Trwa ładowanie...
fragment
12-07-2011 22:35

Prawem wilka

Prawem wilkaŹródło: Inne
d4czpsa
d4czpsa

BODHISATTWA

ponieważ żyli prawem wilka
historia o nich głucho milczy
został na zawsze w dobrym śniegu
żółtawy mocz i ten trop wilczy

Zbigniew Herbert, „Wilki”

W 1953 roku po narodzeniu Chrystusa Elvis Presley nagrał w Sun Records dwie piosenki w prezencie urodzinowym dla matki, płacąc za sesję trzy dolary amerykańskie dwadzieścia pięć centów. W połowie gospodarstw domowych w USA stał telewizor, w sprzedaży znalazł się również pierwszy model telewizora kolorowego, w cenie nieznacznie przekraczającej tysiąc dolarów.Oscara za najlepszy film zdobył obraz Freda Zinnemanna From Here to Eternity na podstawie powieści Jamesa Jonesa, z Burtem Lancasterem i Frankiem Sinatrą w rolach głównych. Mówiło się, że Sinatrze rolę załatwiła mafia. Zarówno gangsterzy, jak i uczciwie pracujący Amerykanie chętnie kupowali forda crestline victoria, wyposażonego w automatyczną skrzynię biegów i otwierany elektrycznie dach. Nikogo nie przerażał trzyipółlitrowy silnik, skoro benzyna kosztowała tylko dwadzieścia dziewięć centów za galon. Do Nowego Jorku wróciła Christine Jorgensen, która wcześniej wyjechała z USA jako George William Jorgensen, aby w Danii poddać się operacji zmiany płci, zaś
entomolog Alfred C. Kinsey przedstawił drugą część swojego raportu, Sexual Behavior in the Human Female. W Moskwie umarł Stalin, a w opactwie westminsterskim koronowano Elżbietę II – tego samego dnia do Londynu dotarła wiadomość, że Edmund Hillary i Tenzing Norgay zdobyli Mount Everest .
W tym samym, 1953 roku po narodzeniu Chrystusa wachmistrz Ignacy Pyra-Rzeszotarski siedział nad brzegiem rzeczki Krzemianki w Lasach Włodawskich i czyścił swój browning ze rdzy, która pojawiła się na zamku i rękojeści pistoletu, kiedy wilgoć z jesiennych deszczy przesiąkła pod skórzaną klapę kabury. Była to ta sama kabura, w której dziesięć lat wcześniej pistolet przyjechał do Polski na lewym biodrze oberwachtmajstra Kokoschki. Kokoschce nie było długo dane służyć w Polsce i kiedy Rzeszotarski wyjął browninga ze stygnącej dłoni żandarma, od razu spodobała mu się pękata rękojeść, dobrze leżała w ręce, lepiej niż vis. Visa nosił jeszcze przed wojną, w 15. Pułku Ułanów Poznańskich; polski pistolet towarzyszył mu we wrześniu, nad Bzurą i w Warszawie, ale bez żalu oddał go koledze z oddziału, do pasa przypinając swoje nowe trofeum.
Oprócz pistoletu z niemiecką „gapą”, Rzeszotarski miał jeszcze drugi, tego samego typu, tyle że litewski, z wielkimi Słupami Giedymina wygrawerowanymi na zamku. Kupił go kiedyś od jednego akowca, dał za niego niemiecki peem, a akowiec dorzucił jeszcze parę flaszek wódki i pięćset sztuk drogocennej amunicji. W III Okręgu NSZ broni nie było zbyt wiele, więc trochę kręcono nosem na obwieszonego spluwami Pyrę, ale że zawodowy podoficer w narodowej partyzantce był na wagę złota, dowództwo w końcu odpuściło. Proponowano mu nawet stopień podporucznika czasu wojny, lecz Pyra tylko wzruszał ramionami, mruczał, że co to będzie za oficer bez matury, i awansu nie przyjmował, służąc jako sierżant-szef kolejnym porucznikom i kapitanom.
Ale to wszystko dawne dzieje. W roku 1953 po narodzeniu Chrystusa wachmistrz Rzeszotarski z przeszłości zachował tylko zszarzałe, niewyraźne wspomnienia i dwa pistolety w kaburach na lewym biodrze.
Gdyby ktoś widział go teraz, zgarbionego na nadrzecznym głazie, nie dostrzegłby nieludzkiego grymasu krzywiącego wargi starca, bo siwe wąsy – nastroszone jak u Piłsudskiego – skrywały usta i brodę. Rzadka szczecina porastała policzki i boki łysej czaszki, Wiedźma zawsze goliła mu głowę, kiedy ją odwiedzał. Nosił złachmaniony mundur Ludowego Wojska Polskiego, z czapki odpruł <192>kwokę<170> i zamiast niej przyszył prawdziwego orzełka w koronie, ale stracił już podoficerski zapał do dbałości o wyposażenie, orzełek i guziki były zaśniedziałe, mundur podarty i poplamiony, pas i sparciały – jedynie broń utrzymywał w nienagannym stanie, czyszcząc ją ciągle i oliwiąc, bo tylko broni naprawdę potrzebował.
Mijał jedenasty rok wachmistrza w lesie. Dwa pierwsze lata walczył z Niemcami i z komunistami, potem Niemcy odeszli i pod lufę pchali się już tylko czerwoni. Kiedy weszli Sowieci, to jeszcze przez rok, może półtora partyzanci panowali niepodzielnie nad polami i lasami Lubelszczyzny. Po wsiach trudno było bolszewikom znaleźć ochotników do ORMO, bo nocą przychodzili oni, leśni, i zostawiali za sobą zapłakane baby, stygnące trupy sowieckich kolaborantów i brzmiące w uszach obojętnych dzieci słowa „w imieniu Rzeczypospolitej...”, które kończył huk wystrzałów. PPR musiała się konspirować po wsiach, ale potem władza ludowa okrzepła, część leśnych powpadała w zasadzki, innych zdradzili koledzy z oddziału, a jeszcze później była amnestia i ujawniło się pięćdziesiąt tysięcy partyzantów. Pyra nie wierzył komuchom i nie skorzystał z amnestii, większość z tych, co wyszli z lasu, i tak skończyła z dziurą w czaszce. Chodził potem z Uskokiem, dwa lata, ale kiedy Babinicz zdradził Uskoka na torturach, Rzeszotarski został
sam.
Odinoczka – tak nazywano zbrojnych samotników, wielu ukrywało się w nadbałtyckich borach na sowieckiej Łotwie i Litwie, w białoruskich puszczach i na poleskich bagnach. Jednakże aby przeżyć, partyzant, nawet pojedynczy, potrzebował w okolicy siatki życzliwych ludzi, którzy nakarmią, przechowają w wykopanej pod klepiskiem melinie, kupią w Lublinie albo Łęcznej sól i nowe buty, a do rannego sprowadzą zaufanego doktora. Ubejcy wiedzieli o tym doskonale i właśnie przez infiltrowanie tej siatki cichych pomocników docierali do – inaczej nieuchwytnych – samotników. Kogoś tam przycisnęli, kogoś omamili pieniędzmi, jednego podeszli podstępem, drugiego biciem i każdy, nawet najostrożniejszy, pewnego dnia wpadał w ubecki kocioł. Zdradzony, wpadł cichociemny Zapora, potem Uskok, później wpadli koledzy z oddziału, Maryś, Korzeń i Czarny, zakapowani przez sprzyjających bolszewikom chłopów z Puchaczowa.
Rzeszotarski pojął wtedy, że przed zdradą nie da się zabezpieczyć. Prędzej czy później go pochwycą albo zabiją, będzie jak zaszczute zwierzę w pętli nagonki, która w końcu się zaciśnie, a jemu zostanie tylko przerażenie, upokorzenie, śmierć wcale nie bohaterska, śmierć kundla dobijanego za stodołą, puszczające ze strachu zwieracze i ciało w obsranych bryczesach, pokazywane na postrach chłopom. Postanowił więc, że sam pójdzie po swoją śmierć, że zabierze ze sobą do piekła tylu ubejców, ilu tylko zdoła. Nie zdąży go zdradzić żaden tchórzliwy wieśniak, bycie zdradzonym wydawało się wachmistrzowi czymś szczególnie upokarzającym, jak smutne życie męża niezdary, któremu żona przyprawia rogi, drwiąc sobie zeń w objęciach kochanków.
Razem z oddziałem Wiktora poszedł do Puchaczowa, gdzie rozwalili dwudziestu konfidentów UB i pepeerowców. Rzeszotarski osobiście zastrzelił siedmiu, nie czuł już tego smutku co kiedyś, kiedy musiał zabić Polaka zdrajcę, teraz zabijał ich, jakby dla zabawy rozbijał kulami ustawione na płocie garnki. Po wszystkimoddał pepeszkę kolegom z oddziału, niech im jeszcze służy, zostawił sobie tylko pistolety i parę granatów i odszedł. Nie został z Wiktorem ani z Żelaznym, ani z Lalkiem, bo oni ciągle chcieli żyć, przetrwać, doczekać, aż coś się zmieni. Może nie czekali już na Andersa na białym koniu, z pewnością coraz mniej wierzyli w wybuch nowej wojny – ale na coś jeszcze liczyli, sami nie wiedzieli na co, byćmoże na ucieczkę na Zachód, jakiej wcześniej próbował Zapora? Cichociemnemu się nie udało, ale Brygada Świętokrzyska przeszła, przez Śląsk i Czechy, a że nadzieja zapomina o rozsądku, to chociaż rozumieli, iż nie może się udać pięć lat później coś, co udało się świętokrzyskim w czterdziestym czwartym, w
świeżych skibach przeoranego frontem kraju, nadal mieli nadzieję, ale Rzeszotarski nadzieją się brzydził.
Po Puchaczowie poszedł więc na bagna. Szedł, aż uznał, że miejsce, w którym właśnie stoi, jest tak samo dobre jak każde inne. Usiadł pod drzewem, przez dwa tygodnie nie ruszał się stamtąd, piekł konserwy na ogniu i pił wodę z rzeki, marzł nocą, w dzień wystawiał się na przefiltrowane przez liście, migoczące słońce. Czekał, aż okolica przycichnie, czekał, aż inni leśni sobie pójdą, aby nie spotkać już w życiu nikogo, kogo nie chciałby zabić. Po dwóch tygodniach zjadł ostatnią konserwę, otarł usta, wstał, zarepetował browningi, za pasek wsunął granaty i poszedł, żegnając polanę splunięciem. Szedł w stronę Chełma, postanowił, że po prostu pójdzie do Urzędu, wrzuci do budynku granaty, wkroczy do środka i będzie zabijał ubejców, ma dwadzieścia sześć kul w spluwach, zabije, ilu się da, po czym go zastrzelą. A jeśli nie zastrzelą, to włoży nowe, pełne magazynki do pistoletów i pójdzie dalej, do Lublina. Albo nawet pojedzie zdobycznym gazikiem, jeżeli jakiś akurat będzie stał pod Urzędem.
Ledwie jednak wyszedł z lasu na drogę, niedaleko Dominiczyna, usłyszał odgłos silnika. Ukrył się w zaroślach na zakręcie, skąd mógł obserwować drogę pozostając niezauważonym, i przez lornetkę ujrzał toczącego się powoli, szaro-zielonego dodge’a z czerwoną gwiazdą na burcie. W czterdziestym dziewiątym w Lubelskiem sowieckich barw nie widywano już zbyt często, bolszewiccy doradcy nosili polskie mundury, Rzeszotarski uznał więc, że takiej okazji przepuścić nie może. Zabić ruskiego bolszewika, to jak zabić trzech polskich albo żydowskich zdrajców, równie dobrze może zginąć tutaj jak na schodach PUBP w Chełmie, a im szybciej tym lepiej. Schował się za zwalonym pniem, wyciągnął granat, odkręcił kapsel z trzonka i czekał. Po chwili samochód wychynął zza zakrętu, wachmistrz szarpnął sznurek zapalnika, odliczył do trzech i rzucił granat pod przednie koła. Wybuch zerwał opony, kierowca stracił kontrolę nad autem i uderzył w drzewo, Rzeszotarski wyskoczył z kryjówki, popędził w stronę samochodu, wyszarpując broń, i
zaczął strzelać do widocznych w oknach auta sylwetek, najpierw z jednego pistoletu, potem z drugiego. Sowieci nie bronili się, Rzeszotarski walił celnie i prędko, rycząc z radości. Kiedy zamki obu pistoletów stanęły w tylnym położeniu nad pustymi magazynkami, pociągnął jeszcze parę razy za martwe nagle spusty, zanim zorientował się, że broń milczy. W aucie nie dostrzegł już żadnego ruchu, spokojnie zmienił magazynki, otworzył drzwiczki i policzył swoje ofiary. Tłoczyli się w ośmiu na sześciu siedzeniach, wszyscy poza kierowcą w mundurach sowieckich lotników. Szofer, o kałmuckich rysach, żył jeszcze, na zielonej gimnastiorce powiększały się trzy plamy krwi, aby w końcu spotkać się brzegami i połączyć w jedną. Rzeszotarski patrzył z rozbawieniem, jak Azjata próbuje wyjąć pepeszę zza siedzenia, macając rękami jak niewidomy, w końcu uznał, że dość się napatrzył, i strzelił bolszewikowi w łeb.
Wcisnął się do kabiny i obmacał każdego trupa, do kieszeni zabrał kapciuch z machorką i bibułkami, wyciągnął zabitym pistolety i portfele i zapakował do worka, który znalazł w bagażniku, wyrzuci potem do rzeki, jemu spluwy niepotrzebne, ale niech nieprzyjaciel zubożeje. Kiedy skończył, chlusnął do środka benzyną z kanistra, po czym odkręcił korek z baku i wcisnął do środka szmatę, wyszarpaną bagnetem z zakrwawionej koszuli szofera. Materiał szybko nasiąkł benzyną, Rzeszotarski skręcił sobie papierosa ze zdobycznej machorki, odpalił i tą samą zapałką podpalił gałganek. Opary w baku zapaliły się i wybuchły, rozrywając cienką stal, benzyna rozlała się i samochód zapłonął i zadymił czarnymi kłębami. Ignacy palił machorkę i patrzył na płomienie, tytoniowy dym mocno rżnął płuca, mieszając się z zapachem płonącej benzyny. Kiedy skręt zaczął parzyć w palce, pociągnął jeszcze dwa razy i rzucił niedopałek w ogień. Odwrócił się i ruszył ku swojej śmierci, ale zatrzymał go kobiecy, starczy głos:– Widziałam ich dusze,
widziałam je, kiedy odchodziły. Przeklęłam je, nie będzie im łatwo trafić na zwykłe tory sansary.
Odwrócił się i ujrzał ją, stała odziana w balową suknię z trenem, kiedyś piękną, dziś brudną i podartą. Pomiędzy warstwy tiulu zaplątały się liście i gałązki, siwe włosy, rozpuszczone, w tłustych strąkach spadały na ramiona i na wystające z gorsu sukni uschnięte piersi. Starucha opierała się na zbyt długiej męskiej lasce z gałką, a na jej nagim ramieniu siedziała, niczym małpka na barku wędrownego kataryniarza, wielka ropucha. Wachmistrz pomyślał, że to wariatka, ofiara wojennej zawieruchy, żebraczka albo Cyganka, i zasmucił się, że nie wypada mu jej zabić, w końcu to kobieta, chociaż stara i szalona.
– Nie przychodź tutaj w nocy, rozpoznają cię jako swojego zabójcę i sprowadzą na ciebie obłęd – powiedziała podchodząc i dopiero wtedy ujrzał twarz staruchy, białe, rozlane źrenice jej oczu, i poznał ją.– Pani Porohowiecka... – wyszeptał przerażony.
