one tak stały przyklejone do tej zabytkowej kanapy. Nie mieliśmy na początku żadnych książek, no bo wszystko się we wrześniu spaliło, ale ojciec kupował książki, bo sam dużo czytał i było też kilka czynnych bibliotek w Warszawie, z których pożyczaliśmy książki. Kilka tytułów pamiętam, na przykład Nafta rządzi światem albo była taka książka, którą miałam na własność, nie mam pojęcia, kto to napisał, miała tytuł Z pucybuta milionerem. Nie podobało mi się Serce De Amicisa, nie przypadła mi do gustu ta jakaś dziwna ckliwość. Czytałam też powieści przygodowe, dla młodzieży, podbierałam już wtedy książki mamie.

d2dx1s4

Na zdjęciu: Wanda Chotomska

(img|686445|center)

A pisała już pani coś wtedy?

– Pisałam, bo zaczęłam wydawać gazetkę. Przed wojną była szkolna gazetka „Koniczynka”, dlatego że taki był symbol szkoły. Nosiło się zielone mundurki i zielone berety z czarnym pomponem, a z przodu była koniczynka. Zobaczyłam parę numerów „Koniczynki” u moich kuzynek, podejrzałam, jak ich koleżanki pisały do tej gazetki przed wojną. Ale moja gazetka nazywała się „Podławkowiec”, razem z koleżankami pisałyśmy na przykład o nauczycielkach, mama przepisywała mi teksty na maszynie.

Miałyśmy nauczycielkę religii, pannę Jadwigę. Ona ciągle nam opowiadała o Włoszech, o swoich podróżach, więc podejrzewałyśmy, że w kimś była zakochana. Nazywałyśmy ją Sacharyna, bo była bardzo słodka. I pamiętam, że powstał taki wiersz, list od tego Włocha, dobrze nam się rymowało „Włocha – kocha”. Wiersz był przeplatany różnymi włoskimi słowami, a zaczynał się jakoś tak: „Jadwigo Sacharyno, ty piękna siniorino”. Bardzo był miłosny ten wiersz. Pisałam też jakieś satyry na inne nauczycielki, na moje koleżanki, parę numerów tego pisma wyszło.

Gdzie panią zastał wybuch powstania?

– Kiedy wybuchło powstanie, byłam sama w domu. W budynku obok organizowano szpital polowy. Wywlekłam z mieszkania jakieś jaśki i poduszki, pamiętam też, że razem z koleżankami harcerkami transportowałyśmy skądś ciężkie nosze. Pierwszą noc nadal byłam sama, bo rodzicom i siostrze nie udało się przedostać, trwał już ostrzał. Stałam w oknie i myślałam, jak pięknie byłoby zostać ranną. Na drugi dzień poszłam do tego szpitala, wolałam być wśród ludzi. Obierałam ziemniaki, pomagałam w kuchni. Dostałam opaskę AK, chłopcy, powstańcy, niewiele ode mnie starsi, częstowali mnie papierosami. Rodzice dotarli do domu następnego dnia. Mimo to wciąż dużo czasu spędzałam w szpitalu, najczęściej w kuchni, chociaż też zwijałam jakieś bandaże, wynosiłam kaczki. Kiedyś zobaczyła mnie moja dyrektorka, bardzo na mnie nakrzyczała, za te papierosy przede wszystkim, ale ja jej odpowiedziałam, że pomagam powstańcom i już nie jestem jej uczennicą.

Opaskę miałam cały czas, zakopałam ją w piwnicy, kiedy ukrywaliśmy się w czasie walk. Do piwnicy zaczęto wrzucać granaty, potem nas z niej wypędzono i razem z innymi mieszkańcami poprowadzono do obozu przejściowego, w kierunku Zieleniaka – to taki plac hurtowy na Ochocie, na rogu Grójeckiej i Opaczewskiej, na który w czasie okupacji hurtownicy przywozili owoce i warzywa. Pędzili nas żołnierze mówiący po rosyjsku. Potem się dowiedzieliśmy, że powstanie warszawskie tłumił w ramach sił niemieckich pułk brygady SS RONA (Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armija), czyli Rosyjskiej Ludowej Armii Wyzwoleńczej.

Warunki w tym obozie przejściowym na Zieleniaku były straszne: brud, smród. Rodzice zakrywali mnie i siostrę paltami, kocami, bo ci żołnierze wyciągali młode dziewczyny i gwałcili je. Wtedy nauczyłam się jednego słowa po rosyjsku: sorok. Bo mama miała czterdzieści lat i jakiś taki pijany Kałmuk pytał ją o wiek, potem ją kopnął i na szczęście zostawił.

