Trwa ładowanie...
fragment
28-09-2010 16:30

Projekt Stalin

Projekt StalinŹródło: Inne
d4cj05m
d4cj05m

ROZDZIAŁ 1

1

O świcie wsiedliśmy do specjalnie podstawionego pociągu. Tory naprawiono

całkiem niedawno. Wszyscy rozmawialiśmy o niezwykłym i bohaterskim

d4cj05m

wysiłku, z jakim naprawiano zniszczenia wojenne w całym

mieście. Siergiej oznajmił, że wschod słońca kojarzy mu się z zastygłą

w bezruchu eksplozją — chmury rozsypane po niebie, jak kawałki surowego

mięsa, i jaskrawy, żołtopomarańczowy wir na horyzoncie. Nasza

wojskowa eskorta nie miała pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Być

może taka rozmowa kojarzyła im się z burżuazyjną dekadencją. Kto

wie, może faktycznie mieli powody do podejrzeń? Niebo kontrastowało

d4cj05m

ostro z żelazem i kamieniami, z ktorych składało się miasto — było

szarosrebrne i rdzawe. Nie sposob było nie zwrocić uwagi na zamarznięty

gniew wschodu słońca. Coż za barwy. Jechaliśmy na spotkanie

z towarzyszem Stalinem i każdy z nas czuł się tak samo zaszczycony

i podniecony, jak przerażony. Wowczas Siergiej, perwersyjny jak zawsze,

sprobował rozruszać cały wagon, śpiewając patriotyczne pieśni,

lecz żołnierze nie mieli ochoty dołączyć.

d4cj05m

Spostrzegliśmy rozbity motocykl wciśnięty pomiędzy gałęzie ogołoconego

z liści drzewa.

Wyjątkowy charakter tej podroży ujawnił się w momencie, kiedy

żołnierze rozdali nam amerykańskie papierosy. Amerykańskie papierosy!

Zapaliliśmy wszyscy. Powietrze w wychłodzonym przez noc wagonie

zaczęło się ogrzewać i mieszać. Żołnierze porzucili zwyczajową

sztywność i zrobili się gadatliwi.

— Ci tutaj wcale tak mocno nie oberwali — powiedział jeden z nich,

d4cj05m

wskazując dłonią okno. — Narzekają, owszem, ale porownajcie to z in10

nymi rejonami Matuszki! Porownajcie to z zachodem! — Wydął usta

i wydał odgłos wystrzału. — Tych tutaj prawie nie dotknęło.

— Wołgę powinni zobaczyć — rzucił inny. — I nie mowię tylko

o Stalingradzie, ale o całym regionie.

— Walczyłem w Stalingradzie — oznajmił Siergiej Pawłowicz Rapoport.

Rozmowa umarła śmiercią naturalną.

Przyjechaliśmy na niewielką stacyjkę w samym środku pol uprawnych.

d4cj05m

— Ciekawe, dokąd zabierze nas kolejny pociąg? — zapytał Siergiej,

kiedy wysiedliśmy. Nie dodał nic więcej, ale jego przesłanie — oczekiwał

podświadomie, że wszyscy zostaniemy wywiezieni do gułagu —

było wystarczająco jasne. Na szczęście eskortujący nas żołnierze uznali

jego słowa za zabawne.

Dalszy transport przybrał formę trzech wozow ciągniętych przez muły.

Adam Kaganowicz, oszołomiony (jak mi się zdawało) strachem i podnieceniem,

d4cj05m

udał, że jest tym ciężko urażony.

— Wozy! Osły! Nie możecie oczekiwać, towarzysze, że zgodzimy się

na takie prostackie warunki! Nie zapominajcie, że jesteśmy pisarzami

science fi ction!

— I właśnie dlatego, że jesteście pisarzami science fi ction — powiedział

dowodzący nami porucznik — oczekuje was towarzysz Stalin.

2

Kiedy dotarliśmy na daczę, wszystko potoczyło się bardzo szybko. Zabrano

nas do dużego pokoju z wysokimi oknami z niespękanego szkła,

skąd rozpościerał się piękny widok na pobliskie wzgorza. Dziewicze

trawy, wysokie i pierzaste, porastały pola w oddali. Jedna część krajobrazu

była niebieskozielona i niemal zlewała się z niebem.

Umeblowanie pokoju było skąpe — kilka krzeseł i nic więcej. Nad

gzymsem kominka zawieszono wielką fotografi czną reprodukcję grupy

bohaterow rewolucji. Rozpoznałem Mołotowa, Mikojana, Kalinina

i samego towarzysza Stalina. W środku był Lenin z tym samym wyrazem

twarzy, jaki często widuje się na fotografi ach — szelmowskie, wąsko

osadzone oczy i spiczasta brodka pod wydętymi ustami, jakby śmiał się

z dowcipu, ktorego postanowił nie opowiadać nikomu innemu.

Przyniesiono samowar i wszyscy napiliśmy się herbaty, przez cały

czas nerwowo kopcąc papierosy. I właśnie wtedy, bez żadnej zapowiedzi

i przygotowań, do pokoju wszedł Stalin we własnej osobie. Towarzyszyli

mu dwaj mężczyźni. Wszyscy oczywiście wstaliśmy i wyprostowaliśmy

się w pospiesznie utworzonym szeregu niczym szyny kolei

żelaznej. Podszedł bliżej i przywitał się z każdym z osobna, potrząsając

dłońmi i patrząc głęboko w oczy. Natychmiast wyszło na jaw, że znał

naszą tworczość i że — nie do wiary! — był entuzjastą fantastyki naukowej.

Kiedy doszedł do Frenkla, ten pochylił głowę i powiedział:

— Iwan Frenkel, towarzyszu.

— Iwan — odparł Stalin. — Iwan Frenkel. A nie Jan? — I wybuchnął

śmiechem. Frenkel był Słowianinem, ktory oczywiście urodził się jako

Jan, ale odkąd przekroczył trzydziestkę, wydawał swoje dzieła, posługując

się imieniem Iwan. „To bardziej patriotyczne imię" — wyjaśnił

mi kiedyś. Ale co miał na myśli towarzysz Stalin, nawiązując do Jana?

Twarz Frenkla zrobiła się trupioblada. Uśmiechał się, ale wyglądał, jakby

nie żył. Czy Stalin chciał mu powiedzieć: Nie udawajcie, że jesteście

Rosjaninem, wszyscy dobrze wiemy, żeście Słowianin? Zagadka się nie

wyjaśniła. Ruszył dalej wzdłuż szeregu z jowialnym uśmiechem.

Zapytacie pewnie, jakie zrobił na mnie wrażenie. Coż, mogę tylko

powiedzieć, że tym, co uderzyło mnie najbardziej po spotkaniu twarzą

w twarz, było jego podobieństwo do samego siebie. Tak, wiem, że to

idiotyczne spostrzeżenie, ale właśnie to zapamiętałem najbardziej. Nie

wolno wam zapominać, że w tych czasach jego oblicze było w Związku

Radzieckim wszechobecne: mocne rysy, gęste czarne włosy i wąsy. Obraz

fi zyczny tego człowieka był dokładnie taki, jak możecie sobie tylko

wyobrazić. To prawda, że wyglądał staro, bądź co bądź jednak dobiegał

już powoli siedemdziesiątki. Jego twarz stała się nieco bledsza i obwisła,

a zagłębienia po obu stronach nosa dawały początek poszarpanym

liniom czerwonych żyłek. Oczy otoczone były owalem mięsistego ciała,

ale spojrzenie pozostawało niewzruszone. Słyszałem niejednokrotnie,

że najważniejsze podczas spotkania ze Stalinem było patrzenie mu

w oczy. Wszelkie ruchy gałek ocznych lub też celowe unikanie jego

spojrzenia mogło sprowokować nieufność, gniew lub coś jeszcze gor12

szego. Zaskoczyło mnie kilka drobiazgow związanych z fi zyczną bliskością

Stalina. Po pierwsze wzrost. Był zdecydowanie niższy, niż się

spodziewałem. Drugim był zapach. Gryzący smrod tytoniu i potu. Ponadto

(sądzę, że nigdy nigdzie nie zostało to odnotowane) w porownaniu

z resztą ciała miał wielkie stopy. Dostrzegłem je, kiedy przesuwał

się wzdłuż szeregu.

