– Auć! Czekaj no, bo jak ja ciebie tak uszczypnę, to zobaczysz!…
Wyprostowałam się, puszczając przednią nogę konia, zanim udało mi się porządnie oskrobać spód kopyta z resztek ściółki i błota. Złapałam się za bolący pośladek i roztarłam na kieszeni dżinsów plamę ze śliny. Zielonej, bo zmieszanej z sokiem świeżo przeżutej trawy. Suuuper. Ostatnia para czystych spodni, jaką zabrałam na wyjazd do stadniny w Kostomłotach.
– Rubin, spokój, ale już!
Zgrabny gniadosz jeszcze raz kłapnął zębami. Tym razem tuż obok mojego policzka, bo odwrócił się tak, że miał mnie na wprost swojej głowy. Środek jego chmurnego czoła zdobiła biała plamka, niczym muśnięcie dziecinnym pędzelkiem. Łagodziła trochę surowość jego wyglądu, bo patrzył spode łba, gotów jeszcze dołożyć mi kopytem. Miał wpleciony kawałek czerwonej tasiemki w grzywę za uchem i taki sam w ogonie – na znak ostrzeżenia, że gryzie i kopie.
Nie uchyliłam się, ale i nie oddałam ciosu. Przywołałam go tylko do porządku lekkim szarpnięciem za linkę przypiętą do kantara na jego głowie. Drugi jej koniec trzymałam w ręku, bo Rubin nie znosił przywiązywania do barierki. Rozzłoszczony, jeszcze tulił uszy i odsłaniał zęby. Straszył, ale bardziej dla zasady, niż z rzeczywistym zamiarem ugryzienia. I kolejny raz zdziwił się, że go za to nie uderzyłam.
– No już, odpuść sobie – poklepałam go mocno po szyi, żeby odwrócić uwagę od tej nieszczęsnej
nogi. Sierść Rubina o głębokiej barwie dojrzałych wiśni, której zapewne zawdzięczał swoje imię, była już w tym miejscu, pod dredami czarnej grzywy, mokra od potu ze zdenerwowania.
Uff, jeszcze ten męczący suchy wiatr. Dmie jak nawiedzony, jakby się zagapił, że dziś zaczął się już maj.
Od kilku dni tak wieje, płosząc konie. A my wszyscy jesteśmy przez to podminowani i co chwilę warczymy na siebie nawzajem. Przydałby się oczyszczający atmosferę deszcz. Albo lepiej solidna wiosenna ulewa. Taka z bąbelkami na kałużach i tęczą rozpiętą nad doliną Bugu – ponad łąkami, na które pierwszy raz tej wiosny wyszły na popas klacze arabskie Wujka i ich źrebaki.
Uwijał się wśród nich Filip, mój były. I, niestety, siostrzeniec Wujka – jedyny prawdziwy spośród tych, którzy tak nazywali właściciela stadniny, pana Sacharuka – którego jakieś złe wiatry przygnały akurat teraz z Niemiec. Normalnie siedzi tam w super klinice dla koni sportowych i „pichci” swój upragniony doktorat z weterynarii.
– Jeszcze i ty musisz utrudniać?– westchnęłam zrezygnowana. Nie tyle pod adresem wierzchowca, bo nie jego wina, że przyszedł do fundacji pani Olgi z miejsca, do którego nigdy nie powinien był trafić. A jego zachowanie to tylko odpowiedź na to, co dostawał wcześniej od ludzi.
(fragment Prymuski)