Na zdjęciu: Wanda Chotomska

(img|686446|center)

To była część akcji określanej potem jako rzeź Ochoty?

– Tak, wiele osób nie przeżyło tych potwornych wydarzeń. My siedzieliśmy na Zieleniaku przez parę koszmarnych dni, nie było wody, jedzenia, potem nas popędzono na Dworzec Zachodni. Po drodze ojcu udało się zdobyć jakieś pomidory i wodę. Wsadzili nas w wagony towarowe i zawieźli do obozu tymczasowego w Pruszkowie. Wszystkich umieszczono w olbrzymich betonowych halach, tam nas już pilnowali Niemcy. Pielęgniarki z pobliskiego szpitala z Pruszkowa przychodziły do tego obozu codziennie i wynosiły chorych i rannych. Ojciec dogadał się z jedną z nich, żeby dostarczyła mi biały fartuch i opaskę czerwonego krzyża, miałam stamtąd uciec i przedostać się do mojego chrzestnego ojca, Stefana Górskiego, który miał majątek Moszna, bardzo blisko, między Pruszkowem a Brwinowem. Ojciec liczył na jego pomoc. Znali się prawdopodobnie jeszcze z czasów szkolnych. Po latach odnalazłam w jakiejś książce zdjęcie absolwentów gimnazjum Chrzanowskiego, na którym byli obaj.

Udało mi się uciec, fartuch według umowy zostawiłam w najbliższym domu, na pierwszym piętrze, za doniczką z kwiatkami, i pobiegłam do ojca chrzestnego. Okazało się, że to on dostarczał do kuchni w obozie ziemniaki. Ci różni dziedzice z okolicznych majątków przywozili warzywa do Pruszkowa. Ojciec chrzestny wyciągnął rodziców i siostrę za jakąś łapówę, dał chyba złoto. W majątku było kilkadziesiąt osób wyciągniętych przez niego z obozu, między innymi Wojciech Zabłocki, potem słynny szermierz i znany architekt, z rodzicami i rodzeństwem. Wojtek cały czas rysował. I mój pierwszy portret w życiu namalował właśnie on. Niestety, ten rysunek się nie zachował.

Z późniejszą żoną Wojtka, aktorką Aliną Janowską, poznałam się w latach osiemdziesiątych, kiedy organizowałyśmy na Politechnice Warszawskiej aukcję różnych przedmiotów, z których dochód był przeznaczony na rzecz Solidarności.

Z Wojtkiem założyliśmy w Mosznie teatrzyk kukiełkowy dla dzieci. Kukiełki robiliśmy z makówek.

I teksty pisała oczywiście pani?

– No jasne, to był mój kolejny debiut. W majątku był oczywiście fortepian, dla dorosłych robiło się kabaret. Do kabaretu piosenki pisał też pan Dąbrowski, nie pamiętam, jak miał na imię, wiem, że przed wojną też pisał teksty dla kabaretów, a wówczas ukrył się w Mosznie. Byłyśmy z siostrą bardzo zabiedzone po tych przejściach, zawszawione, miałyśmy czyraki. Dąbrowski napisał o nas dla kabaretu taką na przykład piosenkę:

Miała matka dwie córy,

dorodne i bez braków,

a każda z córek miała

pięćdziesiąt czyraków.

A jednej te czyraki

tworzą się w zwartej grupie.

A drugiej znów niebodze

wyskoczył na… nodze.

Kiedy przyszli Rosjanie, zajęli salon, porąbali meble, palili nimi w kominku. Stawy rybne zdewastowali, wrzucając do nich granaty, ryby pływały brzuchami do góry. A potem w lutym przyjechała na koniu mówiąca i po polsku, i po rosyjsku kobieta, komisarka. Mój ojciec ją rozpoznał, spotkał ją dwadzieścia lat wcześniej jako panienkę w majątku w Równem, była córką jakiegoś generała. Przywiozła papier od rosyjskiego komendanta, informujący, że przejmuje majątek. Na desce kazała napisać czerwonymi literami cyrylicą „Sowchoz Moszna”. Potem jeszcze przywiozła swoją matkę i zgrywała dziedziczkę. Ojciec chrzestny jako krwiopijca i kapitalista został wyrzucony, a my wszyscy mieliśmy się wynosić. No to się wynieśliśmy.

