Trwa ładowanie...
Informacja prasowa
fragmenty książki
28-01-2016 14:24

Przeczytaj fragment książki ''Dotrzymana obietnica'' Jill Anderson

W roku 2005 Jill Anderson stanęła przed sądem w Leeds, oskarżona o zabójstwo męża. Paul Anderson, 43-letni lingwista, od wielu lat cierpiał na zapalenie mózgowo-rdzeniowe oraz zespół ustawicznego zmęczenia, z powodu choroby kilkakrotnie usiłował popełnić samobójstwo. Pewnego dnia, korzystając z nieobecności żony, zażył śmiertelną dawkę leków. Po powrocie Jill powiedział jej, że „tym razem wziął dosyć”, i błagał, żeby nie wzywała pomocy. Uszanowała jego życzenie i - choć trawiona rozpaczą - pozwoliła mu odejść. "Dotrzymana obietnica" to spisana przez Jill opowieść o nadzwyczajnej emocjonalnej wędrówce, elegancka i zarazem wstrząsająca. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka publikujemy fragment książki.

Przeczytaj fragment książki ''Dotrzymana obietnica'' Jill AndersonŹródło:
d2arv79
d2arv79

W roku 2005 Jill Anderson stanęła przed sądem w Leeds, oskarżona o zabójstwo męża. Paul Anderson, 43-letni lingwista, od wielu lat cierpiał na zapalenie mózgowo-rdzeniowe oraz zespół ustawicznego zmęczenia, z powodu choroby kilkakrotnie usiłował popełnić samobójstwo. Pewnego dnia, korzystając z nieobecności żony, zażył śmiertelną dawkę leków. Po powrocie Jill powiedział jej, że „tym razem wziął dosyć”, i błagał, żeby nie wzywała pomocy. Uszanowała jego życzenie i - choć trawiona rozpaczą - pozwoliła mu odejść. "Dotrzymana obietnica" to spisana przez Jill opowieść o nadzwyczajnej emocjonalnej wędrówce, elegancka i zarazem wstrząsająca. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka publikujemy fragment książki.

Moja rola polega wyłącznie na tym, by zwrócić waszą uwagę na pewne sprawy, i w ten sposób pomóc wam w podjęciu decyzji. Chciałbym także powiedzieć kilka słów o współczuciu i uprzedzeniach. W żadnej sprawie kryminalnej, rozstrzyganej na terenie Anglii lub Walii, albo gdziekolwiek indziej, nie ma na nie miejsca.

Oskarżona odmówiła składania zeznań. Miała, rzecz jasna, prawo zachować milczenie. Nie zmienia to jednak faktu, że jej zeznania mogłyby być wam bardzo pomocne, zwłaszcza przy próbie rozstrzygnięcia trzech kwestii:

Po pierwsze, dlaczego nie wezwała pomocy, kiedy Paul Anderson powiedział jej, że przedawkował leki? Po drugie, dlaczego jej wyjaśnienia składane w charakterze świadka tak bardzo różnią się od późniejszych ze śledztwa? Wreszcie, po trzecie, czym różniły się siedemnasty i osiemnasty lipca dwa tysiące trzeciego roku, kiedy nie wezwała fachowej pomocy medycznej, od tych wszystkich dni, kiedy to robiła?

Z mowy końcowej prokuratora

17 lipca 2003

Dzień był rozbrzęczany. Niebo zmieniało barwy od indygo poprzez turkus i róż po głęboki granat, a potem zaczęło się robić coraz jaśniejsze. Wstałam z materaca, na którym sypiałam w salonie. On leżał na piętrze. Rozpoczęłam zwyczajny dzień. Umyłam się, zjadłam tosta, zaniosłam mu filiżankę herbaty. Jęczał przez całą noc. Wiedziałam, że nie chciał tego robić, ale już od tak dawna był całkiem cicho. Nie mógł patrzeć na mnie ani ja na niego. Nie mogłam go przytulić, bo to by za bardzo bolało. Nie mogłam też spać przy nim, bo moje ruchy tylko wzmagały jego ból. Poszłam do garderoby, zgarnęłam jakieś ciuchy i ubrałam się szybko; czekało mnie mnóstwo roboty. Wiedziałam, że mnie obserwuje.

d2arv79

– Dlaczego za mnie wyszłaś? – zapytał.

– Bo jesteś wspaniałym człowiekiem – odparłam. Uśmiechnął się.

– Nie dałem ci zbyt wiele, prawda?

Wcześniej wiele razy odpowiadałam na to: „Dałeś mi wszystko”. Tym razem nie powiedziałam nic. Słowo „miłość” padało między nami stanowczo zbyt często.

Poruszałam się powoli, miałam wrażenie, że oczy zapadły mi się do środka głowy. Patrzył, jak sprzątam w sypialni: zbieram czasopisma, opakowania po słodyczach rozsypane na szafce i podłodze, czekoladki i herbatniki. Ten dzień był jakiś inny; jakby słońce wzeszło nie w tym miejscu co zwykle albo nie wzeszło wcale. Zadrżałam. Poszłam do gabinetu i wzięłam się do pracy. Organizowałam tłumaczenia na dwie konferencje. Ranek minął szybko; dzwoniłam do tłumaczy i klientów, by się upewnić, że wszyscy wiedzą, gdzie mają się pojawić i czego oczekiwać. Około południa wróciłam do sypialni. Oglądał transmisję z francuskich wyścigów konnych, ale od razu wyłączył telewizor.

d2arv79

– Masz ochotę na lunch? – spytałam.

Pokręcił głową, a następnie poprosił, żebym mu podała wniosek o uznanie inwalidztwa. Mieliśmy go już od pół roku, ale wciąż był pusty.

– Wypełnijmy go – powiedział. Poszłam po dokument, wróciłam i usiadłam na krawędzi łóżka. Strzepnęłam z kołdry okruszki, a on podciągnął się wyżej.

Formularz był okropny: sześćdziesiąt stron pytań dotyczących wszystkich ułomności, jakie mogą przytrafić się człowiekowi. Czytałam na głos każde pytanie, po czym wpisywałam ołówkiem odpowiedzi, których mi udziela. Przy końcu każdej strony okazywało się, że uzyskał mnóstwo punktów niemal w każdej dziedzinie, z wyjątkiem zdrowia psychicznego, które było bez zarzutu. Około drugiej po południu formularz był wypełniony do połowy.

d2arv79

– Zmęczyłem się – oświadczył. – Dokończymy jutro.

Idąc do drzwi, powiedziałam mu, że tak jak mi poradzono, zaniosę dokument do Obywatelskiego Biura Doradczego w Ripon. Ten formularz był już nieaktualny, powiedziano mi więc, żeby wypełnić go tylko na próbę, a oni go sprawdzą i pomogą mi złożyć wniosek o drugi, aktualny. Skinął głową i opadł na poduszki.

– Masz ochotę na lunch? Pokręcił głową. Od tej papierkowej roboty zachciało mi się spać.Zapytałam go, czy miałby coś przeciwko temu, żebym ucięła sobie drzemkę.

d2arv79

– W żadnym razie. Odpocznij trochę.

Na palcach wyszłam z sypialni. Oboje słyszeliśmy brzęczenie w powietrzu. Było upalnie, chyba trzydzieści stopni w cieniu, siedemnastego lipca dwa tysiące trzeciego roku. Decyzję z pewnością podjął wcześniej. Właśnie spisałam czarno na białym cały jego ból. Z trudem mógł poruszyć wątłymi ramionami. Zdawał sobie sprawę, że już wkrótce to samo zacznie się dziać z jego nogami. Zdrzemnęłam się jakąś godzinę i wróciłam do niego. Wszystko toczyło się jak zawsze, co najwyżej był trochę bardziej milczący.

– Dobrze spałaś? – zapytał.

d2arv79

– Tak. Czuję się dużo lepiej.

Zaszła w nim jakaś zmiana. Wydawał się jakby… oddalony.

– Przeszkadzałoby ci, gdybym wzięła sobie wolne do końca dnia?

– Ani trochę – odparł z uśmiechem. – Rób, co uważasz za stosowne.

– Muszę kupić coś do jedzenia. Pojadę do Pateley Bridge, przejdę się trochę, a później zajrzę do tej nowej włoskiej restauracji i zamówię na wynos pizzę z serem i sosem pomidorowym.

Leżał w łóżku – taki mały, blady, z zaciśniętymi ustami.

d2arv79

– Na pewno nie chcesz, żebym zawiozła cię do szpitala?

– Na pewno – odparł stanowczo.

Wyszłam.

W połowie drogi do Pateley Bridge zatrzymałam się w miejscu, w którym wiele razy urządzaliśmy sobie postoje. Roztaczał się stamtąd rozległy widok. Przy dobrej pogodzie widać było katedrę w York, a za nią ogromne kominy elektrowni w pobliżu Selby. Tym razem jednak niczego nie widziałam; w głowie miałam mętlik, oczy przesłaniała mi mgła zmartwienia. Wiedziona instynktem, zawróciłam do domu, do Paula. Zatrzymałam samochód przy tylnej werandzie, tam gdzie posadziłam pachnący groszek. Właśnie tego dnia zakwitł. Zerwałam kilka kwiatów, nalałam wody do małego szklanego wazonu i zaniosłam go do sypialni. Postawiłam na stoliku, opowiadając Paulowi o tym, co dzieje się w ogródku. Patrzył na mnie, ale był jakiś nieobecny.

– Tylko nie rób żadnych głupstw, dobrze?

– W porządku.

– Muszę pojechać na zakupy, lodówka jest pusta. Niedługo wrócę.

– Czy możesz mi najpierw przynieść trochę whisky?

Zeszłam na dół i wróciłam z niedawno kupioną butelką. Nie pił wiele, ale na wszelki wypadek zaopatrzyłam się w whisky sprzedawaną w Marks & Spencer pod ich własną marką. Dałam mu ją, choć było dopiero wczesne popołudnie – nigdy nie pijał o tej porze. Nie mam pojęcia, dlaczego to zrobiłam. Nie nalałam mu nawet do szklanki. Ujął butelkę w obie dłonie i pociągnął łyk. Odstawiłam ją na nocną szafkę, między lekarstwa, obok porcelanowej filiżanki z obrazkiem przedstawiającym leśne zwierzęta. Pił z niej w nocy wodę. Musiałam już iść. Zamierzałam uwinąć się najprędzej, jak to będzie możliwe. Nawet jeśli oznaczało to niebezpiecznie szybką jazdę.

Nie było mnie może godzinę. Dwadzieścia minut do Ripon, dwadzieścia minut w markecie Safeway, dwadzieścia z powrotem. Przywiozłam pizzę i pieczonego kurczaka na następny dzień, a także trochę innych rzeczy: mleko, chleb, masło, soki. Rzuciłam torby z zakupami na krzesło w kuchni i pobiegłam na górę po schodach. Siedział na brzegu łóżka odwrócony plecami do drzwi, z palcami zaciśniętymi na materacu.

– Co się stało? – zapytałam. – Wszystko w porządku?

Odwrócił się nieco w moją stronę.

– Wybacz. Tym razem wziąłem tyle, ile trzeba. I opadł na wznak na łóżko. Na piersi miał kartkę. Wzięłam ją do ręki. „Wybacz, ale nie mogę już znieść tego bólu. Kocham Cię. Twój Ukochany Niedźwiedź Paul”.

Puste opakowania po lekach stały na szafce przy łóżku. Nie mogłam na nie spojrzeć, nie mogłam wziąć ich do ręki. Nie mogłam nawet zrobić kroku w tę stronę. Serce biło mi szybko. Miałam wrażenie, że wszystko się już rozstrzygnęło, że cokolwiek zrobię, jakąkolwiek podejmę decyzję, to i tak niczego już nie zmieni. Żegnał się ze mną od miesięcy. Musiałam się z tym pogodzić. Uspokajałam go, przekonywałam, ale teraz już nie mogłam tego robić. Ogarnęła mnie rezygnacja i poczucie klęski. Miałam nadzieję, że jednak nie wziął wystarczająco dużo, że się obudzi; gdyby jednak to nie nastąpiło, powinnam uszanować jego decyzję. Była szósta wieczorem. Upał zelżał. Do sypialni sączyło się różowe światło. Upewniłam się, że leży wygodnie i śpi głęboko. Wciąż nie potrafiłam zmusić się do tego, by spojrzeć na opakowania po lekarstwach. Wzięłam do ręki butelkę z whisky; była prawie pełna, wypił najwyżej parę łyków. Zaniosłam ją do kuchni i wstawiłam z powrotem do szafki.

Trudno mi powiedzieć, czy wieczór i noc minęły szybko czy powoli. Oglądałam ciemnopomarańczowy zachód słońca. W tę letnią noc wszystko zdawało się świecić własnym blaskiem. Nie spałam ani trochę. Wysłałam do dwóch tłumaczy maile w związku z konferencją. Wysprzątałam żeliwny kominek, oczyściłam szczotkę i szufelkę. Co jakiś czas zaglądałam do sypialni, by pogłaskać go po twarzy i otrzeć mu pot z czoła. Kładłam się obok niego i mówiłam, tak jakby mógł mnie słyszeć. Narwałam w ogrodzie lawendy i włożyłam mu w dłonie. Leżał na wznak, pogrążony we śnie. Otuliłam go kocem; tak bardzo cierpiał z powodu nerek. Od lat nie spał tak głęboko. Głośno chrapał. Ten odgłos sprawiał mi wielką radość.

Noc była spokojna. Sowy milczały, podobnie jak owce na pobliskim pastwisku. Obudził się o drugiej. Spojrzał mi w oczy i poprosił, żeby mu włożyć słuchawkę do ucha. Nocami lubił słuchać świata na falach krótkich. Zaraz potem znowu zapadł w głęboki sen; może jednak nie wziął aż tak dużo, może rano wróci do mnie. Modliłam się, żeby tak było. Powtarzałam imię jego matki: „Isla, Isla, Isla”. Spał spokojnie, głęboko, mocno. Przez otwarte okna płynęło nocne powietrze o zapachu świeżej trawy, siana, kwiatów. Otworzyłam je jeszcze szerzej, żeby te zapachy otoczyły go ze wszystkich stron, żeby mógł napełnić nimi płuca.

Noc mijała, długa i krótka zarazem. Kiedy się obok niego kładłam, nasłuchiwałam uderzeń serca. Około wpół do szóstej odsunęłam koc i patrzyłam, jak najpierw jego stopy, potem nogi, a wreszcie całe ciało przybierają upiorną, ciemnosiną barwę. Kiedyś czytałam o jakiejś kobiecie, która wybrała się na rejs jachtem, upiła się, zsiniała i umarła. Zdawałam sobie sprawę, że to ostatnia chwila na podjęcie decyzji. Wzięłam go za rękę; była bezwładna i spocona. W sypialni leżał jego telefon komórkowy, lecz nie miałam zamiaru z niego skorzystać. Zeszłam na dół; tam, na parapecie, stał telefon stacjonarny. Za oknami roztaczał się przepiękny widok: pola, drzewa, wzgórza i fioletowe wrzosowiska. Ponownie wzięłam się za sprzątanie. Kominek błyszczał jak nowy. Wiedziałam, że władze na pewno się tym zainteresują, to nie ulegało wątpliwości. Słyszałam jego oddech. Już nie chrapał, tylko łapał powietrze krótkimi, gwałtownymi łykami. Koniec nie mógł być odległy, zbliżało się wyzwolenie.

Wspięłam się na górę i ponownie położyłam obok niego. Obserwowałam, jak zmienia się światło w pokoju. Było czyste i głębokie. Zapowiadał się kolejny upalny dzień – osiemnasty lipca dwa tysiące trzeciego roku. Wciąż był ciepły. Patrzyłam na jego zadbane dłonie i stopy z zakrzywionymi paznokciami, których nie pozwalał mi obciąć. Poczułam pierwsze ukłucie smutku; słowa i śmiech Paula odeszły na zawsze, zupełnie jakby jego dusza uleciała. A ja leżałam obok pustego ciała, które kiedyś było nim. Jego umysł gasł, a ja na to pozwalałam. Uderzyło mnie okrucieństwo tej wyniszczającej choroby. Teraz oddychał powoli i płytko, każdy oddech bulgotał mu w piersi.

O wpół do dziesiątej otworzył oczy. Nie wiem, dlaczego zapamiętałam godzinę. Spojrzał na mnie, zakrztusił się, po raz ostatni wciągnął powietrze i odszedł. Już nie żył. Na zewnątrz panował całkowity spokój. Kilka godzin wcześniej słyszałam, jak sąsiedzi wychodzą do pracy. Wcześnie wstawali i ciężko pracowali. Przechodzili obok naszego domu, nawołując psy, ale teraz byłam całkiem sama w naszym bezimiennym zaułku.

Chciałam zostać z nim kilka godzin, zanim zawiadomię władze. Byłam samolubna, ale tylko tyle mi z niego zostało. Ogarnęła mnie przedziwna euforia. Ból wreszcie zniknął z tego domu.

18 lipca 2003

Zawiadomiłam rodzinę i najbliższych przyjaciół. Przyjechał lekarz. Miał na sobie wymięty granatowy garnitur, do sandałów założył skarpetki. Spojrzał przeze mnie na wylot i szybko poszedł do sypialni. Ujął Paula za nadgarstek, sprawdził puls, osłuchał go stetoskopem, po czym z kamienną, ponurą twarzą zszedł do salonu. Poszłam za nim.

– Co się stało? – zapytał.

*W roku 2005 Jill Anderson stanęła przed sądem w Leeds, oskarżona o zabójstwo męża. Paul Anderson, 43-letni lingwista, od wielu lat cierpiał na zapalenie mózgowo-rdzeniowe oraz zespół ustawicznego zmęczenia, z powodu choroby kilkakrotnie usiłował popełnić samobójstwo. Pewnego dnia, korzystając z nieobecności żony, zażył śmiertelną dawkę leków. Po powrocie Jill powiedział jej, że „tym razem wziął dosyć”, i błagał, żeby nie wzywała pomocy. Uszanowała jego życzenie i - choć trawiona rozpaczą - pozwoliła mu odejść. "Dotrzymana obietnica" to spisana przez Jill opowieść o nadzwyczajnej emocjonalnej wędrówce, elegancka i zarazem wstrząsająca. *

d2arv79
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2arv79