Wspiąwszy się po cokolwiek niestabilnym trapie na kółkach, kapitan Alex MacIlhenny wszedł, pochylając głowę, na pokład boeinga 727 Lease-Aire LA-9021. Kapitan miał pięćdziesiąt dwa lata, rumianą twarz, gęste, zaczynające już siwieć rude włosy i lekko obwisłe policzki. Miał też niejasne przeczucie, że coś jest nie w porządku albo że wkrótce wydarzy się coś złego. Był jednak zupełnie nieprzygotowany na spotkanie z ciemnoskórym mężczyzną, który stał w maszynie, oparty o ścianę. Mężczyzna w obu rękach trzymał uzi i celował w brzuch MacIlhenny’ego.
O cholera!
MacIlhenny stanął i podniósł ręce na wysokość ramion.
– Niech pan odejdzie od drzwi, kapitanie – rozkazał mężczyzna, ruchem broni wskazując, że chce, aby MacIlhenny przeszedł do kabiny załogi.
To nie jest amerykański akcent. Ani brytyjski. A skóra tego faceta jest ciemna, nie czarna, myślał pilot. Kim on jest? Może Portugalczykiem? Do diabła, przecież Portugalczycy nie porywają samolotów! To chyba Arab.
Mężczyzna z uzi ubrany był niemal dokładnie tak jak MacIlhenny – w ciemne spodnie, czarne buty i rozpiętą pod szyją białą koszulę z naramiennikami. Nad kieszenią na piersi widniały skrzydełka pilota, a na epoletach cztery złote paski kapitana. Miał nawet, nad drugą kieszenią na piersi, wewnętrzny identyfikator wydawany załogom, które przeszły odprawę celną i miały przebywać na terenie portu lotniczego przynajmniej dwadzieścia cztery godziny.
MacIlhenny zaczął się odwracać, żeby przejść do kokpitu.
– Tyłem – rozkazał mężczyzna. – I stań tam.
Kapitan wykonał polecenie.
– Przecież nie chcemy, żeby cię ktoś zobaczył z podniesionymi rękami, prawda? – rzekł napastnik niemal swobodnie.
MacIlhenny pokiwał głową, ale nic nie powiedział.
Cholera, coś takiego musiało się zdarzyć, pomyślał. Muszę zachować spokój, robić dokładnie to, co mi każą, i nie wygłupiać się.
– Pański samolot został zarekwirowany przez Legion Dżihad – oświadczył mężczyzna.
Do diabła, co to takiego ten Legion Dżihad? A właściwie, czy to ma znaczenie? Mój samolot porwie jakiś popieprzony arabus, mówiący po angielsku i na tyle sprytny, by przebrać się w mundur pilota. Już porwał. I mnie razem z nim.
MacIlhenny pokiwał głową. Przez chwilę nic nie mówił, ale w końcu zaryzykował.
– Rozumiem, ale jeśli jest pan...
Ktoś stojący za nim szarpnął go za włosy i pociągnął mu do tyłu głowę. Odruchowo zaczął walczyć, jednak kątem oka ujrzał coś, co wyglądało jak nóż do filetowania ryb, a po chwili poczuł jego ostrze na swojej grdyce. Zamarł.
Jezu Chryste!
– Będzie pan mówił tylko wtedy, gdy panu pozwolimy. A o pozwolenie będzie się pan zwracał, podnosząc rękę jak dzieci w szkole. Rozumie pan?
MacIlhenny próbował skinąć, ale z odciągniętą do tyłu głową i z nożem na gardle nie bardzo mógł to zrobić. Przemyślał sytuację i podniósł trochę wyżej prawą rękę.
– Może pan mówić – oznajmił mężczyzna z uzi.
– Skoro jest pan pilotem, do czego mnie pan potrzebuje? – zapytał.
– Pierwsza odpowiedź powinna być dla pana oczywista. Aby nie mógł pan natychmiast zameldować, że pański samolot został zarekwirowany. Ponadto wolimy, aby władze, rozpocząwszy poszukiwania samolotu, szukały pana, a nie nas. Wystarcza panu taka odpowiedź?
