Wszystkie argumenty usprawiedliwiające cierpienie prowokują gorzki żal w stosunku do autora. Chcielibyście wiedzieć, jak się zachowuję, gdy doświadczam cierpienia, a nie gdy piszę o nim książki. Nie musicie zgadywać, powiem wam: jestem strasznym tchórzem. A co to ma do rzeczy? Gdy myślę o cierpieniu – o niepokoju, który trawi mnie jak ogień, i samotności, która rozpościera się jak pustynia, i o łamiącej serce rutynie monotonnej marności, czy też o tępych bólach, które spowijają czernią cały krajobraz, czy też o przyprawiającym o mdłości bólu, który potrafi rozbić ludzkie serce jednym ciosem, o bólach, które wydają się nie do zniesienia i następnie stają się jeszcze mocniejsze, o doprowadzających do szału, podobnych do użądlenia skorpiona bólach, które wprawiających człowieka w szalone ruchy, człowieka, co zdawał się na pół żywy po poprzednich torturach – to „mroczy zmysły moje". Gdybym znał jakąkolwiek drogę ucieczki, przeczołgałbym się przez ścieki, aby ją odnaleźć. Po cóż mówić wam o moich uczuciach? Już
je znacie: są takie same jak wasze. Nie usiłuję dowieść, że cierpienie nie jest bolesne. Cierpienie boli. To właśnie oznacza to słowo. Usiłuję jedynie ukazać, że pradawna chrześcijańska doktryna głosząca o „stawaniu się doskonałym poprzez cierpienie" nie jest niewiarygodna. Udowodnienie, iż jest ona do przełknięcia, wykracza poza mój plan.
Chcąc oszacować wiarygodność tej doktryny, trzeba przestrzegać dwóch zasad. Po pierwsze musimy pamiętać, że rzeczywisty moment obecnego cierpienia jest tylko centrum tego, co można nazwać całym systemem męczarni, rozciągającym się także na strach i litość. Jakie dobre efekty będą mieć owe doświadczenia, zależy od tego centrum; więc nawet jeśli cierpienie samo w sobie nie ma wartości duchowej, a lęk i litość miałyby taką wartość, cierpienie musiałoby istnieć, gdyż musiałoby być coś, czego można by się bać i coś, co wzbudzałoby litość. A w to, że strach i litość pomagają nam w naszym powrocie do posłuszeństwa i miłosierdzia, nie należy wątpić. Każdy doświadczył skutków litości poprzez to, jak czyni ona dla nas łatwiejszym kochanie osób brzydkich – to znaczy kochanie ludzi nie dlatego, że są dla nas w naturalny sposób mili i przyjemni, lecz dlatego, że są naszym bliźnimi. Wspaniałomyślność lęku większość z nas poznała w epoce „kryzysów", które doprowadziły do obecnej wojny. Moje własne doświadczenie jest mniej
więcej takie: posuwam się po ścieżce życia zadowolony z siebie, w moim zwykłym, upadłym, bezbożnym stanie, pochłonięty wesołymi spotkaniami z przyjaciółmi, które czekają mnie jutro, czy odrobiną pracy, która łechce mą próżność dziś, wakacjami czy też nową książką, gdy nagły, przeszywający ból brzucha, grożący poważną chorobą, lub tytuł w gazecie grożący nam wszystkim zniszczeniem, nagle rozwala cały domek z kart. W pierwszej chwili jestem zdruzgotany i całe moje małe szczęście wygląda jak zepsute zabawki. Następnie powoli i niechętnie, kawałek po kawałku, usiłuję doprowadzić się do takiego nastawienia umysłu, w jakim cały czas powinienem się znajdować. Przypominam sobie, że wszystkie te zabawki nigdy nie miały zawładnąć mym sercem, że moje prawdziwe dobro jest w innym świecie, a moim jedynym prawdziwym skarbem jest Chrystus. I udaje mi się, być może z łaski Boga, na dzień lub dwa stać się stworzeniem świadomie zależnym od Boga i czerpiącym swą siłę z właściwych źródeł. Jednak w chwili gdy groźba znika, cała
moja natura rzuca się z powrotem do zabawek. Nie mogę się nawet doczekać, niech mi Bóg wybaczy, aby wygnać z mego umysłu tę jedyną rzecz, która mnie wspierała w tej groźnej chwili, bowiem kojarzy mi się teraz z marnością tych kilku dni. Zatem okropna konieczność udręki staje się aż nazbyt oczywista. Bóg miał mnie jedynie przez czterdzieści osiem godzin i to tylko dzięki zabraniu mi wszystkiego innego. Niech tylko na chwilę schowa do pochwy swój miecz, a ja zachowam się jak szczenię, gdy znienawidzona kąpiel dobiegła końca – otrząsnę się z wody, jak tylko potrafię, i popędzę, aby ponownie zanurzyć się w coś przyjemnie brudnego, w najbliższą grządkę z kwiatami, jeśli nie w najbliższą kupę gnoju. Oto dlaczego udręki nie mogą ustać, dopóki Bóg nie ujrzy nas stworzonymi na nowo lub dopóki nie zrozumie, że nasza odnowa jest sprawą beznadziejną.
Na drugim miejscu, gdy rozważamy samo cierpienie – centrum całego systemu udręk – musimy być ostrożni, aby zajmować się tym, co wiemy, a nie tym, co sobie wyobrażamy. Jest to jeden z powodów, dla którego całą centralną część tej książki poświęcono ludzkiemu cierpieniu, a omówienie bólu zwierząt jest przesunięte do osobnego rozdziału. Cierpienie ludzkie stanowi element naszej wiedzy, na temat bólu zwierzęcego możemy jedynie spekulować. Jednakże nawet w ramach gatunku człowieczego musimy opierać się na dowodach płynących z przykładów, które mogliśmy sami zaobserwować. Ten czy ów powieściopisarz lub poeta może przedstawiać cierpienie jako całkowicie złe z racji swych skutków, jako coś, co wytwarza i usprawiedliwia powstawanie w cierpiącym wszelkiego rodzaju podłości, złych intencji i brutalności. A więc oczywiście, cierpienie, podobnie jak przyjemność, może być tak odbierane: wszystko, co jest dane stworzeniu mającemu wolną wolę, musi mieć awers i rewers, nie z powodu natury samego daru czy ofiarodawcy, lecz z
powodu natury odbiorcy. I raz jeszcze, złe skutki bólu można pomnożyć, jeśli przypadkowi obserwatorzy bezustannie pouczają cierpiących, że ukazanie takich skutków jest słuszne i męskie. Oburzenie cierpieniem innych, choć jest wielkodusznym uczuciem, powinno być dobrze ukierunkowane, gdyż inaczej może wykraść cierpliwość i człowieczeństwo tym, którzy cierpią, siejąc w nich gniew i cynizm. A nie jestem przekonany, że cierpienie, gdy oszczędzi mu się takiego nadgorliwego oburzenia osób trzecich, ma naturalną tendencję, aby wytwarzać tak złe skutki. Nie zauważyłem, aby okopy przy samej linii frontu były bardziej przepełnione ludźmi nienawistnymi, samolubnymi, zbuntowanymi czy nieuczciwymi niż inne miejsca. Widziałem ogromne piękno ducha u ludzi, którzy znosili wielkie cierpienia. Widziałem ludzi, którzy w dużej mierze z upływem lat stawali się lepsi, nie gorsi, i widziałem, jak śmiertelna choroba tworzy skarby hartu ducha i łagodności u osób najmniej obiecujących. Widzę u uwielbianych i podziwianych postaci
historycznych, takich jak Johnson i Cowper, cechy, których właściwie nie dałoby się znieść, gdyby ci ludzie byli szczęśliwsi. Jeśli świat jest w istocie „doliną tworzenia dusz", wydaje się, że ogólnie spełnia on swoją rolę. O ubóstwie – nieszczęściu, które rzeczywiście czy też potencjalnie zawiera w sobie wszystkie inne nieszczęścia – nie ważyłbym się mówić od siebie; tych, którzy odrzucają chrześcijaństwo, nie poruszają słowa Chrystusa, że ubóstwo jest błogosławieństwem. Ale tutaj pewien godny uwagi fakt przychodzi mi z pomocą. Ci, którzy by w najbardziej szyderczy sposób odrzucili chrześcijaństwo jako „opium ludu", gardzą bogatymi, to znaczy całą rasą ludzką za wyjątkiem ubogich. Uznają oni ubogich za jedynych ludzi, których warto oszczędzić przed „likwidacją", i pokładają w nich całą nadzieję ludzkiej rasy. Jest to nie do pogodzenia z przekonaniem, że efekty ubóstwa u tych, którzy cierpią, są całkowicie złe; implikuje to nawet, że są dobre. Marksista zatem zgadza się całkowicie z chrześcijaninem co do
tych dwóch przekonań, których chrześcijaństwo paradoksalnie wymaga – że ubóstwo jest błogosławione, a jednak powinno być usunięte.