Uścisnął dłonie Siergieja Rapoporta, Adama Kaganowicza, Nikołaja

Asterinowa i moją, w tej właśnie kolejności. Kiedy stanął przed Asterinowem,

zarechotał głośno. Asterinow wyraźnie zbierał w sobie resztki

odwagi.

— Zabawne, towarzyszu?

— Och, Nikołaju Nikołajewiczu — powiedział Stalin. — Przypomniałem

sobie tylko, że rozpoczęto produkcję fi lmu na podstawie waszej

Gwiezdnej wędrówki, a ja wydałem rozkaz jej wstrzymania! Ale mimo to

uwielbiam tę powieść!

— Dziękuję, towarzyszu — bąknął Nikołaj Nikołajewicz zdecydowanie

wyższym głosem niż zwykle.

— Czyż to nie jest zabawne? — zapytał Stalin.

— Bardzo, towarzyszu.

W końcu Stalin posadził swoje baryłkowate ciało na krześle przy

oknach i zapalił papierosa. Adam Michajłowicz usiadł jako jedyny spośrod

nas, ale natychmiast rozejrzał się z niepokojem i błyskawicznie

znalazł z powrotem na nogach.

— Nie, nie — rzucił uspokajająco Stalin — siadajcie wszyscy.

Usiedliśmy wszyscy.

Gdzieś na zewnątrz, w ogrodzie, rozćwierkał się jeden ptaszek. Jego

nieustanny świergot kojarzył się z piszczącym kołem.

Stalin milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się w papierosowy

dym, jakby zapisane w nim zostały rozwiązania wielu tajemnic. W końcu

zakaszlał głęboko i powiedział:

— Towarzysze, z pewnością jesteście ciekawi, dlaczego kazałem was

tutaj sprowadzić.

Nie odezwaliśmy się oczywiście ani słowem. Uczestniczyliśmy właśnie

w zawodach polegających na siedzeniu w jak najlepszej pozycji,

z wyprostowanymi plecami, lekkim odchyleniem do przodu i głowami

skręconymi w tę samą stronę.

— Nauczyłem się w życiu wielu rzeczy — ciągnął Stalin. — Ale jedna

z nich była wyjątkowa. Najskuteczniejszym sposobem na szerzenie

idei komunizmu jest walka. Kiedy istnieje wrog, przeciwko ktoremu

ludzie mogą się zjednoczyć, to wowczas stają się zdolni do heroicznych

uczynkow. Kiedy takiego wroga zabraknie, stają się ospali, padają ofi arą

kontrrewolucyjnych elementow i ogolnie się cofają. Wielka wojna

ojczyźniana wystarczająco nam to udowodniła! Wszyscy tutaj pamiętamy

lata trzydzieste, czyż nie?

Potwierdziliśmy mruknięciami, choć jestem przekonany, że każdy

z nas robił wszystko, by to mruknięcie nie było typowym mruknięciem.

Czy pamiętaliśmy lata trzydzieste? Problem nie polegał na niepamiętaniu

lat trzydziestych, lecz na braku możliwości ich zapomnienia.

— Politbiuro musiało włożyć naprawdę wiele wysiłku w utrzymanie

kraju w ryzach w tym okresie. — Towarzysz Stalin się uśmiechnął. —

Wrog na zewnątrz, zdrajcy wewnątrz, a ludzie swobodni, jak... jak...

— Spojrzał przez okno, jakby szukał odpowiedniego porownania. —

Swobodni. Musiałem więc być twardy. Z natury jestem wrażliwym człowiekiem.

To miłość, ktora tkwi głęboko. Czasami jednak miłość musi

być twarda, aby osoby nią obdarzane nie stały się słabe. Surowość była

jedynym sposobem ochrony rewolucji. Ale wojna... wojna dała nam odpowiedniego

wroga. Dała nam coś, przeciwko czemu możemy się zjednoczyć.

Wypowiedzenie wojny przez Hitlera uratowało komunizm. A teraz

tę wojnę wygraliśmy.

— Hurra! — rzucił cicho Siergiej.

Stalin uśmiechnął się szeroko.

— Zwycięstwo było koniecznym wynikiem dla zaawansowanej radzieckiej

wojskowej myśli technologicznej, jak rownież dla najwyższego

dowodztwa — opuścił nieco głowę i wtedy zrozumieliśmy, że mowi

o sobie. — Dzięki temu najwyższe dowodztwo było w stanie lepiej zrozumieć

i wdrożyć żelazne prawa sztuki wojennej, dialektykę kontrofensywy

i ofensywy oraz wspołpracę wszystkich służb i organow, ktorej

wymaga wspołczesny styl prowadzenia wojny. Ale co jest najważniejsze?

Najważniejsze jest to, że naziści stanowili zagrożenie, przeciwko

ktoremu mogł zjednoczyć się cały narod. A czy teraz, pytam was,

istnieje podobny wrog, przeciwko ktoremu możemy zachować pełne

zjednoczenie? Pytam was.

Wyglądało na to, że faktycznie pytał, bo zamilkł. Poczułem suchość

w gardle. Czy oczekiwał naszej odpowiedzi? W końcu Iwan Frenkel zebrał

się w sobie.

— Ameryka? — zaryzykował.

— Oczywiście — huknął Stalin. — Oczywiście, że Ameryka! Ledwie

wczoraj napisali w „Zwieździe", że amerykański rząd rozstrzelał z broni

maszynowej robotnikow w Nowym Jorku. Setki zabitych. Oczywiście,

że Ameryka. Ale mimo wszystko okazuje się, że Ameryka nie jednoczy

ludzi w taki sposob, w jaki czyniło to zagrożenie ze strony Niemiec.

Milczeliśmy. Nikołaj Nikołajewicz wygmerał z paczki nowego papierosa,

ujawniając przy okazji, jak straszliwie drżą mu dłonie.

— Poza tym — dodał Stalin mocnym głosem — daję Ameryce pięć

lat. Czy sądzicie, że pokonanie Ameryki będzie trudniejsze, niż było

pokonanie Niemcow? Armia nazistowska była najnowocześniejszą

i najlepiej wyposażoną armią świata, a my sobie szybko z nimi poradziliśmy.

A teraz mamy jeszcze lepszą broń, doświadczone oddziały złożone

z weteranow i wysokie morale. Mowię wam, towarzysze, Ameryka

upadnie w ciągu pięciu lat.

— To wspaniała wieść — zauważył Siergiej głośnym, łamliwym

głosem.

— W rzeczy samej — przyznaliśmy wszyscy. — Cudowna. Rewelacyjna.

— Ale moim obowiązkiem — powiedział Stalin — jest rozważenie

nieco dalszej przyszłości niż najbliższe pięć lat. Moim obowiązkiem jest

zapewnienie, że wigor rewolucji nie zginie. I właśnie w tym możecie

mi pomoc. Tak, wy, tworcy literatury fantastycznonaukowej. Kiedy Zachod

upadnie, co wydarzy się niewątpliwie, a cały świat przyjmie idee

komunizmu, gdzie wowczas znajdziemy wrogow, przeciwko ktorym

będziemy mogli się zjednoczyć, na ktorych przetestujemy nasz wspolny

heroizm? Co?

Pytanie było podchwytliwe. Podchwytliwe w takim sensie, że trudno

było stwierdzić w jednej chwili, jakie odpowiedzi mogą wywołać

ofi cjalne niezadowolenie. Udawaliśmy więc, że się zastanawiamy. Na

szczęście towarzysz Stalin wybawił nas z opresji.

