Kiedy fortuna mojego rodu wzburzyła się jak nurt rzeki Arno, był początek roku 1478. Ci, którzy wciąż jeszcze mówią o rebelii kwietniowej, podkreślają, jak nagle i nieoczekiwanie wybuchła. Wspominają, jak nikt nie miał pojęcia, że w naszym mieście, w którym tak pięknie kwitną kwiaty, sprawy niepostrzeżenie zmierzały w tak niepomyślnym kierunku. Według mnie jednak, pewne przesłanki, drobne wskazówki istniały już wcześniej. Tymi, którzy ich nie widzieli, byli ludzie podobni Il Magnifico. Ci, którzy słuchają chętnie tylko dobrych wiadomości i nigdy nie dostrzegają zbierających się dokoła siebie cieni, póki nie jest za późno.
A ja? Moim oczom ciemne chmury ukazywały się wyraźnie. Tak mi się przynajmniej wówczas wydawało. Ale czym tak naprawdę były? Luźnymi, oderwanymi półsłówkami, szeptanymi i zasłyszanymi przez na wpół uchylone drzwi, wypowiadanymi przez mężczyzn w ciemnych płaszczach. Na całym świecie była tylko jedna osoba, która próbowała, i to naprawdę usilnie, otworzyć moje oczy na to, co dzieje się dokoła.
– Myślisz, że to jakaś zabawa? – powiedział pewnego razu, gdy staliśmy na dachu. – Patrz. Słuchaj. Codziennie pod twoimi oknami przechodzą ludzie, których życie składa się z ciężkiej harówki bez chwili wytchnienia. Mieszkasz dwie ulice od więzienia Bargello, ale nie słyszysz krzyków ludzi, którzy już zapomnieli, że na świecie istnieje piękno.
I patrzyłam. Ale nie dostrzegałam niczego. I właśnie przez to nie wyróżniam się na korzyść spośród pozostałych członków swego klanu. Może nawet wręcz przeciwnie. Bo co się stało z chłopcem, który próbował otworzyć mi oczy? Z moim ukochanym – teraz wiem to na pewno – z miłością mego życia? Nie żyje. Zostało po nim tylko zgniłe, czarne mięso i kości. I to ja go zabiłam.
Był rok pański 1478. Nazywałam się Lorenza Pazzi, ale wszyscy wołali na mnie Flora. Miałam jedenaścioro braci i sióstr. Byłam najmłodsza z córek w rodzie mego ojca.
A teraz nadeszły czasy, kiedy wydaje mi się, że jestem po prostu ostatnia z jego rodu.
– Jesteś pewna, Flora? Mamy dwadzieścia dwa diamenty, a nie dwadzieścia trzy? – spytał Andrea, mój brat. Staliśmy na dziedzińcu palazzo ojca. Było ciepłe, wiosenne popołudnie – pierwsze takie w tym roku. Klęczałam, spulchniając ziemię wokół różanych krzewów, by ich delikatne korzenie mogły lepiej oddychać.
Andrea siedział przy szemrzącej fontannie. Na kolanach trzymał otwarta księgę rachunkowa. Cały ranek spędziliśmy, sporządzając listę przedmiotów w banku mojego ojca – perły i jedwabie z Orientu; złote zastawy stołowe od książąt, którzy gust mieli doskonały, lecz zupełnie pozbawieni byli rozumu; starożytne, marmurowe posągi przedstawiające dawno zapomnianych bogów.
– Tak, Andrea. Jestem pewna – odpowiadam, przesiewając palcami tłusta ziemię. Dokoła mnie rozlewa się morze mchów. Miękkie i puszyste jak futro – doskonałe antidotum na siedzenie w zamknięciu dusznej komnaty i przeliczanie drogich kamieni i zatęchłych gobelinów. Andrea pokręcił głowa i zamknął księgę.
– No dobrze – stwierdził. – Skoro mówisz, że dwadzieścia dwa, to są dwadzieścia dwa. Wniosek może być tylko jeden. Francesco nas okrada.
– Co takiego? – Francesco był najlepszym z pracowników mojego ojca, kimś, kto awansował ze stanowiska zarządcy naszych interesów w Genui, gdzie odpowiadał za handel jedwabiem. Był najuczciwszym człowiekiem na świecie. Rzędy cyfr pożerał z takim smakiem, z jakim inni delektowaliby się najprzedniejszymi daniami suto doprawionymi rozmarynem. Byłam pewna, że nawet przez myśl by mu nie przeszło, żeby skraść nam jeden mały diament. Mały i na dodatek ze skaza.
Byłam tego tak bardzo pewna, ponieważ zaginiony kamień spoczywał bezpiecznie ukryty w moim rękawie. To ja go ukradłam, choć nie powiedziałam Andrei ani słowa.
– To na pewno Francesco. Nie ma innej możliwości.
– I co w tej sprawie postanowisz? – spytałam, starając się zachować spokój.
– Będziemy musieli go zwolnić – wzruszył ramionami.
– Per favore, Andrea. Pozwól mu zostać. Francesco to dobry człowiek. Na pewno jest jakieś inne wytłumaczenie.
Mój brat raz jeszcze otworzył i zamknął księgę rachunkową, po czym wstał z miejsca. Nie mogłam nie zauważyć, że wygląda nieco niechlujnie. Miał na sobie aksamitną bluzę, ale barwy na niej zdążyły wyblaknąć; na nogach nosił pończochy, które cerowano już tak wiele razy, iż wygladały na utkane przez stado wielkich pająków.
Andrea był człowiekiem kierującym się w życiu logika i rozumem. Aż do zeszłej zimy studiował na uniwersytecie w Pizie, gdzie specjalizował się w martwych językach i zrzucaniu przedmiotów z krzywej wieży, by przekonać się, z jaka prędkością będą spadać. Potem jednak papa wezwał go z powrotem, do pomocy w prowadzeniu rodzinnego interesu. Podejrzewam, że sposób bycia i ubierania się Andrei podobał się ojcu tak samo jak mnie. Rozmawiając z Andrea, bardzo rzadko zastanawiałam, się co takiego brat myśli sobie naprawdę, co było norma w stosunkach z reszta rodziny i dworzan.
– Bene – westchnął. – Nie podam papie jego imienia. Ale Flora, tak dłużej być nie może. Teraz, przy tych narzuconych przez Medyceuszy podatkach musimy się liczyć z każdym florenem.
To powiedziawszy, poszedł na gorę do gabinetu ojca.
Przeżegnałam się i podziękowałam Bogu za to, że choć trafiłem w sam środek tego gniazda skąpców, obdarzył mnie przynajmniej jednym porządnym krewnym. Dwoma, jeśli liczyć nonnę. A cała reszta? Moje najstarsze siostry powychodziły za maż, zanim jeszcze skończyłam czternaście lat. Ich mężami zostali przeważnie kupcy, którzy chętnie wymieniali swoje pieniądze na nasze nazwisko. A moje kochane siostrzyczki wydawały się im wystarczająco urocze i potulne – co trwało oczywiście tylko do chwili, w której poznawali je choć trochę lepiej. Od zawsze przypominały mi te mityczne stworzenia, które pięknymi pieśniami kusiły nieświadomych zagrożenia żeglarzy, po to tylko, by nieszczęśnicy roztrzaskali swe statki na ostrych skałach. A moi bracia? Przebiegłe ropuchy! Co do jednego. Nawet Antonio i Lionardo, którzy przyjęli Święcenia i prowadzili teraz diecezje w San Gimignano i Perugii. Także i ich oczy były stale chciwie przymrużone. Obserwowałam ich wszystkich, jak paradnym krokiem przemierzali dziedziniec i pięli się w gorę
po schodach, do gabinetu ojca, z rozbieganym wzrokiem, wciąż zbyt dokładnie omiatającym bogactwo papy – ich spadek.
Ja jednak nie byłam z nimi zbyt blisko związana. Wyprowadzili się z domu jeszcze przed moimi czternastymi urodzinami. Została nas więc tylko czwórka: Renato – mój najstarszy brat, Domenica, starsza siostra, a zarazem największa piękność w rodzie, no i Andrea.
A jakie było w tym klanie moje miejsce? Nie byłam ani tak piękna jak Domenica, ani tak wyćwiczona w rozdawaniu pochlebstw jak Renato, ani tak uczona, jak mój brat Andrea. Wszyscy oni mieli swoja sprezzatura, swoje przychodzące bez trudu mistrzostwo. Ja nie byłam dobra w niczym. Byłam po prostu Flora. Żyłam po to, by pomagać rosnąc innym bożym stworzeniom.
Andrea zniknął, a ja zostałam w ogrodzie sama, zajęta opieka nad kolczastymi pędami. Głównym wejściem wszedł jakiś młodzik z gwardii przybocznej mojego ojca. Przyniósł list. Miał na sobie bluzę z wyhaftowanym herbem naszego rodu – delfinem Pazzich. Strój leżał na nim bardzo źle. Miałam wrażenie, że pod zdobna bluza nie kryje się nic, tylko jakieś suche gałęzie.
– Przepraszam najmocniej, signorina – odezwał się z głębokim ukłonem. Rozejrzałam się wokół, w poszukiwaniu Domeniki. Zachowywał się tak dwornie, że z pewnością zwracał się do niej. Ale byliśmy sami. To na pewno nowy. Reszta gwardzistów nie bawiła się ze mną w takie wyrafinowane formy. Zazwyczaj mówili po prostu „Hej, Flora, oddaj ten list swojemu ojcu.” Albo, znacznie częściej, ze znaczącym błyskiem w oku: „Przekaż ten liścik swojej siostrze.”
Patykowaty chłopak wyglądał bardzo niezdrowo. Miał zapadnięte policzki i oczy podkrążone czarnogranatowymi, sinymi obwódkami. Dokoła aksamitnego mazzochio na jego głowie brzęczały muchy. Nakrycie głowy trzymało się jego włosów niepewnie, wyglądało tak, jakby miało się za moment rozwiązać. Brzuch młodzieńca był rozdęty, w taki sposób, jakby jego posiadacz był najpierw bardzo głodny, a potem szybko zjadł zbyt obfity posiłek. Zawsze uważnie słuchałam tego, co moja nonna mówi o waporach i humorach, więc bez problemu stwierdziłam, co z nim było nie tak. Zjadł kwaśny, mączysty, czarny chleb naszej kucharki.
– Jak chcesz, to możesz tu zwymiotować – powiedziałam, wskazując na donicę, w której rosło drzewko pomarańczy.
Uniósł głowę i po raz pierwszy spojrzał mi prosto w oczy, jakby chciał sprawdzić, czy nie żartuję. Chwilę potem upuścił list na ziemię, przebiegł przez dziedziniec i zwrócił prosto do delikatnego, białego naczynia.
Poverino. Wstrząsało nim nawet, gdy nie miał już niczego w żołądku.
Podniosłam porzucony przez młodego gwardzistę list. Widniało na nim, wypisane starannymi, złotymi literami, nazwisko papy – Jacopo Pazzi. Odwróciłam kopertę i przyjrzałam się pieczęci. Starannie odbity w krwawoczerwonym wosku widniał na niej herb samego Il Papa, Sykstusa IV. Do mojego ojca napisał papież.
– To list dla signora Jacopo – oznajmił chłopak. – Kobieta nie powinna go otwierać.
– Wszystko w porządku. Ja nie jestem normalna kobieta. Idę do klasztoru.
– Och – jęknął z wyraźną ulga. – Powiedziano mi, że jedna z córek będzie na dziedzińcu, więc założyłem…
– Że jestem ta ładniejsza?
Skinął głowa bez słowa.
Spodobał mi się ten chłopak. Potrafił się zdobyć na uczciwość, mimo że czuł się bardzo źle.
– Co ci wiadomo na temat Marco Polo? – spytałam.
Wyglądał na równie zbitego z pantałyku moim pytaniem, jak zmieszana byłam nim ja sama. Jak to się stało, że to powiedziałam? Jak dotąd jedynym jego wyczynem było zwymiotowanie pod pomarańcza, a ja już wciskałam mu w dłoń swoje marzenia.
Młodzik przyjrzał mi się przeciągłym spojrzeniem, badawczo.
– Niezbyt wiele – przyznał po dłuższej chwili. – Wiem tylko, że kiedy wrócił ze swoich podroży, na początku nikt nie chciał mu uwierzyć. Powiadają, że stanął na ołtarzu w bazylice Świętego Marka w Wenecji, rozciął sztyletem swoje szaty i wypadł z nich królewski skarb. Same drogocenne kamienie.
Ten chłopak jeszcze tego nie wiedział, ale powiedział dokładnie to, co powinien. Właśnie takie marzenia kryłam przed Andrea, wraz z diamentem ze skaza, który schowałam w rękawie. Mamma mówiła, że jestem zbyt prosta, by wydać mnie za maż, więc przekazała przygotowany dla mnie posąg klasztorowi Najświętszej Panienki z Fiesole. Nie chciałam tam iść. Nie podobała mi się myśl, że resztę życia spędzę w zamknięciu, marszcząc się i ślepnąć od cerowania cudzej bielizny przy mdłym świetle świec. Jedynie łaska boża i interwencja mojej ukochanej nonny sprawiły, że jeszcze się tam nie znalazłam. Ale babcia była już stara, a nikt nie jest wieczny, bez względu na to, jak bardzo życzyłabym sobie, by było inaczej. Dobrze wiedziałam, że pewnego dnia zostawi mnie samą. Postanowiłam więc z pełna mocą, że kiedy ten dzień nadejdzie, stanie się dla mnie początkiem. Początkiem mojego działania. Zaplanowałam, że zabiorę wszystkie skradzione klejnoty i opłacę nimi podroż do Wenecji, gdzie z kolei wykupię miejsce na statku
płynącym do Ziemi Świętej, w której stanę do walki z niewiernymi i uratuję od niechybnej zguby kości jakiegoś świętego męża. Stamtąd z kolei przejadę wierzchem na wielbłądzie przez góry i wypiję herbatkę z chińskim arystokrata o wąsach tak długich, że zamiatających ziemię. A kiedy wrócę, stanę w naszej duomo podczas mszy przy ołtarzu. Rozetnę swoje szaty, jak to zrobił Marco Polo i powiem: „Widzisz, papo? Czy tyle ci wystarczy? Czy teraz mnie pokochasz?”
A on wtedy obejmie mnie i przytuli na oczach całego miasta. Powie mi, że mnie kocha i od zawsze wiedział, jak wiele jestem warta. I nigdy już nie będę musiała pielić żadnych grządek.
– Jak się nazywasz? – spytałam stojącego przede mną młodzika.
Popatrzył na mnie uprzejmie i przez jego twarz przebiegł cień uśmiechu.
– Emilio – odpowiedział.
– A zatem, Emilio, ja jestem Flora. Zaprowadzę cię do gabinetu mojego ojca, a potem pójdziesz ze mną do kuchni, gdzie dostaniesz coś porządnego do jedzenia. Nie będzie to ten czarny chleb, którym was karmią w koszarach. Widziałam, co kucharka dodaje do ciasta. Szczurze kupy.
Otworzyłam usta, wsunęłam w nie dwa palce i wydałam z siebie dźwięki nudności.
O ile na wpół uśmiechnięty Emilio wyglądał interesująco, to jego szeroki uśmiech rozgrzał mnie jak słońce. Spodobały mi się nawet jego dwa krzywe zęby na przedzie.
– A co mam zrobić z ta pomarańczą? – spytał.
– Nic – odparłam. – Siostra to z pewnością jakoś zniesie.
Nie mam pojęcia, czemu powiedziałam „siostra”. W końcu to był mój ogród. Ale z jakiegoś powodu, kiedy pomyślałam o wymiocinach w delikatnej, białej wazie, pomyślałam też o Domenice.