MacIlhenny pokiwał głową – o tyle, o ile był w stanie – i powiedział:
– Tak.
Do cholery, co oni zamierzają? – myślał. Chcą wlecieć w amerykańską ambasadę? Tutaj? Ze mną na pokładzie? W Angoli? Przecież to bez sensu. Ambasada jest mała, a większość ludzi na świecie nigdy nie słyszała o Angoli, nie mówiąc już o tym, że nie wie, gdzie ten kraj się znajduje. A co leży w zasięgu samolotu? Oczywiście Republika Południowej Afryki. Do Johannesburga jest około tysiąca pięciuset mil, do Kapsztadu trochę więcej. Gdzie właściwie mamy tam ambasadę?
– Jak pan słusznie założył, jestem pilotem i potrafię pilotować ten model boeinga – powiedział mężczyzna. – Podobnie jak oficer stojący za panem. Zatem może pan być przydatny w naszej operacji, jednak nie jest pan konieczny. Jeśli tylko nabierzemy podejrzeń, że nie wykonuje pan dokładnie naszych rozkazów albo że próbuje pan ingerować w przebieg operacji, zostanie pan wyeliminowany. Czy to jasne?
MacIlhenny z wielkim trudem skinął głową i odparł:
– Tak.
Mężczyzna powiedział w obcym języku coś, czego kapitan nie zrozumiał. Dłoń ściskająca jego włosy otworzyła się i mógł wreszcie wyprostować głowę.
– Może pan opuścić ręce – rzekł mężczyzna, a potem dodał swobodnie: – Odniosłem wrażenie, że bardzo długo oglądał pan samolot przed spodziewanym startem. Mógłby mi pan powiedzieć dlaczego?
Mimo gorąca MacIlhenny’ego przeszył nagły dreszcz. Zdał sobie sprawę, że obficie się poci.
A co w tym dziwnego? – pomyślał. Niby jak mam reagować, kiedy ktoś celuje z uzi w mój żołądek i przykłada mi nóż do gardła? Usta miał suche. Musiał zebrać trochę śliny i oblizać wargi, nim zdołał odpowiedzieć.
– Znalazłem się tutaj, żeby przeprowadzić lot próbny – zaczął. – Ten samolot nie był w powietrzu od ponad roku. Wykonałem to, co nazywam „końcowym testem MacIlhenny’ego”.
– Czy nie jest to przypadkiem zadanie dla mechaników?
– Jestem mechanikiem.
– Jest pan mechanikiem? – zapytał mężczyzna z powątpiewaniem.
– Tak. Mam uprawnienia i na kadłub, i na silniki. Nadzorowałem przygotowanie tej maszyny do lotu, podpisałem protokoły napraw i przeprowadziłem „test MacIlhenny’ego”.
– Na czym on polega?
– To nie jest czynność obowiązkowa, lecz po prostu coś, co robię tylko ja. Samolot stał tutaj ponad dwadzieścia cztery godziny, zatankowany do pełna... Miał wagę startową, rozumie pan. Dokładnie go obejrzałem. Gdyby coś wyciekało, zauważyłbym to, znalazł źródło i naprawił przed startem.
Mężczyzna z uzi chwilę zastanawiał się nad jego słowami. W końcu pokiwał głową.
– To raczej niezwykłe, że kapitan jest jednocześnie mechanikiem, prawda?
– Tak. Chyba tak.
– Natrafił pan na jakiś problem podczas tego testu?
– Nie, nie natrafiłem.
– Co zamierzał pan zrobić po końcowym teście?
– Wynająłem drugiego pilota. Miałem zamiar po raz ostatni sprawdzić silniki i odbyć lot próbny, kiedy tylko się on pojawi.
– Pański drugi pilot już tutaj jest – powiedział mężczyzna. – Może pan zajrzeć do kabiny pasażerskiej.
MacIlhenny nie poruszył się.
– Niech pan zajrzy do środka, kapitanie – rzekł stanowczo napastnik z uzi. Równocześnie coś twardego uderzyło pilota w plecy.
Skrzywił się z bólu.
To nie był nóż i z pewnością nie ręka. Może ten drugi facet także ma uzi? W każdym razie jakąś broń palną.