Na zdjęciu: Wanda Chotomska

(img|686447|center)

Pojechaliśmy do rodziny do Grodziska. To była zima 1945 roku. Ciotka, po ucieczce z Warszawy, otworzyła tam w rynku knajpę o wdzięcznej nazwie U Teściowej, mama jej pomagała. Ojciec wynajął dla nas do mieszkania jakąś okropną, ogrzewaną kozą przybudówkę. W Warszawie próbował odbudowywać firmę spaloną przez Niemców. Kiedy skończył, władze komunistyczne odebrały mu budynek.

W Grodzisku w lecie zachorowała moja mama. Najpierw na tyfus, potem doszło zapalenie opon mózgowych. Zmarła w sierpniu. Przeżyła całą wojnę, a kiedy wreszcie nastał pokój, nacieszyła się nim tylko kilka miesięcy.

Pogrzebem musiałam zająć się ja. Ojciec kompletnie stracił głowę, ciotka zajęta była swoją knajpą, nikogo innego nie można było o to prosić. Tyle że wiedziałam, w której kwaterze są nasze rodzinne groby.

Miłości i rozstania

Charyzmatyczna kobieta o niebanalnej, oryginalnej urodzie. Znakomita fryzura, ekstrawaganckie ubrania, błysk w oku i zniewalający uśmiech. Taką Wandę Chotomską, damę w każdym calu, znają jej przyjaciele, taka młodą Wandę oglądamy na zdjęciach Zofii Nasierowskiej. Nic dziwnego, że zawracała w głowach mężczyznom. Wielu się w niej podkochiwało. Słynny Papcio Chmiel po latach przyznawał się do platonicznej miłości. Pierwsza studencka miłość i małżeństwo z kolegą ze studiów nie okazały się jednak trwałe.

Dlaczego rozstała się pani ze swoim mężem?

– Mój mąż uciekł za granicę. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Aninie, to nad tapczanem miał plakat Ameryka, moja miłość. O tej Ameryce marzył bez przerwy, aż w końcu do niej uciekł. Ale najpierw wzięliśmy rozwód, okazało się, że nasza studencka miłość nie przetrwała próby czasu. Właściwie nawet nie bardzo mieliśmy ze sobą o czym rozmawiać. Jurek miał całkiem inne zainteresowania, pociągał go film, reklama, wierzył, że zrobi karierę.

Nasze małżeństwo nie podobało się ani jego matce, ani mojemu ojcu. Ojciec nawet nie wiedział, kiedy się pobraliśmy, zajęty był zresztą wtedy poszukiwaniem nowej żony. My z siostrą zachowywałyśmy się okropnie przez wszystkie te lata, odstraszałyśmy pojawiające się w naszym domu kandydatki. Byłyśmy nawet autorkami skandalu w teatrze, kiedy ojciec zaprosił nas i swoją wybrankę na jakąś sztukę. Obżerałyśmy się czekoladkami kupionymi przez ojca, szeleściłyśmy papierkami, które potem rzucałyśmy na podłogę. Nic dziwnego, że ta pani nigdy więcej się nie pojawiła. Ale po latach udało mu się ożenić z panią Jadwigą Ostrychansky, której my nigdy nie polubiłyśmy.

Tak więc z Jurkiem rozeszliśmy się bez większych dramatów. Jego mama chyba była z tego zadowolona. Sprawa rozwodowa była, prawdę mówiąc, dość zabawna. Ja powiedziałam do sędziego: „Proszę wysokiego sądu, bardzo się różnimy, nie mamy o czym rozmawiać”. Sąd żądał konkretów. „Na przykład on nie wie, kto to jest Majakowski” – powiedziałam. „A czy pani gotuje, czy ceruje mężowi skarpetki?” – zapytał sędzia. Ja na to wypaliłam: „A czy żona wysokiego sądu to robi? Bo jak tak, to ja jej współczuję”. Zostałam oczywiście przez sąd upomniana. Rozeszliśmy się za obopólnym porozumieniem, obydwoje tego chcieliśmy.

Mój były mąż mieszka teraz w Vancouver. Jest po dziewięćdziesiątce. Właśnie odnowił prawo jazdy. Niedawno znowu była u niego z wizytą Ewa, która utrzymuje z ojcem kontakty.

Na zdjęciu: Wanda Chotomska

(img|686448|center)

Ale niedługo była pani sama?

– Jeszcze przed wyjazdem Jurka związałam się z malarzem Eugeniuszem Stecem. Tylko że on był wtedy żonaty. Jego żona, Dusza Czara, była Rumunką. Poznali się w Krakowie, w latach trzydziestych, ona studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim, dostała stypendium od królowej rumuńskiej Marii, której była osobistą sekretarką. W Krakowie poznała Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, Magdalenę Samozwaniec, odwiedzała Wojciecha Kossaka. Potem korespondowali, bo Dusza Czara chciała zorganizować Kossakowi wystawę w Bukareszcie. Te listy i widokówki od Kossaka mam w swoim domowym archiwum.

Eugeniusz był od niej sporo młodszy, pobrali się i jeszcze przed wojną wyjechali do Bukaresztu. Eugeniusz był tam dyrektorem Gabinetu Rycin Galerii Narodowej. Dusza zajmowała się między innymi przekładami polskiej poezji. Kiedy wybuchła wojna, to u nich zatrzymali się na przykład Tuwimowie i Jasnorzewska-Pawlikowska z mężem Lotkiem. Po wojnie musieli uciekać z Bukaresztu. W 1950 roku przyjechali do Polski. Zamieszkali w Warszawie, on malował, ona tłumaczyła.

Pierwszy raz spotkaliśmy się z Eugeniuszem na jakimś sylwestrze, mieliśmy wspólnych znajomych. Jakoś potem chciałam zrobić wywiad. Zorientowałam się, że jest niebywale inteligentny, że mogę z nim rozmawiać nie tylko o malarstwie, ale o wszystkich dziedzinach sztuki. Z wywiadu wyszły nici, bo się w nim zakochałam. Chociaż nie. Kolejność była inna. On się we mnie zakochał pierwszy.

Potem ja się rozwiodłam, ale on nie. Mnie to zresztą nie było do niczego potrzebne, chociaż ta sytuacja nie była łatwa. Dusza nie miała w Polsce nikogo poza nim, zmarła w latach sześćdziesiątych. Jest pochowana w Tarnowie, w rodzinnym grobowcu Eugeniusza. Po jej śmierci już nie ukrywaliśmy naszego związku, zresztą wcześniej też prawie wszyscy o nas wiedzieli. Nie wzięliśmy ślubu, nie zależało nam na formalnościach. Ale mówiliśmy o sobie mąż i żona. Do jego śmierci w 1991 roku byliśmy razem.

Eugeniusz był wspaniałym człowiekiem, wykształconym, inteligentnym, był znawcą muzyki, historii, malarstwa. Pracował w wydawnictwie Ruch, projektował pocztówki, okładki, malował obrazy, ilustracje do książek, współpracował między innymi z Szancerem.

W pierwszym małżeństwie brakowało mi takiego porozumienia, to wszystko znalazłam w nowym związku. Zaczęły się podróże, również zagraniczne, to był partner, jakiego można sobie wymarzyć.

Ale Ewa nie była zachwycona?

– Nie, Ewa nie była zachwycona. Nie lubiła go, zresztą myślę, że on nie miał dobrego kontaktu z dziećmi, nie układało się mu również z moją córką. W jego domu nigdy nie było dzieci.

A co działo się z jej ojcem?

- Po ucieczce z Polski najpierw był w Wiedniu, potem w Australii, gdzie poznał Zosię, dziewczynę z Wybrzeża. Pobrali się, aż w końcu wylądowali w Vancouver. Ona była agentką nieruchomości, a Jurek remontował domy i pracował w prasie polonijnej. Zosia przyjeżdżała często do Polski, do swojej rodziny, poznałyśmy się. A Ewa odwiedza ich regularnie w Kanadzie. Ja widziałam się z Jurkiem i jego żoną kilka lat temu, kiedy byli w Warszawie.

Na zdjęciu: Wanda Chotomska

(img|686450|center)

Uchodziła pani w latach młodości za femme fatale. Do dzisiaj ci posiwiali już panowie uśmiechają się z rozrzewnieniem, kiedy wspominają dawne czasy.

– Ale to zwykle były uczucia platoniczne. Papcio Chmiel miał zresztą bardzo sympatyczną żonę Hanię, przyjaźniłyśmy się. To ona zaprojektowała mi i uszyła sukienkę ciążową.

Było oczywiście w latach szkolnych kilku kolegów, którzy smalili do mnie cholewki. Ignac Pomerantz na przykład, szczególnie zależało na mnie jego mamie. „Ty się z nią ożeń” – mówiła do syna. A mnie zapewniała, że mają bogatą rodzinę w Ameryce. „Ty się ucz angielski – mówiła. – Ty zrobisz tam karierę. Ty masz kiepełe”.

Bohdan Butenko miał dużą ochotę, bardzo był zainteresowany. Ale nic z tego nie wyszło.

Bo ja tak naprawdę przeżyłam dwie miłości. Tę pierwszą, młodzieńczą, niedojrzałą, i tę drugą, fascynującą, spełnioną. Więc bardzo byłam cnotliwa, prawda?

Cztery kobiety

W waszej rodzinie zawsze były obecne silne kobiety.

* *– Teraz ja jestem najstarsza, ale jak popatrzymy wstecz, to te silne kobiety były w każdym pokoleniu. Przed laty moja babcia Franciszka sama wychowała trzech synów. My cztery, czyli ja, moja córka, wnuczka i prawnuczka, umiemy walczyć o swoje, jesteśmy zdecydowane i mamy silne charaktery.

Widać też, że macie podobne pasje, uzdolnienia, że wiele spraw przenosi się z pokolenia na pokolenie. Literatura, sztuka, podróże...

– Ale na przykład nie zaraziłam żadnej z nich zamiłowaniem do grzybobrania. Zawsze to uwielbiałam, a one jakoś były mniej chętne. Miałam swoje miejsca w górach, świetne rydzowe polanki, ale ani Ewa, ani Karolina, ani Zuzia nie chciały chodzić ze mną na grzyby.

Jaka jest Ewa?

– Ewa odziedziczyła po mnie literackie zainteresowania. Książki dla dzieci, piosenki, teatr, no i telewizja – to było dla niej naturalne środowisko, w którym dorastała. Ale potem, kiedy sama zaczęła pisać piosenki, nie znalazła u mnie uznania. Dałam jej twardą szkołę. Pierwsze jej teksty podobno podarłam. To musiało być dla niej bardzo bolesne, skoro do dziś pamięta. Ale nie poddała się, pisała dalej i było coraz lepiej. Ewa jest autorką kilku książek, jeździ teraz na spotkania autorskie z dziećmi w szkołach, przedszkolach i bibliotekach. Od ponad czterdziestu lat kieruje założonym przez siebie zespołem Fasolki. Ich piosenki śpiewają dzieci w całej Polsce.

Dzieci uwielbiają ją, kiedy występuje jako Ciotka Klotka, postać, którą przed laty stworzyła dla telewizyjnego programu „Tik-Tak”.

Ewa jest mocną, zdecydowaną i często bezkompromisową osobą. Potrafi walczyć o swoje.

Od pewnego czasu nie jeżdżę na spotkania autorskie. Czasem wyręcza mnie Ewa, często pomaga w tym zięć, Tomasz Samosionek, który jest operatorem filmowym i pracuje w Wyższej Szkole Filmowej w Łodzi. Robi filmiki, które zamiast mnie jeżdżą do szkół, bibliotek i przedszkoli.

Tomek w dzieciństwie grał w filmach, między innymi z najsłynniejszym Panem Samochodzikiem, czyli Stanisławem Mikulskim. Praca z kamerą tak go zafascynowała, że postanowił się związać ze światem filmu zawodowo. Przez lata był asystentem wybitnego operatora Mieczysława Jahody. Teraz prowadzi zajęcia dydaktyczne na łódzkiej filmówce, kręci filmy dokumentalne. Razem z Ewą planują zrobić film o mnie. Jest trochę obrazków z dawnych czasów, no i sporo filmików kręconych w ostatnich latach.

Na zdjęciu: Wanda Chotomska

(img|686451|center)

A jak wygląda relacja babcia–wnuczka?

– Karolina jest magistrem turystyki, uwielbia podróże i ta pasja nas połączyła. Kiedy była mała, nie miałam dla niej zbyt wiele czasu. To był okres bardzo dla mnie intensywny, jeździłam do dzieci, byłam całymi tygodniami poza domem, potem w weekend przepakowywałam walizki i znowu ruszałam w drogę.

Wspólnych wspomnień z jej dzieciństwa nie ma więc zbyt wiele, ale na przykład pamiętam, że nauczyłam ją pływać. Byłyśmy razem nad morzem i wiedziałam, że dziecko musi sobie samo dawać radę w wodzie. Trzymałam ją pod brzuchem i byłam świadkiem, jak samodzielnie pokonywała pierwsze metry.

W pierwszą daleką podróż razem z Karoliną pojechałyśmy do krajów Beneluksu. Była jeszcze dość dziecinna, nie rozstawała się ze swoimi przytulankami, aż tu, pod sam koniec podróży, zostawiła je w hotelu. Rozpacz była ogromna. Ale potem myślałam o tym wielokrotnie i wydaje mi się, że to było takie symboliczne przejście w dorosłość.

Karolina niezbyt długo pracowała w zawodzie. Niedawno skończyła podyplomowe studia z literatury dla dzieci i teraz dużo pracuje z Ewą. Więc mimo że nie pisze, to też te książki dla dzieci są ważne w jej zawodowym życiu. Jest świetną organizatorką, doskonale się orientuje w rynku wydawniczym, sama zaczęła też wydawać audiobooki. Jeździłyśmy przez kilka lat razem na spotkania autorskie, była moim kierowcą, handlowcem i agentką. Podziwiałam ją za to poukładanie, to ona zawsze pilnowała czasu, ja lubiłam się zagadać, zapomnieć przy podpisywaniu książek, a ona tak wszystko organizowała, że zdążałyśmy do następnego miejsca.

Mąż Karoliny, Piotr, jest instruktorem sportów wodnych. Można powiedzieć, że to jemu zawdzięczam kilka najnowszych wierszy. Uznałam, że te egzotyczne zupełnie dla mnie sporty o obcych nazwach zasługują na uwiecznienie w rymach. I napisałam między innymi o kitesurfingu i supie.

Ale miała pani okazję obserwować, jak się te sporty uprawia? Bo widać w tych wierszach pełną wiedzę na temat technicznych szczegółów.

– Niestety, żadnego z tych sportów nie uprawiałam, ale Piotr dużo o nich opowiadał i pokazywał mi filmy. Zobaczyłam, jak to wygląda, na czym się pływa, samo mi się w wiersze ułożyło. Te utwory są dość nowe, nigdzie ich nie opublikowałam, ciągle jeszcze układam je do jakiejś nowej książki. No bo musi się ich trochę uzbierać.

A czy u prawnuczki dostrzega już pani odziedziczone talenty?

– Zuzanna, najmłodsza z klanu, właśnie zaczęła naukę w gimnazjum. To moja prawnuczka, córka Karoliny. Chyba przestraszyła się rodzinnych opowieści o tym, jak traktowałam pisanie Ewy. Zna historie podartych przeze mnie tekstów Ewy i pewnie nawet jeśli coś pisze, to nie mogę liczyć na to, że mi pokaże.

Wszystko jeszcze przed nią. Jest zdolna, ma talent aktorski, tańczy, śpiewa, ma smykałkę do języków obcych, uczy się angielskiego, niemieckiego i myśli o hiszpańskim.

(img|686452|center)

Kobiety trzymają się razem?

– Mieszkamy osobno. Ja w centrum Warszawy, a Ewa, Karolina i Zuzanna na obrzeżach miasta. W dwóch domach, ale blisko siebie. To wygodne, kiedy potrzebna jest pomoc w opiece nad dzieckiem, kiedy dom jest pełen psów i kotów, którymi czasem trzeba się zająć pod nieobecność właścicieli.

Ostatnio wakacje spędzam w domu Ewy, w ogrodzie, na werandzie. Nadrabiamy zaległości z całego roku, bo rzadko jesteśmy razem. Wszystkie jesteśmy bardzo zajęte, nie mamy czasu na wspólne spotkania. Lubimy się, nie kłócimy się, pomagamy sobie.

Kiedy Ewa była mała, nie miałam dla niej czasu. Mieszkała u babci, bo w moim „kołchozowym” mieszkaniu zupełnie nie było warunków dla dziecka. Rzadko w rozmowach wracamy do tych czasów. Ale widziałam, że starała się być lepszą mamą dla Karoliny, co na pewno nie było łatwe.

Każdego roku na Dzień Matki wszystkie cztery idziemy do restauracji na uroczysty obiad, degustując różne potrawy z rozmaitych krajów. Ostatnio była to chyba kuchnia włoska. Wtedy każda płaci za swoją mamę. Zuzia jeszcze nie zarabia, więc to ja płacę za nią.

d2dx1s4
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2dx1s4

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj