Przeciwko bratu
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2019 |
Autorzy | |
Kategoria | |
Wydawnictwo |
Mroki Częstochowy wkrótce ujrzą światło dzienne!
Biskup Stanisław Walter trzyma w ryzach całe miasto. Jego woli posłuszni są księża, politycy, lokalni biznesmeni i wierni parafianie. Bo kto ośmieliłby się ryzykować utratę łaski? W realizacji planów Walterowi towarzyszy Julian – tajemniczy chłopak o nieznanej nikomu przeszłości, który dla swojego opiekuna zrobi wszystko. Naprawdę wszystko.
Gdy w mrokach katedry Stanisław Walter szykuje się do ostatecznego ruchu, jego brat Jerzy, komendant miejski Policji, podejmuje decyzję i wydaje rozkaz. Nie może dłużej udawać, niezależnie od tego, kim się stał – i kim stał się jego brat.
Częstochowa od tygodni nie widziała słońca, jakby nadchodził biblijny potop. Mało kto zdaje sobie sprawę, co tak naprawdę nastąpi. Bo już wkrótce brat stanie przeciwko bratu!
Numer ISBN | 978-83-8143-235-1 |
Wymiary | 135x210 |
Oprawa | miękka |
Liczba stron | 400 |
Język | polski |
Fragment | Marcin Dudziński, „Przeciwko bratu” (fragment) Sobota, 8 listopada 2014 Kula jest przecież niewiele większa od kropli – pomyślała irracjonalnie Alicja Drylska, wyskakując z rozbitego samochodu. Widok, który ujrzała przed sobą, był mętny, zupełnie rozmazany. Nie różnił się niczym od ociekającej strugami wody szyby w drzwiach auta. Pomyślała, że mimo zmroku wcale nie jest aż tak ciemno. Było szaro. Rzęsista ulewa, światła nielicznych neonów i lamp tworzyły w Częstochowie szczególnie ziemisty mariaż. Deszcz rozjaśniał każdą noc i zaciemniał każdy dzień. A ona tak bardzo pragnęła, żeby było odwrotnie. Akurat teraz potrzebowała pozostać niezauważona. Chciała, żeby właśnie w tej chwili zrobiło się zupełnie ciemno. Wszystko dookoła wciąż jednak pozostawało sine. Sine było niebo, sine ulice, posiniaczeni ludzie, poobijani przez fatalną aurę. Gama kolorów w mieście była bardzo uboga, rozmyta lejącym deszczem. Alicja szukała ucieczki przed czymś innym niż szarość. Przed czymś o wiele bardziej namacalnym i o wiele groźniejszym. Wybiegając z samochodu przy ulicy Zana, uciekała przed śmiercią. Od minuty i dwudziestu sześciu sekund wszystko w jej życiu działo się szybko. Gwałtowność wydarzeń doprowadziła do tego, że biegła środkiem ulicy ubrana jedynie w dresową tunikę i botki. Pomyślała, że nałoży na głowę kaptur, ale sekundę później stwierdziła, że przecież nie przed deszczem pragnie się teraz uchronić. Że przecież kaptur nie zatrzyma pędzącego naboju. Alicja się bała. Bała się, tak jak boi się wrażliwe dziecko wepchnięte w wesołym miasteczku do tunelu strachu. Chciała krzyczeć, wrzeszczeć, wołać o pomoc. Ale wiedziała, że to nic nie da. Że jej krzyk nie przebije się przez szum lejącej się z nieba wody. Bo gdyby była na to szansa, to ktoś, ktokolwiek, usłyszałby wcześniej wytłumione strzały, huk pękającej opony i trzask giętej karoserii. Ale żaden z tych dźwięków nie zdołał przedrzeć się przez melodię deszczu. Ta ulewa, która tak mocno upodobała sobie Częstochowę, dudniła jednostajnie, złowieszczo, mrocznie. Od ponad miesiąca brzmiała niezmiennie tak samo. Minutę i dwadzieścia sześć sekund wcześniej Alicja ujrzała Juliana. W swoim mieszkaniu na drugim piętrze niewielkiego bloku zobaczyła twarz, której nie znosiła i której się obawiała. A gdy dostrzegła całą sylwetkę mężczyzny i wycelowaną w siebie lufę pistoletu, rzuciła się do ucieczki. Wybiegła tak jak stała, tylko z telefonem schowanym w kieszeni tuniki. Chwilę wcześniej zdążyła postawić na kuchennym blacie zakupy. Przez oparcie krzesła przewiesiła jesienny płaszcz. Wyskakując z mieszkania na korytarz, uchyliła się przed pierwszym pociskiem. Kula stłukła lustro w przedpokoju. Drugi strzał, oddany już na klatce schodowej, niemal sięgnął jej pleców. Ale Julian chybił o milimetry. Bała się, ale jednocześnie jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Sunąc schodami w dół, starała trzymać się jak najbliżej ściany. Miała przewagę jednego piętra nad napastnikiem. Wiedziała, że poruszając się przy murze, zniknie mu z pola widzenia. Zanim pchnęła drzwi wyjściowe, zdążyła rozważyć dwa warianty dalszej ucieczki. Mogła skręcić w lewo, kierując się na podwórko, ale bała się, że tam, na placu zabaw, przy tej pogodzie, nikogo nie spotka. A teraz najbardziej chciała się na kogoś natknąć. Na kogokolwiek. Dlatego skierowała się w prawo, w stronę parkingu. Tam ktoś musiał być. I rzeczywiście, nagle znikąd pojawił się samochód. Wjechał na chodnik i z piskiem opon zatrzymał się tuż przy niej, zagradzając jej drogę. Czarna skoda octavia, znam ten samochód – zdążyła pomyśleć. Drzwi od strony pasażera były otwarte. Zatrzymała się tuż przy nich. Były niczym zaproszenie. Ktoś chciał, żeby wsiadła do tego auta. Nagle ze środka wychylił się mężczyzna, złapał ją mocno za rękę i silnym ruchem wciągnął do środka. Wtedy zrozumiała, czemu ten samochód wydał się jej znajomy. Jerzy Walter, komendant miejski Policji, dodał gazu, trzymając ją wciąż mocno za przedramię. Drzwi auta zatrzasnęły się pod wpływem nagłego przyspieszenia. Była uwięziona. Ale trzydzieści dwie sekundy później odzyskała wolność, o ile wolnością można nazwać dalszą ucieczkę przed zabójcą. Julian tym razem nie chybił. Jeden ze strzałów przebił oponę hatchbacka. Samochód gwałtownie skręcił. Jerzy Walter stracił zupełnie panowanie nad pojazdem. Szybkim ruchem kierownicy próbował kontrować, ale niczym sternik małego kutra podczas sztormu, bardziej walczył z samym sterem niż z całym pojazdem. Kiedy było już pewne, że uderzą w drzewo, Alicja zamknęła oczy. W przeciwieństwie do pozostałych częstochowian słyszała ten rozdzierający huk w momencie zderzenia. Sekundę później podniosła powieki. Głowa Jerzego Waltera oparta była o szybę. Komendant majaczył. Jakaś mała cząstka jego świadomości wiedziała, po co tu jest, ale nie potrafiła jeszcze przekonać do swoich racji całej reszty. Mężczyzna wbił w Alicję mętny wzrok i nieskładnie sylabizował. Musiał uderzyć głową w drzwi. Alicja błyskawicznie wyskoczyła z auta i pobiegła w stronę ulicy Pułaskiego. Tam, do cholery, muszą być jacyś ludzie! – pomyślała spanikowana. Patrzyła, jak przy każdym kroku spod jej stóp wytryskują krople. Obserwowała je. Jej umysł rejestrował ruch niemal każdej z nich. Każda miała swoją indywidualność. Niepowtarzalną przejrzystość. W tym momencie deszcz padał na nią nie tylko z góry, ale i z dołu. Patrzyła na każdą z tych kropel z osobna, by nie widzieć szarości, którą wspólnie tworzyły. Julian wystrzelił jeszcze dwukrotnie. Gonił ją. Czuła to. Nie odwróciła się ani razu, ale była pewna, że się zbliża. Nie wiedziała, ile strzałów już oddał, nie była w stanie ich policzyć, bała się, że zaraz padnie kolejny. Dobiegła do Pułaskiego i dwa kadry ułożyły się jej w kolejną pełną scenę. W sekwencję wydarzeń, którą bardzo chciała urzeczywistnić. Po drugiej stronie ulicy nadjeżdżał autobus, a jej brakowało tylko kilkudziesięciu metrów do przystanku. Żeby zdążyć, musiała przebiec przez cztery pasy jezdni i pas zieleni. Zbliżał się stary ikarus. Machnęła ręką, by mieć pewność, że kierowca dojrzy ją w tej ołowianej matni. Trawa na pasie dzielącym jezdnie była grząska i bardzo śliska. Pokonała ją dwoma susami, bojąc się, że będą to jej ostatnie kroki. Cudem jednak utrzymała równowagę. Przebiegła na drugą stronę. Ulica była pusta. Światła najbliższego samochodu były daleko, gdzieś przy skwerze Sokołów. Autobus się zatrzymał. Kierowca otworzył tylko przednie drzwi. Wskoczyła do środka. Ruszyli niemal od razu. Nikt nie wysiadał. A wątła sylwetka Juliana nie zdążyła wyodrębnić się z szarości na tyle wyraźnie, by kierowca go zauważył. Opadła na fotel po prawej stronie. Zerknęła przed siebie. Spojrzenia jej i zdumionego kierowcy spotkały się w lusterku. Czuła, że patrzy na nią jak na szaloną. Była przemoczona do suchej nitki, zdyszana, makijaż spływał jej cieniutkimi strużkami po twarzy. Mokre, przylegające ściśle do głowy, ciemne włosy sprawiły, że wyglądała o wiele młodziej. Przypominała nastolatkę na gigancie. Owszem, uciekała. By chronić siebie. Ale nie tylko. Położyła prawą dłoń na brzuchu, tuż pod pępkiem. Delikatnie pogładziła kciukiem to miejsce. Uciekała, żeby chronić swoje dziecko, żeby doprowadzić do końca to, co zaczęła dzień wcześniej. Jeśli jeszcze kiedyś będziesz się mścić, zaplanuj to o wiele lepiej, dziewczyno! – wrzasnęła w myślach i przez chwilę zdawało się jej, że ten krzyk był głośniejszy niż terkot ciężko pracującego silnika. |
Podziel się opinią
Komentarze