— Kosmos — powiedział cicho. — Kosmos dostarczy nam wrogow.

Wy, towarzysze, będziecie wspolnie pracować, tutaj, w tej daczy. Otrzy

macie wszystko, co potrzebne. Sam osobiście będę was tutaj odwiedzał

od czasu do czasu. Razem podejmiemy pracę nad historią pozaziemskiego

zagrożenia. To będzie najwspanialsza opowieść fantastycznonaukowa,

jaka kiedykolwiek powstała! I napiszemy ją wspolnie! To zainspiruje cały

Związek Radziecki, ba, zainspiruje cały świat! Jest to w końcu prawdziwa

arena komunizmu. Przestrzeń, znaczy się. Kosmos należy do nas! To wasze

zadanie, towarzysze!

Wstał z krzesła. Poruszał się powoli, ale zdecydowanie.

— Muszę iść — oznajmił. — Lecz wkrotce wrocę i z chęcią posłucham,

jakie macie propozycje! Wkrotce, moi przyjaciele, odwiedzę was

ponownie!

3

Wtedy oczywiście ujrzeliśmy Stalina po raz ostatni. Pozostawiono nas

samych z własnymi pomysłami, no, tak prawie, gdyż na tydzień został

z nami Malenkow, starszy członek partii, ktorego zadaniem było

upewnienie się, że nie zrobimy niczego głupiego. Za „głupie" — jak

nam wyjaśnił — należało uważać wszystko, co mogło rozczarować Jozefa

Wissarionowicza. Nam wszystkim, nie mniej niż jemu, zależało na

uniknięciu takiej sytuacji.

Podczas pierwszego wieczornego posiłku dyskutowaliśmy z ożywieniem

i przy okazji sporo wypiliśmy. To właśnie dzięki alkoholowi rozmawialiśmy

dużo swobodniej, niż byłoby to możliwe w innych okolicznościach.

Kilku wojskowych, no i oczywiście Malenkow, było z nami przez

cały czas, obserwując i przysłuchując się uważnie naszym słowom.

— Czy ja dobrze zrozumiałem? — zapytał Siergiej. — Czy ja dobrze

zrozumiałem, co mamy zrobić? Zakładam, że praca, ktorą mamy napisać,

ma być czymś więcej niż tylko opowieścią.

Zwrocił się z tym pytaniem do Malenkowa, ktory tylko uśmiechnął

się i odparł:

— Sekretarz generalny Jozef Wissarionowicz wyjaśnił to wam osobiście,

prawda?

— No coż, tak...

— No, to z pewnością dysponujecie wszystkimi niezbędnymi informacjami.

— Coś więcej niż tylko opowieść — przyznał Nikołaj Nikołajewicz.

— Opowieść, owszem, ale nie tylko opowieść. Towarzysz Stalin

postawił sprawę jasno. To, co stworzymy, zadziała jak społeczny klej,

a ludzie, krotko mowiąc, uwierzą w to i zorganizują się w skali masowej,

by to urzeczywistnić.

— W tym wszystkim jest jedna dobra strona — dodałem.

— Jak to, Konstantynie Andriejewiczu — zdziwił się Siergiej — tylko

jedna?

— Plan ma oczywiście wiele dobrych stron — dodałem pospiesznie.

— Ale jedna uderzyła mnie szczegolnie. Zjednoczenie ludzi przeciwko

wrogowi ludzkiemu, Niemcom, Amerykanom czy Żydom, wymaga

od nas swoistej formy nieludzkości. Ci wrogowie są w końcu istotami

ludzkimi.

— Niemcy? — mruknął z powątpiewaniem Rapoport.

— Wszystkie istoty ludzkie da się z pewnością wciągnąć do zdrowego

narodu, jakim jest kolektyw komunistyczny — uznałem.

— Doskonałość ludzkości — mruknął kwaśno Frenkel.

— Ale nie Niemcy — upierał się Rapoport.

— Jednak przeciwko temu zagrożeniu, czyli całkowicie nieludzkiemu

wrogowi, cała ludzkość może się zjednoczyć. Osiągnęlibyśmy — przerwałem,

gdyż na usta cisnęło mi się słowo „paradoks", zamiast tego powiedziałem

jednak: — tę dialektyczną syntezę: nastawiony pokojowo świat,

ktory w tym samym czasie jednoczy się w wielkiej wojnie ojczyźnianej!

— Pokoj — powiedział Siergiej, po czym dodał wysokim głosem:

— Towarzyszu, czy będzie wojna? — I zaraz niskim głosem: — Nie,

towarzyszu! Ale rozpęta się taka walka o pokoj, że nie pozostanie ani

jeden kamień. — Roześmiał się z własnego dowcipu. Prawdę mowiąc,

dość starego.

— Uważam, że Konstantyn Skworecki ma rację — przyznał Kaganowicz.

— Mamy okazję do zainicjowania masowego dobra publicznego.

A co osiągnęliśmy do tej pory jako pisarze? Co w ogole możemy osiągnąć?

Jako pisarze science fi ction? Głownie eskapistyczne śmieci. Wyprawy

do innych światow? Rozumne komety? Chmury czarnych grzybow,

ktore przenikają do atmosfery i sprawiają, że drzewa ożywają i zaczynają

przemieszczać się na wypełnionych żywicą mackach? Śmieci, nic więcej.

To jednak, to może stać się czymś godnym zapamiętania.

— Jest pewien problem — powiedział Nikołaj Nikołajewicz Asterinow,

wstając od stołu. — Jest problem, ktorym chcę się podzielić z kolektywem

tworcow fantastyki naukowej. Naszym zadaniem jest stworzenie

rasy obcych, przeciwko ktorym zjednoczy się cała ludzkość. Obcych wędrowcow,

tak?

— Tak, oczywiście.

— No, to kłopot. Znamy sposob myślenia partii. Jej fi lozofi a opierała

się na tym, że fantazje kapitalistycznego Zachodu związane z wystrzeliwaniem

rakiet na inne planety będą zawsze rozwiewane przez

wewnętrzne sprzeczności związane z konkurencyjną niewydajnością

samego kapitalizmu. Jedynie połączony i wspolny wysiłek całej ludzkości

mogłby doprowadzić do osiągnięcia tak monumentalnego celu, jakim

jest lot międzygwiezdny. Żadna rasa kapitalistyczna nie jest w stanie

osiągnąć czegoś tak skomplikowanego, do tego zdolni są wyłącznie

komuniści. Jak w takim razie ci straszliwi obcy mogą zbudować statki

kosmiczne i pokonać nimi kosmos? Nie są przecież komunistami?

— Usiądźcie — powiedział Siergiej. — Robicie z siebie durnia.

— Jak się nazywali ci z Trzej, którzy stworzyli gwiazdę? — zapytał

stojący nadal Nikołaj Nikołajewicz.

Trzej, którzy stworzyli gwiazdę była jedną z moich powieści. Przedstawiała

alternatywną historię, w ktorej światowa rewolucja komunistyczna

miała miejsce w Judei w pierwszym wieku.

— Co macie na myśli? — odezwałem się.

— Ci obcy, z ktorymi spotkali się w książce. Ci trojnożni ze statkami

kosmicznymi zrobionymi ze śliny?

— Gorinikowie.

— Właśnie. Oni byli przedstawicielami rasy socjalistycznej, prawda?

A u was, Frenkel, w waszej książce o Arktyce, te istoty żyjące pod lodem...

— Dosyć — warknął Siergiej. — Siadajcie, Nikołaju Nikołajewiczu.

Robicie z nas kretynow przed naszymi szanownymi towarzyszami.

Asterinow rozejrzał się, spojrzał na Malenkowa i w końcu ulokował

się na krześle.

— Przepraszam — mruknął. — Za dużo wina. Zdecydowanie za dużo.

Inną rzeczą oprocz alkoholu, ktora tak wyraźnie została mi w pamięci

z tego pierwszego wieczoru, był sposob, w jaki manifestowaliśmy

swoje wielkie ambicje. Czy byliśmy pogardzanymi tworcami szmatławych

powieści fantastycznonaukowych? W żadnym wypadku. Byliśmy

raczej spadkobiercami Puszkina i Tołstoja, Homera i Shakespeare'a.

— Napiszemy nowa Iliadę — oznajmił Nikołaj Nikołajewicz. —

Stworzymy najwspanialszy epos wojenny, jaki widziała ludzkość!

— Właśnie zakończyliśmy wojnę — zauważyłem ponuro.

— Wojna nigdy się nie kończy — odparł Frenkel. — Jak mogłaby się

skończyć? Coż innego pozostaje, kiedy nie ma wojny?

Niewypowiedziana odpowiedź na to pytanie wtarła ciszę w rozmowę

jak sol w ranę. W końcu, po dłuższej przerwie, Frenkel podjął temat:

— Życie jest wojną, życie jest walką, wszyscy to wiemy. Wiemy też,

jak ciężka była ostatnia wojna, ale czy możemy z ręką na sercu przyznać,

że była gorsza od lat trzydziestych? — Był tak pijany, że pomimo

faktu, iż Malenkow wciąż siedział w kącie pokoju i przyglądał się nam

z zamyśleniem, Frenkel wcielił się na moment w samego Stalina, wymawiając

gruzińskie „r". — Z pewnością pamiętacie, towarzysze, lata

trzydzieste?

Kaganowicz się roześmiał. Tylko on.

— W naturze samego marksizmu — ciągnął Frenkel niskim prostackim

głosem — w samej esencji dialektycznego materializmu leży

fakt, iż życie składa się z konfl iktow, z wszechobecnych wrogow, ktorych

nie można rozbroić i ktorych należy zniszczyć. A po wojnie nie

nadchodzi pokoj, tylko kolejna wojna. I tutaj pojawia się nasza rola!

Rola podyktowana historyczną koniecznością! Dowiadujemy się, że to

my ukształtujemy tę nową wojnę. Tę następną wojnę! Ona będzie należeć

do nas! Wojna i wojna!

— Sądziłem — wtrąciłem spokojnie — że następna wojna rozegra

się przeciwko Amerykanom. Mała korekta, towarzyszu: my planujemy

wojnę po następnej wojnie.

— Wojna i wojna, i wojna — parsknął ktoś. Rozkołysany alkoholem

zorientowałem się, że to komisarz Malenkow. Powoli dźwigał się

na nogi, uśmiechając w nieokreślony sposob. Zrobiliśmy się bardzo

zawadiaccy, ale doskonale wiedzieliśmy, że wystarczy jeden telefon, by

za sprawą tego człowieka jeszcze przed nadejściem świtu zmienić się

w zwłoki. Wszyscy wlepiliśmy w niego spojrzenia. Rozmowy zostały

ucięte.

— Dobrej nocy, panowie — powiedział z dziwnie staromodną kurtuazją.

Nie spodobało mi się to. Żadnemu z nas się nie spodobało. Opuścił

pokoj.

Po chwili absolutnej ciszy odezwał się Kaganowicz:

— Janie Frenkel, wasza niewyparzona gęba sprowadzi na nas śmierć.

Janie, Janie.

I Frenkel się zarumienił. Wyglądał na wściekłego, ale nie odezwał

się ani słowem.

4

Nasz nowy etap w życiu, tworcow literatury fantastycznonaukowej —

rozpoczął się. Siedzieliśmy w tej daczy, niczym w wysokiej klasy koszarach,

całymi miesiącami. Wytworzyliśmy pewien rytm — rano pracowaliśmy

w jednej grupie lub podgrupach, potem jedliśmy długi obiad

i spaliśmy. Poźnym popołudniem i wieczorem kontynuowaliśmy pracę.

Pilnujący nas żołnierze dostarczali wszystko, o co prosiliśmy: papier,

długopisy, papierosy (niestety, tylko rosyjskie).

Poranki zaczynaliśmy od zbiorki w największym pokoju, gdzie dyskutowaliśmy

i sporządzaliśmy zapiski. Obiady były większymi posiłkami,

ktore przygotowywał dla nas gburowaty kucharz batalionowy

nazwiskiem Spiridinow. Pracowaliśmy nieustannie. Ja przeważnie robiłem

notatki w kolejnych notatnikach, a Nikołaj Nikołajewicz przepisywał

je na gigantycznej dziewiętnastowiecznej maszynie do pisania,

ktora klekotała jak zardzewiały karabin maszynowy.

Wieczorami przynoszono w miedzianym kotle zupę prosto z pieca.

Stawiano ją na parapecie, gdzie zachodzące słońce tworzyło czerwoną

poświatę.

Czasami dostawaliśmy wodkę, czasami nie. W tej kwestii przypominało

to powrot do wojska.

Omawialiśmy i planowaliśmy charakter obcego wroga, ktory miał

zagrozić całej ludzkości. Zdecydowaliśmy, że będzie posługiwał się bronią

atomową — bardzo na czasie, biorąc pod uwagę połowę lat czterdziestych.

Musicie wiedzieć, że nie było żadnej ofi cjalnej informacji

o amerykańskim ataku nuklearnym na Japonię. Nasza broń jądrowa

opierała się na wersji fantastycznonaukowej z lat trzydziestych. Towa

rzysz Malenkow osobiście poparł tę część projektu. Mogliśmy wyobrazić

sobie, dlaczego: takie zagrożenie usprawiedliwiało przyspieszenie

prac Związku Radzieckiego nad rozwojem własnego arsenału nuklearnego.

Zapełnialiśmy kolejne stronice informacjami na temat ludzi,

bohaterskich wyczynow żołnierzy Globalnych Republik Radzieckich,

okrutnych zdrajcow sprawy ludzkości (Żydow, homoseksualistow i im

podobnych), opisywaliśmy sceny. Niemal tydzień zajęło nam stworzenie

zestawu opowieści o dzieciach, ktore spotkały się z obcymi.

— A my nie zdecydowaliśmy się jeszcze co do natury tych obcych!

— grzmiał Nikołaj Nikołajewicz.

Przez cały dzień za oknem padał szary deszcz.

5

Na zewnątrz się przejaśniło. Przez szklane drzwi rozciągał się widok na

wzgorza, naprzemiennie wznoszące się i opadające, miejscami wyżłobione,

porośnięte trawami i rzucające cień aż do południa.

Szczegołowo przedstawiliśmy okrucieństwa obcych. Opisaliśmy, jak

w straszliwy sposob wysadzają w powietrze całe miasto — zdecydowaliśmy

się na Nowy Jork. To Rapoport wpadł na pomysł, by głowna

wyspa, na ktorej rozciągał się Nowy Jork (nie mogliśmy sobie przypomnieć

jej nazwy, a żaden z nas nie miał odwagi, by poprosić Malenkowa

o encyklopedię, w ktorej znaleźlibyśmy odpowiedź. Kaganowicz

upierał się, że to Brooklyn, Asterinow, że Manhattan, a ja, że Long

Island) została wysadzona w powietrze przez szatański promień śmierci

obcych. Poźniej pojawiły się jednak pewne wątpliwości z tym związane.

Uznaliśmy, że trudno byłoby takie coś sfi ngować. Gdyby Armia

Czerwona miała faktycznie zbombardować Nowy Jork, stalibyśmy się

autorami masowej zagłady. Wymyśliliśmy więc, że obcy zaatakują Syberię

— odległe i niedostępne miejsce, w ktorym opowieści nie można

by łatwo zafałszować. Asterinow wyraził jednak sprzeciw.

— Naszym zadaniem jest zjednoczenie ludzkości przeciwko monstrualnemu

przeciwnikowi! — zawołał. — Dlaczego ludzkość miałaby

zareagować, gdyby obcy wysadzili w powietrze kilka drzew na Syberii?

— Potrzebny nam kompromis — zasugerowałem. — Gdzieś blisko

cywilizacji, by stanowiło to zagrożenie, ale nie aż tak blisko, by dało się

łatwo sfałszować. Europa Wschodnia?

— Niemcy — podsunął Rapoport. — Niech całkowicie rozwalą

Niemcy, zmienią tę część Europy Środkowej w pustynię z polerowanego

i spieczonego szkła.

— Trochę mało praktyczne, zważywszy na możliwość sfałszowania

scenariusza — stwierdził Kaganowicz.

Nikołaj Nikołajewicz tylko ściągnął brwi.

— Gdzie indziej — powiedziałem. — Może na Ukrainie albo Łotwie.

Zdecydujemy o tym poźniej.

— Ukraina została niemalże wyludniona — zgodził się Frenkel.

Najpierw głod, potem wojna. Niech obcy wysadzą część Ukrainy. To

chyba najlepszy wariant.

Jak mogliśmy planować takie okrucieństwo z takim spokojem? Nie

jest to pytanie, na ktore łatwo odpowiedzieć, choć w świetle tego, co

wydarzyło się poźniej, całkiem oczywiście istotne. Prawdę mowiąc, nie

wierzyliśmy, nawet w trakcie naszej pracy, że może do czegokolwiek

dojść. Uważaliśmy, że jesteśmy odsunięci od ewentualnych konsekwencji

naszego planowania. Podejrzewam jednak nieco złośliwszą motywację.

Widzicie, pisarze każdego dnia zsyłają najstraszliwsze cierpienia

na postacie, ktore tworzą, a pisarze literatury fantastycznonaukowej

są najgorsi spośrod nich wszystkich. Pisarz realista może złamać nogę

protagonisty lub zabić jego narzeczoną, natomiast pisarz science fi ction

zniszczy całe planety i w tym samym czasie będzie się zastanawiał nad

położeniem przecinkow, a nie nad krzykami umierających. I jak coś

takiego nie ma tworzyć zrogowaceń w tej części umysłu, ktora u zwykłych

ludzi służy odczuwaniu empatii?

6

Dom wyposażony był w instalację elektryczną, ale występowały przerwy

w dostawie prądu. Pracowaliśmy popołudniami w dwu- lub trzyosobowych

grupach bądź całkiem sami, a następnie wszyscy zasiadaliśmy

do pracy wieczorami przy świetle lamp olejowych, z bańkami

w kształcie tulipana, generujących światło tak pomarańczowe, jak let

nie kwitnienie. Stawialiśmy na stole zwykle trzy lub cztery lampy, ktore

syczały, jakby w ten sposob wyrażały dezaprobatę dla tego, co robimy.

Rankami światło słońca rzucało wiosenny, świeży blask. Jednego

takiego dnia spacerowałem z Nikołajem w ogrodzie, gdzie zawzięcie

kopciliśmy papierosy. Jasność przebijająca się spomiędzy drzew nakrapiała

trawnik bledszymi odcieniami zieleni. Wśrod nieskoszonej trawy

przy zaroślach Nikołaj znalazł drewnianego żołnierza, wysokiego na

jakieś trzydzieści centymetrow. Niegdyś był elegancko pomalowany na

niebiesko i żołto, lecz czas spędzony na dworze pozbawił go większości

koloru, a drewno pod spodem było wilgotne, ciemne i miękkie.

— Jestem ciekaw, kto go tutaj zostawił — powiedziałem. — Jestem

ciekaw, jak długo płakali nad swoją zagubioną zabawką! Jestem ciekaw,

czy szybko dostali w zamian nową.

— A ja jestem ciekaw, czy jeszcze żyją — odparł Nikołaj.

Rzucił fi gurkę żołnierza w krzaki.

— Konstantynie — zagaił Nikołaj. — Muszę wam o czymś powiedzieć.

— Tak?

— Nie napisałem niczego w ciągu ostatniej dekady. A nawet dłużej.

— Nonsens — prychnąłem. — Mroczny pingwin. Kłamstwa pasikonika.

Liniejący sęp. Doskonałe książki. A co z serią o człowieku, ktory

potrafi ł oddychać pod wodą?

— Francuska książka, słabo znana i chyba tutaj zakazana. L'Homme

qui peut vivre dans l'eau. Przetłumaczyłem ją tylko na rosyjski, wyrzucając

burżuazyjne szczegoły i dodając kilka lokalnych akcentow. To samo

z pozostałymi, tyle że tamte były amerykańskie, nie francuskie. Zmieniłem

oczywiście tytuły i utrzymałem wszystko w tajemnicy. Kto chciałby

zostać przyłapany na posiadaniu amerykańskiej powieści? — Wzruszył

ramionami. — Jestem oszustem. Nie mogę udźwignąć tej odpowiedzialności.

Były to dziwne wieści.

— Nie martwcie się — pocieszyłem go, choć w moim głosie nie było

pewności siebie.

— Tak bardzo boję się rozczarować towarzysza sekretarza generalnego.

Byłem w armii. Rozumiem, jak... bezlitosna... musi być władza.

— Zauważyłem, że drży mu ręka, kiedy podpalał nowego papierosa.

— Ja też byłem w armii — przyznałem. — Wszyscy w niej byliśmy,

Nikołaj.

— Gdzie stacjonowaliście?

— W Moskwie. Potem na Łotwie, w Estonii, na zachodzie.

— W Moskwie?

— Wiem — powiedziałem, czując wyrzuty sumienia.

— Coż — rzekł powoli — ktoś w końcu musiał stacjonować w Moskwie.

Byliście w sztabie generalnym?

— Boże, nie. Byłem zwykłym żołnierzem, takim jak wy. W poźniejszym

okresie widziałem też spory fragment wojny. Na Łotwie. Naziści

walczyli jak psy. Jasne, stawką było przecież ich życie. Kiedy wszyscy

moi przyjaciele zginęli, poznałem nowych przyjacioł, ale i oni zginęli...

— Przerwałem. Wiatr wciskał się między nas. Na benzynowobłękitnym

niebie prażyło słońce. Cienie drzew poruszały się lekko. — Sami dobrze

wiecie, jak to było — dodałem.

— Tak.

Usiedliśmy w milczeniu, paląc papierosy.

— Kiedy byłem małym chłopcem — powiedziałem Asterinowowi

(zacząłem opowiadać coś, czego nikt inny nigdy nie usłyszał) — widziałem

rudowłosego człowieka, ktory sprzedawał na rynku kasztany.

— Nikołaj Nikołajewicz spojrzał mi w oczy. — Myślałem, że ten rudy

to Śmierć. Wciąż tak myślę. Nadal uważam, że Śmierć to rudowłosy

mężczyzna.

— A nie powinna przypadkiem nosić czarnego płaszcza i mieć

czaszki zamiast twarzy? — W taki właśnie sposob pracowała wyobraźnia

Asterinowa i tak pracowała wyobraźnia większości ludzi. Pukają do

jednej beczki, ktorą czasami nazywamy stereotypem. Jest to słabość,

lecz zarazem — z innego punktu widzenia — siła większa od wszystkich

innych, z jakimi miałem do czynienia. Myślę, że to właśnie dlatego

zebrał się na odwagę, żeby powiedzieć mi właśnie coś takiego: moja wyobraźnia

jest wspolną wyobraźnią, towarzyszu, a ja, pisząc moje książki,

opierałem się na wyobraźni innych.

— Chyba macie rację — przyznałem. — Czaszka. Nie rudzielec.

Pewnie byłem głupiutkim dzieckiem i przeniosłem tę głupotę w dorosłe

życie. Śmierć... rudowłosy mężczyzna?

Siedzieliśmy w milczeniu przez dobrą minutę.

— Towarzyszu — powiedziałem w końcu. — Nie ma potrzeby, by

zawracać głowę sekretarzowi generalnemu nieistotnymi szczegołami.

— Wyrożnił mnie wtedy, pierwszego dnia, mowiąc, jak podobała

mu się Gwiezdna wędrówka.

— Przyznał, że zablokował produkcję fi lmu.

— Ale powieść mu się podobała! Co będzie, jeśli zwroci szczegolną

uwagę na mnie, na moj wkład? Co będzie, jeśli się dowie?

— Towarzyszu, uspokojcie się proszę — odparłem. — Czego miałby

się dowiedzieć? To projekt zbiorowy. Literatura zawsze była aktywnością

zbiorową. Pisarze adaptujący wątki od innych pisarzy, korzystanie

z podobnych postaci i obrazow, od Homera począwszy. Shakespeare

nie stworzył samodzielnie żadnej ze swoich intryg. Nie macie się czego

wstydzić. Wasze prace stały się inspiracją dla radzieckiego ludu podczas

wielkiej wojny. A powiedzcie mi... — Przerwałem na chwilę. —

Gwiezdna wędrówka rownież?

Asterinow wziął głęboki oddech.

— Nie, ta była jedną z moich.

Trudno mi opisać to dziwne uczucie ulgi, ktore mnie ogarnęło, kiedy

wypowiedział te słowa.

Słońce przesłoniła rozwidlona chmura w kształcie sumiastego wąsa,

a za nią podążyły następne. Chwilę poźniej zaczęło padać i mżawka

przypominająca wodny pył przegoniła nas do środka.

7

Następny dzień poświęciliśmy na pisanie. Opowieść, ktorą tworzyliśmy,

rozrastała się, zwłaszcza szczegoły dotyczące obcych — straszliwej,

insektoidalnej rasy nieprzejednanych indywidualistow i nieprzejednanych

wrogow zwierząt społecznych, takich jak istoty ludzkie. Na

wstępie nasi obcy byli czymś w rodzaju gigantycznych mrowek, lecz

pojawił się sprzeciw mowiący o tym, że bezwzględny indywidualista

i mrowka nie idą w parze.

— To musi być horror! — naciskał Siergiej Rapoport. — Horror

opiera się na pewnych faktycznych sprzecznościach, na paradoksie,

ktory zadaje gwałt naszemu postrzeganiu natury! Żywy człowiek albo

trup, ani to, ani to nie wywołuje przerażenia. Ale żywy trup, to budzi

w nas trwogę!

— Bzdury wygadujecie, Siergieju — podsumował Iwan Frenkel. —

Mrowki żyją w dużych zbiorowiskach. Mrowki są komunistami. Potrzebujemy

samotnego insekta, czyli pająka.

— Pająki nie są insektami — sprzeciwił się Siergiej.

— Trupy mogą być straszne — powiedział Nikołaj Nikołajewicz. —

Nie żywe trupy — dodał, a ja zorientowałem się, że nie czyni sugestii,

lecz grzebie w zakamarkach pamięci. — Martwe.

— Proponuję, żebyśmy nie nazywali naszych obcych insektoidami

— podsunął cicho Iwan. — Nazwiemy ich arachnoidami.

— Dobrze, Janie — rzucił Siergiej. — Tak zrobimy, Janie.

Frenkel się zarumienił.

— Mam lepszy pomysł — wtrąciłem. — Pozbawmy ich ciał.

— Duchy?

— Promieniujący obcy. Rozumna emanacja zabojczego promieniowania.

Pozostali zastanawiali się przez chwilę nad tą propozycją.

— Chyba trochę nienamacalne? — stwierdził Nikołaj Nikołajewicz.

— To znaczy, żeby naprawdę straszyło?

— Ale oni dysponowaliby maszynami. Tak jak my mamy czołgi i samoloty,

oni mieliby roboty i maszyny śmierci. Jednak wewnątrz byłyby

tylko skupiska zabojczego promieniowania.

To spotkało się z ogolną akceptacją.

Omowiliśmy więc ich kulturę, motywy inwazji i jej charakter. Zatrzymaliśmy

się na chwilę przy punkcie odnoszącym się do bitew — czy

miały rozgrywać się w kosmosie po poinformowaniu świata o tym, że

radzieckie statki rakietowe zostały wystrzelone na orbitę i tam związały

wroga walką, czy też powinniśmy podać, że obcy wylądowali.

— Zgodziliśmy się na wysadzenie Ukrainy — przypomniał Frenkel.

— Coż, ja założyłem, że będzie to wystrzał z orbity w kierunku ziemi

— powiedział Asterinow.

— Nie, nie — naciskał Frenkel. — Ludzie się nie zjednoczą, jeśli wrog

będzie zbyt daleko. Nie uwierzą w zagrożenie. Oni muszą wylądować.

— Jak Marsjanie u H.G. Wellsa — uśmiechnął się Kaganowicz. —

To byłoby lepsze.

— Herbert George — mruknął Siergiej, nalewając sobie wodki. —

Gh-hh-herberr Gieorgij1. — Nikt się jednak nie roześmiał.

— Towarzysze, nie zapominajcie — zawołał Kaganowicz, unosząc

dłoń. — Wszystko, co robimy, ma wyglądać realistycznie! Cały świat

musi w to uwierzyć!

— Będą nam potrzebne rekwizyty — mruknął Frenkel. — Przedmioty.

Może specjaliści teatralni lub tworcy fi lmowi mogą skonstruować

urządzenia, ktore zostaną uznane za technologię obcych. Musimy

dysponować fi lmem z toczących się walk.

— Kto wie — wtrąciłem — jakie w przyszłości mogą pojawić się wynalazki

związane z fi lmowymi efektami specjalnymi.

— I po zgromadzeniu wszystkich dowodow nasza narracja trwających

bitew. — Frenkel wyraźnie zapalił się do tego pomysłu.

— Trzeba by powycinać i przysmażyć razem kawałki ciał rożnych

zwierząt — podsunął żywiołowo Kaganowicz — a potem przedstawić

jako zwłoki pokonanych obcych.

— Chyba zapominacie — fuknął Siergiej — że, zgodnie z umową,

nasi obcy mają być istotami bezcielesnymi.

— Jak mamy ich zabijać, jeśli będą bezcieleśni? — zirytował się Kaganowicz.

— To akurat łatwo zaaranżować. — Trwał przy swoim Siergiej.

— Sprawić, że... pojawią się od czasu do czasu. Powiedzieć, że są powiązani

ze swoimi maszynami, a zniszczenie takiej maszyny oznacza

rownież ich śmierć. Sprawić, że... będą cechowali się pewną indywidualnością.

Zanotowaliśmy to pospiesznie, Asterinow użył maszyny do pisania,

po czym schowaliśmy kartki w aktach.

8

Jadaliśmy razem, lecz rozmowy nie rodziły się ani w naturalny, ani

w łatwy sposob. Często jedynym dźwiękiem — słyszałem go wielokrot-

1 Litera Г zapisana cyrylicą, w alfabecie łacińskim przedstawiana jest czasami jako

„Gh", a czasami jako wymawiane z przydechem „H", co w rosyjskim slangu jest

idiomem odnoszącym się do słowa „gowno".

nie w życiu i nigdy nie spotkałem się z innym jemu podobnym — było

skrobanie łyżek o metalowe miski, ktorego celem było niedopuszczenie

do pozostawienia w nich ani jednego kęsa czy atomu jadalnych substancji.

Byliśmy ludźmi cywilizowanymi. Przeżyliśmy wielką wojnę ojczyźnianą,

najcięższy i najbardziej bohaterski test bojowy, z jakim kiedykolwiek

spotkała się ludzkość. Nie wylizywaliśmy misek do czysta, niczym

psy. Przeżyliśmy jednak wojnę i wiedzieliśmy, że należy jak najlepiej

wykorzystać miski z gulaszem i nie pozostawiać żadnych resztek, ktore

mogłyby się zmarnować. Skrobaliśmy więc zawzięcie.

— Powiem wam, co jest przyczyną tego niepokoju tutaj — oznajmił

Siergiej, zapalając papierosa. — Brak zaufania.

Wszyscy paliliśmy.

— Niektorzy z nas są starymi przyjaciołmi — zauważył Iwan Frenkel.

Nie powiedział tego po to, by przeciwstawić się Siergiejowi, lecz

żeby w ten sposob potwierdzić jego słowa.

— Sugeruję więc, byśmy wszyscy odłożyli ten brak zaufania na bok

— powiedział Siergiej. — Wierzę, że wszyscy mieliśmy podobne doświadczenia.

Ja na przykład spędziłem poł roku — zaciągnął się solidnie

— na reedukacji.

Popatrzyliśmy na niego. Żaden z nas jednak nie powiedział: „A co

to było za przestępstwo?". Pytanie było jednak dorozumiane.

— Napisałem opowieść, całkiem nieskomplikowaną. Był sobie

chłop imieniem Aleksandr, ktory wraz z żoną i sześciorgiem dzieci żył

w prawdziwej ruderze. Pewnego dnia Aleksandr spotkał w lesie ducha

wiedźmy, ktory przyjął postać wielkiego ptaka o skrzydłach z krzewow

i zielonym dziobie. Wiedzcie jednak, że był to duch dobrej wiedźmy.

I wtedy wiedźma obiecała Aleksandrowi, że stanie się bogaty

ponad wszelkie wyobrażenia, jeśli tylko wykona dla niej pewne zadania.

Oszczędzę wam rożnych szczegołow oraz omawiania sposobow,

w jaki prowadziłem narrację, żeby nie przedłużać. Miał więc zbudować

jej chodzący dom, złowić gadającą rybę i tego typu rzeczy. Powiem tylko,

że dzielny Aleksandr sprostał wszystkim zadaniom i dowiedział się,

że fortuna czeka już na niego w domu. Kiedy szedł przez las, rozmyślał

o tym, co kupi za zdobyte pieniądze — piękne nowe ubranie dla żony,

nowy dom. Myśli sobie, teraz mogę wykarmić i wykształcić dzieci! Nie

mam już żadnych zmartwień! I takie tam. Och, stworzyłem tam na

prawdę długi rozdział dotyczący jego wędrowki przez ten las, z kilkoma

opisami w stylu Guszenki, jak to drzewa wokoł pną się ku niebu niczym

kończyny nadziei i tak dalej. Tak czy inaczej, dociera do domu i widzi,

że nie ma tam żadnych stert złota, ale odkrywa, że żona urodziła mu

siodme dziecko. Już ma wybuchnąć ze złości i poczucia zdrady, kiedy

nagle dociera do niego wszystko. Duch wiedźmy dotrzymał słowa,

i tak dalej, bo nie ma na tym świecie większego bogactwa nad dzieci.

Opowieść ta została wydrukowana w magazynie „Gorki" poświęconym

literaturze.

— Świetna opowieść — przyznał Asterinow, zawijając czarną brodę

wokoł palcow i ciągnąc się za włosy.

— Kosztowała mnie sześć miesięcy w więzieniu — skwitował Siergiej.

— Czy to przez tę wiedźmę? — zapytałem. — Nigdy nie wiedziałem,

jak Partia odnosi się do spraw nadprzyrodzonych. Z jednej strony, każdy

duch czy dusza jest sprzeczna z zasadami materializmu dialektycznego.

Umieszczenie czegoś takiego w opowieści to w zasadzie proszenie się

o kłopoty. Ale z drugiej strony, historie o duchach mają bogatą tradycję

proletariacką. Tak więc może nieumieszczenie tego w opowieści mogłoby

zostać uznane za burżuazyjną nienaturalność i obrazę dla ludu.

— Wydaje mi się, że tu nie chodziło o duchy — zaoponował stanowczo

Adam Michajłowicz Kaganowicz. — Stawiam na to, że nie potrafi

liście wykorzenić szyderstwa z własnego głosu, kiedy opowiadaliście

o dzieciach chłopa. Nazwaliście je bachorami? Czy choćby zainsynuowaliście,

że mogą nimi być?

— Nacisk położony na znaczenie posiadania potomstwa dla większego

dobra ojczyzny był, moim zdaniem, najważniejszą politycznie

częścią całej tej historii — odparł z naciskiem Siergiej. — Właśnie w ten

sposob zamierzałem się im przypochlebić! Opowieść stała się w rezultacie

swoistą zachętą do rozmnażania się. Czy jest coś bardziej patriotycznego?

Ale nie, nie chodziło o to. Zrozumcie, że nie mam co do tego

pewności, słyszałem to z drugiej, a może i z trzeciej ręki, ale rozeszło

się o tę wędrowkę przez las. Wygląda na to, że okazałem się zbyt przekonywający

w opisie tęsknoty owego biedaka do pieniędzy. Pieniądze,

towarzysze. Czy potrzebujemy pieniędzy? Nie, towarzysze.

— Pieniądze są do niczego, jeśli nie ma życia, w ktorym można je

wydać — stwierdził Adam Michajłowicz.

— Sześć miesięcy — ubolewał Siergiej. — Tyle spędziłem w wojskowym

zakładzie karnym.

Zaskoczył nas. Więzienie to jedno, ale wojskowy zakład karny to

zupełnie co innego.

— Walczyłem na brzegach Wołgi — powiedział Siergiej. — W Stalingradzie.

Podczas jednego z atakow ruszyliśmy do przodu razem

z Armią Czerwoną. Miałem karabin, ale go zgubiłem. Karabiny były

bardzo cenne, towarzysze, a utrata broni wiązała się z bezwarunkową

karą śmierci. Wyruszyć do walki z karabinem i wrocić bez niego?

Tchorzostwo. Kryminalna niekompetencja. Rozkazy były jasne. Ja jednak

go straciłem, kiedy moja grupa została uwięziona na ulicy pod

ogniem broni maszynowej. Tysiące młotkow uderzających wszędzie

dookoła. Pobiegłem. Wtedy jednak zastanowiłem się dobrze i pomyślałem,

co to będzie, kiedy wrocę bez karabinu. Włoczyłem się więc

po polu bitwy, szukając innego. Nie było to proste, gdyż część oddziałow

wypuszczono do walki bez żadnej broni i oni rownież wszędzie

szukali. Walczyłem więc z dwoma innymi rosyjskimi żołnierzami jak

szczur o kawałek mięsa, starając się zdobyć karabin trzymany przez

zabitego chłopca. Nie miał pewnie więcej niż dziewiętnaście lat. Ale

nie żył, więc można pewnie stwierdzić, że był bardzo stary. Nikt nie

może być starszy niż wowczas, kiedy umiera. Brakowało mu kawałka

głowy. Było nas trzech, a ze mnie okazał się całkiem dobry zawodnik,

choć jeden z tamtych okazał się lepszy. Sami zrozumcie, to działo się

w samym środku walki, wokoł świstały pociski, na lewo i prawo wybuchały

ładunki moździerzowe, wszędzie unosił się pył, a wszystko to

przy akompaniamencie krzykow i huczących nad głowami samolotow.

Niemcy przemielili to miasto dokładniej niż mąkę. Niedaleko nas wyleciał

w powietrze budynek, a we mnie powbijały się rożne fragmenty

cegieł. Jeszcze miesiąc poźniej wyciągałem z siebie to dziadostwo. Tam

było — przerwał na chwilę i popatrzył na światło — mnostwo ciał.

Ten drugi żołnierz zabrał karabin i uciekł, a ja pobiegłem za nim. Byłem

niespełna rozumu. Wszędzie wokoł sypał się tynk, byliśmy więc

zupełnie biali, białe były ubrania i skora. Przy każdym kroku pozostawiałem

po sobie białe chmury przypominające ektoplazmę, ktore

unosiły się z butow, spodni i kurtki. Tamten drugi żołnierz potknął

się o coś, przewrocił i upuścił karabin. Podniosłem go, ale kiedy się

obejrzałem, okazało się, że wcale się nie potknął. Został zastrzelony.

Pomyślałem wowczas, że może Opatrzność chce, abym miał ten karabin.

Poźniej spotkałem się z innymi żołnierzami i walczyłem przez

chwilę u ich boku. Zabijałem Niemcow. A kiedy się wycofaliśmy, miałem

swoj karabin. Ale wiecie co? Chłopiec, ktoremu został odebrany,

ten, ktoremu brakowało kawałka głowy, miał na imię Siergiej. Tak

samo jak ja! To samo imię! Jak gdyby był moim alter ego! A wiecie,

w jaki sposob się dowiedziałem? Jak poznałem imię chłopaka? Ponieważ

na kolbie wydrapane było słowo SIERGIEJ. Opatrzność, bez dwoch

zdań. Zobaczył to moj kapitan i wpadł we wściekłość. Ten karabin nie

jest waszą własnością, Siergieju Pawłowiczu Rapoporcie, powiedział.

Oszpeciliście własność Armii Czerwonej. Probowaliście, samolubnie

i na przekor radzieckiej doktrynie wojennej, zagarnąć wojskowe mienie

do własnego, osobistego użytku. Skazano mnie na karę wojskową.

— Potrząsnął głową. — Ale to lepsze, niż dać się zastrzelić. Choć ciężko

było, ciężko.

Po usłyszeniu tej historii nikt z nas nie miał ochoty do rozmow.

— Wojna — mruknął ponurym głosem Frenkel. — Wiecie, co napisałby

Tołstoj, gdyby dziś żył? Nie Wojnę i pokój, ale Wojnę i wojnę.

Napisałby Wojnę i wojnę, i kolejną wojnę.

9

Stworzyliśmy całą konstrukcję naszej opowieści i wypełniliśmy ją wieloma

szczegołami. Przyznam szczerze, że byliśmy dumni z tego, co

udało się nam osiągnąć. I wtedy, pewnego ranka, przyszedł do nas towarzysz

Malenkow z sześcioma uzbrojonymi żołnierzami. Serce łomotało

mi w piersi jak u człowieka, ktory został zepchnięty po schodach

przez tajną policję. Niespodziewanie zyskałem całkowitą pewność, że

wszyscy zostaniemy rozstrzelani.

— Towarzysze — zaczął Malenkow. — To już koniec. Nie będziecie

dłużej tutaj siedzieć, prożnując na koszt narodu i racząc się najlepszym

jedzeniem i darmową wodką! Wrocicie do prawdziwej pracy!

Kątem oka dostrzegłem, jak Asterinow pąsowieje z wściekłości.

Czerwona twarz kryła się za czarną brodą. Spędziłem już tyle czasu

w jego towarzystwie, że wiedziałem, co myśli, z dokładnością do jednego

słowa: Towarzyszu! Protestuję! Nie próżnowaliśmy, tylko pracowaliśmy

ciężko i starannie wykonywaliśmy osobisty rozkaz towarzysza Stalina! Nie

odezwał się oczywiście ani słowem.

— Nikt nigdy nie może się dowiedzieć, co tutaj robiliście — oświadczył

Malenkow.

Byłem świadom swoich oddechow. Wszyscy byliśmy świadomi. I tak

samo wszystkich nas poraziła myśl, że te oddechy są naszymi ostatnimi.

— Macie zapomnieć o wszystkim, co się tutaj działo — rozkazał

Malenkow. Zacząłem oddychać swobodniej, gdyż znaczyło to, że nie

zostaniemy zabici. — O wszystkim. Towarzysze, zrozumcie mnie dobrze:

utrzymanie tego w tajemnicy leży w najwyższym interesie Związku

Radzieckiego. Nie napisaliście tych rozbudowanych opowieści. Nie

rozmawialiście na te tematy. Nigdy nie spotkaliście się ze Stalinem. Ten

pobyt tutaj nigdy nie miał miejsca. Rozumiecie?

Milczeliśmy. Nie musieliśmy jednak wcale się odzywać. To było

oczywiste.

— W jaki sposob rozpoczyna się ta wasza narracja fantastycznonaukowa?

— warknął.

Patrzyłem po kolei po wszystkich twarzach.

— Amerykanie wystrzeliwują rakietę, żeby zbadać kosmos. Obcy

niszczą ją promieniem skoncentrowanego, zabojczego promieniowania.

— Zaczyna się od bum, co? — Malenkow pokiwał głową. — Tak,

dobrze. Podoba mi się też, że zaczynacie od lania spuszczonego Amerykanom.

A co potem?

— Potem obcy wysadzają w powietrze część Ukrainy i zatruwają

ziemię promieniowaniem.

— Dobrze! Dobrze. Ale już nigdy więcej nie chcę o tym słyszeć. Jeśli

usłyszę o tym ponownie, znajdę czas w moim ciasnym harmonogramie

pracy i wpakuję każdemu z was kulkę w łeb. Tak?

— Tak — odpowiedzieliśmy jednym głosem.

— A więc wszyscy wracacie do normalnego życia — ciągnął Malenkow.

— I nic się tutaj nie wydarzyło. Ale pamiętajcie: będę miał oko

na każdego z was z osobna. Jeśli użyjecie jakiejkolwiek części przygotowanego

tutaj materiału w swoich książkach, jeśli sprobujecie choćby

nawiązać do czegokolwiek z tej historii, dowiem się o tym. Wyrokiem

będzie dziesięć lat bez prawa do korespondencji. — Był to eufemizm,

wiadomo było, że dostaniemy w czapę. — Jeśli zaczniecie mamrotać

na temat tej daczy przez sen i usłyszą to wasze ukochane lub kurwy,

dowiem się o tym i zrobię wszystko, żeby żaden z was już nie był zdolny

do mamrotania. Tak?

— Tak, towarzyszu — odparł Nikołaj Nikołajewicz.

— Dobrze, że się wzajemnie rozumiemy.

Żaden z nas nie był na tyle głupi, żeby zadać pytanie w rodzaju „Ale

dlaczego, towarzyszu?" albo „Cała nasza praca, towarzyszu, pojdzie na

marne?" czy coś w tym stylu. To byłoby samobojczym gambitem. Tego

typu niespodziewane obroty spraw nie były dla nas niczym nowym.

Być może sam Stalin nagle stracił zapał do tego planu, może nasza praca

okazała się niesatysfakcjonująca, a może istniały inne nieujawnione

powody. To nie miało większego znaczenia. Znaczenie miało wyłącznie

to, że mając do wyboru zabicie nas w celu zakończenia całego przedsięwzięcia

oraz pozwolenie nam na odejście z całą tajemnicą, władza

zdecydowała się na to drugie, choć pierwsze było mniej ryzykowne.

Malenkow nie musiał powtarzać nam dwa razy, że mamy trzymać gęby

na kłodkę. Zakończył spotkanie słowami:

— A jeśli kiedykolwiek zdarzy się wam spotkać, panowie, co wcale

nie jest takie mało prawdopodobne, to nawet wtedy nie będzie wam

wolno rozmawiać o czasach tutaj spędzonych.

Frenkel uśmiechnął się przebiegle i spojrzał Malenkowowi prosto

w oczy.

— Towarzyszu, ja nawet nie mam pojęcia, kim są ci ludzie.

d4cj05m
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4cj05m