Bywali u niej na dworze, jeszcze za Niemca i potem, hrabia Porohowiecki był endekiem i chętnie pomagał leśnym, pewnego dnia jednak przyjechali ubejcy. Rubaszni, trochę pijani, wleźli do dworu i zrobili rewizję. Broni nie znaleźli, więc podrzucili swoją, dom metodycznie zdemolowali, rozwalając starannie wszystko, co dało się zniszczyć młotami i nożami, od pościeli i porcelany, po meble i materace. Rozbili piece i uwolnili sadzę, zbierającą się w kominach od półtora wieku, czarne płaty i pył unosiły się w powietrzu, mieszając się z drżącymi od przeciągów strzępkami puchu z rozdartych pierzyn. Sadza osadzała im się na twarzach, na dłoniach, na mundurach, tak że sami siebie nazywali „kominiarzami”, lotne komando kominiarzy, rewidujące raz a dobrze domy wrogów ludu w całym powiecie. Odjechali wieczorem, zabierając ze sobą Porohowieckiego, hrabina została sama. Nie ostało się ani jedno krzesło, siadła więc na podłodze i patrzyła na ruinę, która przed chwilą była jej domem, była domem, kiedy jadła z mężem skromny
obiad, a teraz, kiedy byłby już czas na wieczerzę, nie było ani męża, ani talerzy, na których mogłaby podać kolację. Siedziała tak godzinę, po czym zjawili się ormowcy z komunistycznego Rozkopaczewa. Wpadli do środka, wściekli się, że w dworze nie ma już niczego, co można by zrabować, wyciągnęli więc starą panią za włosy, spalili to, co zostało, i poszli sobie, a Porohowiecka siedziała na ziemi, patrzyła na zgliszcza i ze zdziwieniem znajdowała w sobie tylko obojętne, zimne odrętwienie. Przy życiu trzymała ją myśl o mężu , gdyby nie Antoni, umarłaby wtedy, ot tak. Nie musiałaby się wieszać ani topić – gdyby nie Antoni, który gdzieś tam był jeszcze, żywy, dusza wyszłaby z niej sama i ciało zostałoby tak martwe, jak martwe były zgliszcza dworu. – Porohowiecka czy nie – machnęła ręką – chodźże za mną, synku.
Synku... Tak właśnie do nich mówiła, chociaż urodzony razem z nowym, dwudziestym wiekiem siwy i wąsaty Rzeszotarski dziecka nie przypominał. Potrzebowali ciepła, kobiecej czułości, nawet bardziej takiej matczynej niż wilgotnych jęków dziewuch gdzieś na sianie i chyba właśnie dlatego usłuchał i poszedł za nią, chociaż w myślach nazywał ją już Wiedźmą, nie hrabiną. Mówił sobie, że idzie z nią raczej, aby jej pomóc, niż szukając pomocy dla siebie, chciał poprowadzić, była przecież niewidoma, ale ruszyła pewnie przed siebie, na lasce tylko się wspierała, nie macała ziemi, jak ślepcy. Weszli na bagna, po drodze wrzucił w czarny odmęt worek z bronią, a Wiedźma szła szybko i sprężyście, ropucha na jej ramieniu kołysała się na boki, ale trzymała się jak przyrośnięta, szli długo, po niewidocznych groblach między trzęsawiskami, po torfowiskach, zapadając się po kolana i głębiej, brodzili w rudej wodzie, przedzierali się przez bagienne olszyny, między brzozami i poskręcanymi olchami. Z błot wyszli po długim marszu,
wprost na suchą kępę, gdzie stał szałas o spadzistych ścianach z gałęzi obłożonych darnią i jasną, wyprawioną skórą. Wiedźma rozdmuchała żar, tlący się w obłożonym kamieniami ognisku, zaczerpnęła rudej wody do żeliwnego kociołka, postawiła na ogniu i zaczęła mówić.
– Po tym jak zabrali Antoniego i spalili dwór, otrząsnęłam się i pojechałam do Lublina, próbowałam ustalić, co dzieje się z moim mężem. Miałam jeszcze brylanty, dobrze schowane, wygrzebałam je ze zgliszczy, myślałam, że jakoś go wykupię i uciekniemy na Zachód, Antoni miał jakieś tam konto w Szwajcarii, moglibyśmy sobie kupić spokojną starość gdzieś koło Vaduz, w Londynie albo w Monte Carlo. Byliśmy razem czterdzieści lat i nigdyśmy się nie rozstawali. Nie mogłam mieć dzieci, Antoni wiedział, że jestem bezpłodna, kiedy mi przyrzekał mi u Świętej Katarzyny w Petersburgu, od początku byliśmy więc tylko dla siebie, tylko z sobą. Budziłam się przy nim i zasypiałam przy nim, żyłam z nim i dzięki niemu. Gdyby oddali mi Antoniego, tobym nie żałowała dworu, nic więcej nie było mi potrzebne, tylko on. Gdyby nie udało się nam uciec na Zachód, zawsze mogłam uczyć francuskiego dzieci bolszewickich notabli, bo chociaż oni sami to chamska swołocz, to ich dzieci będą się uczyć francuskiego, ich wnuki pożenią się z wnukami
złamanych ludzi z naszej klasy i będą potrafiły jeść małże i kroić homara.
Dołożyła chrustu do ognia i podjęła:
– Chciałam tylko odzyskać męża, umówiłam się więc z jednym ubejcem i obiecałam mu dwa brylanty za wolność Antoniego. Zgodził się, obiecał, że wypuszczą go za dwa tygodnie i dotrzymał słowa. Ubek dostał kamienie, ja dostałam męża. Antoni żył, ale fizjologiczną resztką życia, życiem, które czai się między złogami rozbitego ciała, jego dusza uciekła już przez pogruchotane palce, przez krwawy strzęp zmiażdżonego przyrodzenia, przez rozdarty odbyt, wybite zęby, przez popękane trzewia, z których treść rozlała się po jamie ciała, zakażając tkanki. Nie poznawał ludzi, nawet mnie, wył ze strachu jak zwierzę, szlochał, skamlał, jak pies z przetrąconym grzbietem. Umarł trzy dni później, załadowałam? trupa na furę, wywiozłam za Lublin i spaliłam Antoniego na stosie ze smolnych, sosnowych szczap, podtrzymywałam ogień przez cztery dni, aż spłonęły nawet kości i nie zostało nic prócz płomieni. Zabrałam żar ze stosu do puszki po konserwie i poszłam na bagna, znalazłam to miejsce, rozpaliłam ogień, w którym ciągle płonie mój
mąż, i wyrzekłam się Boga.To nie jest łatwe, wyrzec się Boga, ale ja akurat dobrze wiedziałam, jak to zrobić. W trzynastym roku pojechaliśmy w podróż poślubną do Azji Centralnej i Mongolii. Jechalismy przez emirat Buchary, potem Samarkandę i Kaszgar, potem Sajany, aż wreszcie dotarliśmy do Mongolii z jej stolicą, Urgą. To był najlepszy okres naszego życia, chociaż ryzykowaliśmy je każdego dnia, jadąc konno, bez eskorty. Za całą ochronę wystarczyć nam musiał sztucer Antoniego i złote monety, którymi kupowaliśmy wodę, usługi przewodnika i uprzejmość koczowników. Z Urgi pojechaliśmy na północ, granicę rosyjską przekroczyliśmy w Kiachcie i tam, pod białą cerkwią czekała na mnie niespodzianka przygotowana przez Antoniego. Po kąpieli w rosyjskiej bani wynajęta dziewka przyniosła piękne stroje, potem zajechał dyliżans, który brzegiem niebieskiego Bajkału dowiózł nas do Irkucka. Do Petersburga wróciliśmy koleją, w luksusowym wagonie, jedząc kawior i popijając szampana. Taki był Antoni, taki pozostał przez całe
życie, dlatego kochałam go bardziej niż siebie samą… Ale nie o tym chciałam. Wcześniej, w Urdze, zatrzymaliśmy się w klasztorze Gandan, u stóp wielkiego na trzydzieści metrów złotego Buddy o spokojnej twarzy. Tam przyjęliśmy buddyzm wraz z tajemną nauką bon, wyłożył nam ją sam żywy Budda, lama Bogdo Gegen, i pomarszczony chytry klecha buddyjski, hutuhtu Wagaden, Antoni przekupił ich złotem i prezentami, Dżałancy Bogdo Gegen był łasy na wszystko, co pochodziło z Europy, szczególnie spodobał mu się nasz aparat fotograficzny i Antoni dał mu go w prezencie, a w zamian za to Bogdo zabrał nas kiedyś do klasztoru, gdzie widzieliśmy, jak lamowie czerwone czapki składają ofiarę z człowieka. Tamtej nocy zaprzyjaźniliśmy się z demonami, które przyszły, kiedy lamowie zdzierali skórę z chińskiego jeńca, wiedziałam więc, co trzeba zrobić, aby wyrzec się Boga. Potem, już w Polsce, wróciłam do chrześcijaństwa, ponieważ Antoni poprosił mnie o to, kiedy zerwał z Zadrugą i przystał do endeków, uznając semicki katolicyzm za
osnowę polskości. Skoro jednak Jahwe zabrał mi Antoniego, nie chciałam mieć więcej nic wspólnego z tym okrutnym żydowskim bożkiem i wróciłam do swoich demonów. Od żaru, na którym spłonął Antoni, zapaliłam ognisko na bagnach i czekałam, zaklęłam ropuchę, aby siedziała przy drodze i słuchała, i po sześciu dniach trwania w bezruchu, z nogami zaplecionymi w kwiat lotosu, uszami ropuchy usłyszałam człowieka mówiącego w jidysz, w tym samym języku, w którym mówił ubek, który pomógł żydowsko-chrześcijańskiemu Bogu zabrać mi Antoniego. Przywołałam więc pomniejsze diabły i duchy i wysłałem je do niego, a one zaniosły mu obłęd, oszukały zmysły i pociągnęły go przez trzęsawiska, prosto do mnie, na moje łono. Oderżnęłam mu prącie i jądra, cienkim nożem uszkodziłam rdzeń w kręgosłupie, tak że czuł wszystko, ale nie mógł ruszyć nawet małym palcem. Wtedy odesłałam duchy, żeby wrócił do zmysłów i żywcem obdarłam go ze skóry, namęczyłam się z tym, bo nigdy wcześniej nie skórowałam nawet królika, ale w końcu dałam radę. To, co
zostało z ubeka, okładałam maściami i mongolskimi zaklęciami, aby nie umarł za szybko, i kiedy obnażyłam go z tej ostatniej zasłony, kiedy leżał na mchu w krwawym splocie ciała, zarzuciłam na siebie zdartą zeń skórę i siekierą rozbiłam mu czaszkę. Ulatującą, umęczoną duszę złożyłam w ofierze bogu Tagchla Mebar, wymówiłam Jego imię i przyszedł, Tygrysogłowy.
Odprawiliśmy yab-yum i dał mi prawdziwą, wielką moc, ale w ofierze, oprócz cierpienia tego Żyda musiałam mu oddać jeszcze wzrok. Oddałam bez żalu i zostałam bodhisattwą. Nauczyłam ropuchę patrzeć za mnie i ona została moimi oczami, umarłam, aby żyć wiecznie tutaj, na tym bagnie, przy wiecznym ogniu z ciała mojego męża, którego widzę zawsze, kiedy spojrzę w płomienie.
Mroczna historia wypływająca z ust Wiedźmy przeglądała się w rozpaczy wachmistrza.Bał się jej, nie wierzył, nie rozumiał, a jednocześnie słuchał starej z głębokim, pełnym zrozumieniem. Nigdy nie był religijny, od swojego ojca, poznańskiego kolejarza i endeka, przejął wiarę w technikę, naukę, ewolucję i Naród Polski, w nowoczesność, postęp i demokrację, ale nie w Boga, księżmi przed wojną raczej gardził. Ojciec nie przeszkadzał matce prowadzać małego Ignacego do kościoła, ale swoim potężnym, patriarchalnym przykładem skazywał matczyne bezgłośne i łzawe próby katechizacji synana niepowodzenie. Nie był antyklerykałem, nie walczył z religią, może dlatego, iż sądził, że mężczyźnie nie przystoi zajmować się kruchtą, religia była zdaniem wachmistrza babską sprawą, jak wyszywanie i przychodzące z księżycem krwawienia. Potem różnił się tym od kolegów z lasu, gdzie wszyscy, akowcy czy narodowcy, przypinali sobie ryngrafy z Maryją, latali na nieszpory chętniej niż na potańcówki i jak szaleni przewracali oczami na widok
procesji Bożego Ciała. Kiedyś nawet, jeszcze za Niemca, pewien młody kogucik, wróciwszy z mszy, zapytał bezczelnie wachmistrza, czy nie jest przypadkiem Żydem, skoro nie chodzi do kościoła, na co Rzeszotarski po prostu obalił zdziwionego chama ciosem w łeb, dołożył dwa kopniaki w żebra, przysiadł leżącemu kolanami na bicepsach i wywalił mu przed oczy swój arcypolski, nieobrzezany rząp.
Skoro nie wierzył w Boga, tym bardziej nie wierzył w diabły i demony, stąd był już zupełnie przekonany, że Porohowiecka zwariowała. Czytał książki o Mongolii Ferdynanda Ossendowskiego, tam byli tajemniczy lamowie, szalony baron Ungern von Sternberg, wszyscy to czytali, stamtąd też – jak sądził – starucha wzięła inspirację do swojego szaleństwa. Nikt przecież nie wierzył w bajki o podziemnym królestwie, które Ossendowski powypisywał w swoim Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów.
– Nie wierzysz mi. Niepotrzebnie ci to wszystko gadam, przecież i tak nie wiesz, kim jest Tygrysogłowy ani co to bodhisattwa. Popatrz, tutaj, na moim szałasie, wisi skóra tego jewrieja, a tutaj mam jego czapkę i broń. – Starucha sięgnęła za siebie i spod kamienia wyciągnęła zardzewiałego nagana i ubrudzoną ziemią czapkę z niebieskim denkiem i czerwonym otokiem. Rzeszotarski spojrzał na skórę, zawieszoną na szałasie, i dopiero teraz rozpoznał w niej ludzkie kształty. Lewa dłoń powędrowała do kabury, już odpinał klapę, kiedy Wiedźma nagle sypnęła mu w twarz żółtym proszkiem. Czuł już pod palcami rękojeść pistoletu, ale stracił nagle władzę nad ciałem, wszystkie mięśnie mu zwiotczały i osunął się na gruby kożuch mchu, bezwładny, jakby ciało zasnęło i tylko mózg i oczy czuwały.
– Nie bój się, synku, to stężony pyłek z kwiatów leśnego rozmarynu, nic ci nie będzie, wysłuchasz mnie spokojnie do końca, bez dziurawienia mojej cielesnej powłokitymi twoimi pukawkami. Pamiętam cię jeszcze ze starych czasów, jesteś prawdziwym kszatriją i jako jedyny z wszystkich leśnych Lubelszczyzny nie masz w sercu tego przeklętego żydowskiego bożka, jesteś czysty i silny, kleszy jad nie zatruł twojego serca ani nie osłabia twojej prawicy. Chcę, żebyś trwał, chcę, żebyś z nimi walczył, lecz wiem też, że masz rację, jest już za późno, las staje się coraz ciaśniejszy, ludzie coraz bardziej nieufni, chcą żyć, chociażby pod kacapskim i żydowskim jarzmem, nie przeszkadza im, że rządzi nimi Berman z Brystygierową. A ty już wyparłeś się życia, szukasz śmierci, to pierwszy krok, aby przerwać niekończące się koło sansary, abyś dostąpić mógł nirwany. Nieważne, że nic nie rozumiesz, to nawet lepiej, największy bodhisattwa to ten, który nie wie, że jest bodhisattwą. A ja uczynię cię bodhisattwą śmierci. Wiem, że
boisz się zdrady, dlatego uczynię cię niewrażliwym na zdradę, wyłączę cię spod jej panowania, bo nie będziesz musiał jeść ani spać, nie będziesz czuł skwaru ani chłodu, nietknięty przejdziesz przez ogień i wytrzymasz godziny całe pod wodą, a skoro nie będziesz musiał nikogo prosić o jedzenie ani o nocleg, skoro twoje rany będą goić się same, bez leków, to nikogo nie będziesz potrzebował i nikt cię nie zdradzi. Rzeszotarski słuchał jej z rosnącym zdziwieniem, lecz równocześnie ogarniał go spokój. – Twoje ciało stanie się ciałem bodhisattwy, a Tagchla Mebar nie będzie chciał od ciebie niczego w zamian. Ode mnie wziął ofiarę z Jewrieja i wzrok, bo ja jestem starą kobietą, ty jesteś kszatriją, zapłacisz mu śmiercią, Tagchla Mebar jest smakoszem śmierci. Twoje ciało musi tylko trochę obumrzeć, chociaż to nie będzie śmierć, bo twoja dusza ciała nie opuści. Wiem, że tego nie chcesz, ale ja nie pytam cię o zdanie, bo jesteś teraz jak dziecko, a ja jestem twoją matką. Kiedy stanie się to, co dla ciebie przygotowałam,
sam pojmiesz, że taka była twoja karma, synku.
Rzeszotarski zrozumiał, że Wiedźma chce go zamordować. Głupio ginąć z ręki staruchy, ale i tak wcześniej zabił ośmiu Ruskich, więc ostatecznie, cóż to za różnica, czy umrze od kuli czy otruty, potem będzie już tylko ciemność, nic więcej.

d4czpsa
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4czpsa

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj