Rozdział I
Mędrcy powiadają, że kto składa śluby, zbiera owoce zrodzone z ich treści. Przekonałem się, że to prawda.
Książę Kazz D’Avore Założyciel Karmazynowej Gwardii
Równiny Łez
Subkontynent Bael
1165 rok snu Pożogi
11 rok panowania cesarzowej Laseen
99 rok Ślubów Karmazynowej Gwardii
Na szczycie krytego dachówką dachu rozbito mały namiot, łopoczący na porywistym wietrze. Była to właściwie tylko peleryna z impregnowanej tkaniny, wsparta na kiju, ledwie zapewniająca osłonę przed najgorszą ulewą. Siedzący pod nią młodzieniec wytężał wzrok, wpatrując się w gęstniejącą ciemność. Od czasu do czasu dostrzegał otaczające go ruiny zniszczonych przez oblężenie budynków, a jeśli przyjrzał się wystarczająco dokładnie, mógł wypatrzyć majaczącą w górze sylwetkę wyniosłej Ostrogi. Zadawał sobie pytanie, po co właściwie stać na straży, jeśli i tak ni cholery nie widać? Samotna Ostroga wznosiła się setki stóp nad powierzchnię równin. Miejscowa legenda mówiła, że zbudowała ją starożytna moc, gdy świat był jeszcze młody. Być może był to czarnoksiężnik Shen, który obecnie ją zamieszkiwał. Kyle nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Wiedział tylko, że Gwardia oblega skałę już od z górą roku i nadal nie zbliżyła się do jej zdobycia. Co więcej, zdawał też sobie sprawę, że siedzący w ulokowanej na szczycie
fortecy Shen może stawić czoła całemu kompanijnemu korpusowi magów jednocześnie, a po walce wszyscy będą dyszeć ze zmęczenia i gapić się przed siebie z szaleństwem w oczach. Był bardzo potężny. Przechył powiedział młodzieńcowi, że w takiej właśnie sytuacji do akcji muszą wkroczyć kopacze. Przechył był sabotażystą i żył już na świecie tyle lat, że powinien wiedzieć lepiej. Trudził się teraz w piwnicy, wymachując kilofem. Nie był przy tym sam, towarzyszyła mu reszta Dziewiątego Ostrza, a także paru innych ludzi wskazanych przez sierżanta Okopa. Wszyscy tłukli w kamienną podłogę młotami albo kilofami. Wicher smagnął nagle twarz Kyle’a strugą wody. Chłopak zadrżał. Jego zdaniem postąpili głupio, nie wspominając o tym nikomu. – Nie chcielibyśmy, by ktoś ograbił nas z chwały – wyjaśnił mu Przechył, uśmiechając się jak kretyn. Ale przecież wszyscy uśmiechali się w ten sposób, gdy Skradacz przedstawił Okopowi swój plan. Ufali jego znajomości okolicy, ponieważ pochodził z tego brzegu Głębi Poszukiwacza, podobnie jak
Kyle. Skradacza zwerbowano przed kilku laty, gdy Gwardia migrowała przez region. Znał miejscowe dialekty i wierzenia. Kyle wiedział, że tego właśnie oczekuje się od zwiadowcy. Gwardziści wykupili go z nabrajańskiej kolumny niewolników, by stał się dla nich przewodnikiem na stepach. On jednak nie mówił południowymi językami. Jego współplemieńcy częściej napadali na Nabrajan, niż z nimi rozmawiali. Otulił się szczelniej płaszczem. Ojczysty język gwardzistów, taliański, również chciałby poznać lepiej. Gdy Przechył, Okop i Skradacz naradzali się ze sobą, podczołgał się blisko, by podsłuchać ich szepty. Trudno mu jednak było zrozumieć dialekt, jakim się posługiwali. Musiał długo obracać słowa w głowie, by nabrały dla niego sensu. Wyglądało na to, że Skradacz złożył w całość dwie legendy: o starożytnym Ascendencie, który ponoć wzniósł Ostrogę, dając początek złotemu wiekowi, i tę nową, o „Królestwie Nocy” i pozostałych po nim ruinach. Od tej pory wszyscy siedzieli pod ziemią, rozbijając mury i kamienną podłogę.
Przechył z pewnością mamrotał pod nosem o tej cholernej „ukradzionej chwale”. Kyle odmówił krótką modlitwę do Ojca Wiatru, ducha przewodniego jego ludu. Doszedł do wniosku, że jeśli się uda, zdobędą więcej chwały, niżby chcieli. Dochodziła też kwestia rywalizacji i zazdrości w „starej gwardii”. Kyle nie potrafił tego zrozumieć, choć służył z nimi już blisko rok. Tradycja Gwardii utrzymywała, że Dziewiąte Ostrze jest jednym z tych legendarnych, założono je przed stuleciem, a jego pierwszym dowódcą była legendarna postać imieniem Oprawca. Przechył przywiązywał do tych opowieści wielką wagę. Przytupywał z niecierpliwości na myśl, że przewyższą korpus magów Gwardii i jej działających potajemnie welonów. Deszcz lał coraz gwałtowniej. Pojawiły się w nim kulki gradu. Pociemniałe niebo całkowicie przesłoniły skłębione chmury, uwagę Kyle’a przyciągnął jednak jakiś ruch. W chmurach przesuwały się mroczne sylwetki. Skrzydlate biesy przywołane przez Shena. Choć wokół rozbłyskiwały oślepiające wyładowania, istoty
kołowały leniwie, opadając powoli ku ziemi. Kyle uniósł wzrok, przyglądając się szeroko rozpostartym skrzydłom i gorejącym ślepiom. Modlił się do Wiatru, by stworzenia poleciały dalej. Nagle pierwsze z nich rozszczepiło się od paszczy aż po pachwinę, jakby rozciął je niewidzialny miecz, i rozpadło się, tworząc chmurę ciemnego jak inkaust dymu. Jego towarzysze wrzasnęli trwożnie i pochylili jednocześnie skrzydła, zwracając się w stronę, z której przyszło uderzenie. Kyle wymamrotał kolejną modlitwę, tym razem dziękczynną. Z pewnością służbę miał dziś Czepiec. Tylko pierwszy mag kompanii potrafiłby wyprowadzić tak morderczy atak. Kyle ziewnął i przeciągnął się, choć w górze trwała walka. Mokre ubranie przylegało mu do skóry, sprawiając, że drżał z zimna. Przed rokiem, widząc coś podobnego, natychmiast by zwiał. Na oczach Kyle’a ożyły najstraszliwsze legendy opowiadane przez jego lud: biesy grasujące w nocy; ludzie, którzy władali mocą szamanów, ale zwrócili się ku złu, czarnoksiężnicy. Wówczas skryłby się
trwożnie pod zniszczonym dachem. Teraz, po zaledwie kilku miesiącach obserwacji straszliwych, magicznych starć, zobojętniał na nie całkowicie. Fajerwerki trwały pół dzwonu. Fajerwerki – kolejne pojęcie nieznane Kyle’owi przed wcieleniem do Gwardii. Obserwował zielono‑różowy nimb spowijający jeden z budynków w dzielnicy kupieckiej, jakby widowisko urządzono dla jego rozrywki. Biesy zatoczyły krąg nad światłami, krzycząc ochryple, niemal wyzywająco, a potem rzuciły się do ataku. Znikały jeden po drugim – unicestwione, wygnane albo zmuszone do odwrotu na ciemne niebo. Potem nie było już nic poza szumem deszczu i nieustannym, niskim łoskotem gromów. Kyle’owi chciało się od tego spać. Ocknął się, słysząc kroki zbliżające się od strony wieży w narożniku dachu. Na górę wszedł Skradacz. W stożkowatym hełmie oplecionym szamerowanym, jedwabnym sznurkiem wydawał się wyższy, a nawet wyglądał elegancko. Zamiast płaszcza nosił dziś karmazynową gwardyjską opończę, narzuconą na brygantynę z utwardzanej skóry nabijaną
żelaznymi ćwiekami. I jak zwykle, włożył sięgające kolan mokasyny. Przymrużył powieki i powąchał deszcz. Osłonięte jasnymi wąsami usta rozciągał w leniwym uśmieszku. Uśmiechy Skradacza zawsze niepokoiły Kyle’a, być może dlatego, że usta zwiadowcy wyraźnie do nich nieprzywykły, a do tego wesołość nigdy nie obejmowała jego piwnych oczu. – Wszystko w porządku – oznajmił mężczyzna, nie wychodząc w deszcz. – Zbieramy się na dole. Kyle pozwolił, by peleryna opadła mu z głowy, a potem ruszył przed siebie po popękanych dachówkach, między którymi było pełno dziur. Skradacz szedł już w dół krętymi schodami, więc młodzieniec podążył za nim. Dopiero w połowie drogi przyszło mu do głowy, że gdy zwiadowca się uśmiechnął, patrzył na Ostrogę. * Piwnica była jedynie małą jaskinią o kopulastym sklepieniu. Około trzydziestu uzbrojonych, zakutych w zbroje ludzi stało w niej obok siebie. Kyle nie znał nawet połowy z nich. Z niektórych sylwetek buchała para, mieszająca się z czarnym dymem lamp i pochodni. Oczy młodzieńca zaszły
od tego łzami. Potarł je grzbietem dłoni i odkaszlnął. W ściśle do siebie przylegających kamiennych blokach podłogi wybito dziurę. Kyle widział w niej biegnące w dół schody. Zadrżał, gdy po szyi spłynęła mu zimna kropla. Wszyscy najwyraźniej na coś czekali. Zakasłał w dłoń, przebierając mokrymi nogami. Nieopodal jakiś potężnie zbudowany mężczyzna rozmawiał z sierżantem Okopem. Nagle zwrócił się w stronę Kyle’a. Chłopak wciągnął powietrze z wrażenia, poznając spłaszczony nos, grube usta oraz głęboko osadzone, szaroniebieskie oczy. Porucznik Szara Grzywa. Nie był członkiem prawdziwej elity Gwardii, ale niewiele mu do niej brakowało. Wskazał na otwór skrytą w pancernej rękawicy dłonią i chuderlawy osobnik o szalonej, czarnej czuprynie, odziany w brązową szatę z samodziału ruszył w dół pierwszy. Kyle przypomniał sobie, że mężczyzna nazywa się Dymek. Był magiem, jednym z Zaprzysiężonych. W kompanii zostało jeszcze około dwudziestu mężczyzn i kobiet, którzy złożyli Śluby wiecznej wierności jej założycielowi,
księciu Kazzowi D’Avore. Ludzie ruszyli gęsiego na dół: najpierw Szara Grzywa, a za nim sierżant Okop, Garm, Cichy, Harman, Grere, Pielgrzym, Białas, Ambrose i inni, których Kyle nie znał. Gdy chciał stanąć w kolejce, Skradacz położył mu dłoń na ramieniu. – My dwaj będziemy tylną strażą. – Świetnie. Rzecz jasna, jako zwiadowcy Dziewiątego Ostrza tam właśnie powinni się znaleźć, biorąc pod uwagę, co leżało przed nimi. Zbyt długo już obserwowali fajerwerki. Cały kompanijny korpus magów był zmuszony przejść do defensywy. Kyle cieszył się, że może zostawić konfrontację ciężkozbrojnym żołnierzom zmierzającym przodem. Schody prowadziły do długiego korytarza, zalanego stęchłą wodą głęboką na stopę. Po kamiennych ścianach ściekały strumyki. W wodzie pływały piszczące w panice szczury. Żołnierze odkopywali je na bok, przeklinając pod nosem. O ile chłopak mógł się zorientować w półmroku, tunel wiódł prosto do Ostrogi. Wyobraził sobie, że szereg mrocznych postaci to zgraja duchów – znużonych widm brnących przez pełen
wody korytarz na spotkanie z losem. Wrócił myślą do młodzieńczych spacerów po wojennej ścieżce. Bracia, siostry i przyjaciele mierzyli się z młodymi wojownikami z sąsiednich klanów. Chodziło głównie o kradzież trofeów, mającą być dowodem dorosłości. Teraz mógł już też przyznać, że nie mieli wiele więcej do roboty. Nabrajanie nieustannie naciskali na ich ziemie. Zakładane przez nich osady były jedynie skupiskami chat, ale nieustannie rosły. Jego ostatnia wyprawa zakończyła się, gdy z braćmi i siostrami natrafili na coś, na co nie mieli nazwy: garnizon. Kolumna zatrzymała się raptownie i Kyle wpadł na krępego, łysego mężczyznę idącego przed nim. Nieznajomy odwrócił się z nagłym uśmiechem. Jego krzywe zęby błyszczały w ciemności. – Jestem Ogilvy – przedstawił się głosem tak ochrypłym, że niemal niesłyszalnym. – Trzydzieste Drugie Ostrze. – Kyle. Dziewiąte. Ogilvy skinął głową, zerknął na Skradacza i powtórzył ten gest. – Będziemy tym razem mieli magika. Szara Grzywa ściągnie tu Czepca. Czepiec był
Zaprzysiężonym, nie tylko najstraszliwszym magiem w kompanii, lecz również zastępcą Blask oraz komendantem welonów, bezlitosnych zabójców, jakich przed rokiem Kyle nawet nie potrafiłby sobie wyobrazić. Widział oboje dowódców tylko z daleka i wolałby, żeby tak zostało. Skradacz zmarszczył brwi z niedowierzaniem. – Lepiej, by Szara Grzywa rzeczywiście był taki dobry, jak wszyscy mówią. Ogilvy zachichotał. W jego oczach rozbłysła nagła wesołość. – Korelrijczycy zaoferowali nagrodę za jego głowę. Malazańczycy również. Zdradził i jednych, i drugich. Zwą go Kamiennym Wojownikiem. Słyszałem, że jest wart beczułkę czarnych pereł. – Dlaczego? – zainteresował się Kyle. Ogilvy wzruszył potężnymi ramionami. – Zdradził obie strony, tak? Mam nadzieję pewnego dnia się dowiedzieć, jak właściwie to zrobił. – Mrugnął znacząco do Kyle’a. – Jesteście tutejsi, zgadza się? Kyle skinął głową. Skradacz tego nie zrobił. W ogóle nie ruszył się z miejsca. Ogilvy potarł dłonią blizny na łysej czaszce. – Ja służę w Gwardii już dziesięć
lat. Zaciągnąłem się na Genabackis. Młodzieniec wiele słyszał o tym kontrakcie. To było ostatnie większe zadanie kompanii, ale zakończyło się przed kilku laty, gdy malazańska ofensywa się załamała. Wszyscy weterani narzekali, że Imperium Malazańskie nie jest już takie, jak kiedyś. Choć niechętnie mówili o przeszłości swojej i Gwardii, Kyle zdołał się zorientować, że często się mierzyli z owymi Malazańczykami. – To cholernie dziwny kontrakt – ciągnął Ogilvy. – My tylko staramy się kryć, tak? A tymczasem korpus magów ćwiczy puszczanie dymu z dupy. To nie w stylu Gwardii. – Popatrzył na nich wymownie. – Zaciągnąłem się, by trochę się poruszać. Kolumna znowu ruszyła i Ogilvy oddalił się, pluskając głośno. – O co tu chodziło? – zapytał Kyle Skradacza. – Nie mam pojęcia. Ogilvy służy w Gwardii już dziesięć lat i nawet on nic nie wie. Słucham uważnie, co ludzie mówią, i wygląda na to, że w kompanii jest podział. Starzy przeciwko nowym. Wysoki, chudy zwiadowca złapał Kyle’a za ramię. Palce wpiły się w ciało niczym
zęby psa. Zatrzymali się obaj. Młodzieniec odnosił wrażenie, że cisza dzwoni mu w uszach. – Coś ci powiem – zaczął Skradacz, pochylając się. Twarz skrywały mu cienie. – W Karmazynowej Gwardii są tacy, którzy wędrują po świecie już od bardzo dawna. Zgromadzili mnóstwo mocy i wiedzy. Nie wierzę, by chcieli się tego wszystkiego wyrzec. To stara historia. Miałem nadzieję, że zostawiłem ją już za sobą. Puścił ramię Kyle’a i ruszył w dalszą drogę, zostawiając chłopaka samego w ciemnym, cichym tunelu. Młodzieniec stał przez chwilę, zastanawiając się, co o tym wszystkim sądzić, aż wreszcie ośmielone szczury zaczęły mu się wdrapywać na nogi. * Znalazł Skradacza pod wyłamaną, żelazną bramą, z pewnością zamykającą ongiś korytarz. Pochylony zwiadowca przyglądał się jej uważnie, trzymając w dłoni niemal całkowicie wypaloną świecę. – Co to jest? – wyszeptał Kyle. – Szczątki. Ważne pytanie brzmi jednak nie „co”, ale „kiedy”. Niedawno. Żelazo jeszcze nie ostygło. Słyszałeś coś? – Tak mi się zdawało... przedtem. – Ehe. Ja
również. – Popatrzył przed siebie w słabym, złocistym blasku. Tył idącej naprzód kolumny niknął powoli w mroku. Złapał za skórzany woreczek wiszący na szyi i potarł go. Chłopak już przedtem zauważył u niego ten nawyk. – Słyszałem, co mówią o Szarej Grzywie. Ponoć jest kimś znacznie więcej niż się wydaje... Kyle przyjrzał się rozbitej, powyginanej bramie. Pręty były o połowę grubsze od jego nadgarstka. Czyżby zwiadowca sugerował, że to Szara Grzywa ją wyłamał? Prychnął pogardliwie. To było śmieszne! Skradacz skierował na niego błyszczące w blasku świecy oczy. – Nie śpiesz się z osądem. Walczyłem już z najróżniejszymi przeciwnikami i widziałem wiele rzeczy, w które nadal nie potrafię uwierzyć. Kyle miał ochotę zapytać go o te dawne wojny, ale mężczyzna sprawiał wrażenie, że coś go gryzie. Zerknął na młodzieńca jeszcze dwa razy. W jego oczach widniał błysk niepokoju, jakby żałował, że powiedział, co myśli. W świetle trzymanej przez Skradacza świecy Kyle ujrzał krótkie schody, zaczynające się tuż za bramą. Były
ciemne. To był czarny bazalt, skała Ostrogi. Pośrodku wytartych stopni utworzyły się zagłębienia. Wyprostował się, jego dłoń odruchowo znalazła rękojeść tulwara. Zwiadowca zgasił świecę i chłopak ujrzał przed nimi światło lampy. Dogonili Ogilvy’ego, który wskazał w górę, gwiżdżąc z uznania. Tunel przechodził w okrągłą komnatę, wykutą w tej samej skale, co schody. Czarny bazalt, macierzysta skała Ostrogi. Kyle’a niepokoiły rozmiary komory, po chwili uświadomił sobie jednak, że stanowi ona podstawę szybu schodów, wznoszących się ciasną spiralą po wewnętrznej ścianie pomieszczenia. U ich podnóża migotały pochodnie. Kyle wytężył wzrok i zobaczył, że kolumna posuwa się powoli w górę. Szli teraz dwójkami, Dymek i Szara Grzywa na czele. Wyszedł na środek komnaty i uniósł wzrok. Wysoko w górze mgiełkę deszczu rozjaśniały kaskady ciemnoniebieskiego światła. Wilgoć muskała zwróconą ku górze twarz młodzieńca. Wypatrzył w blasku błyskawic maleńki jak moneta dysk na samym szczycie wydrążonego w skale szybu. Zakręciło mu
się w głowie. Dopadły go mdłości. Musiał się oprzeć o zimną, śliską ścianę. Wysoko nad nim wiatr wył jak pies na łańcuchu. Od czasu do czasu było też słychać łoskot piorunów. Skradacz wszedł bez słowa na schody, nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza. Mokasyny pozwalały mu poruszać się zupełnie bezgłośnie. Ogilvy klepnął Kyle’a w plecy. – Chodź, chłopcze. Jeszcze tylko krótka przechadzka i będziemy mieli noc za sobą – stwierdził, chichocząc.
Po dwudziestym pełnym obrocie schodów Kyle przyjrzał się uważnie symbolom wyrytym nierówno w skale na wysokości jego barku. Ich szereg piął się w górę razem ze schodami i tu i ówdzie – tam, gdzie strącono mech i pajęczyny – można je było odczytać. Kyle nie znał jednak tych znaków. Rozpoznawał tylko jeden: zwiniętą spiralę Wiatru, totem swego ludu. Po pewnym czasie nogi zupełnie mu odrętwiały. Oddychał z wysiłkiem. Kto czeka na nich na górze? I – co ważniejsze – jak Dymek i Szara Grzywa zamierzali sobie z nim poradzić? Idący przed nim Ogilvy postękiwał i dyszał głośno. Weteran utrzymywał miarowy krok, mimo że dźwigał pełen kolczy czepiec, koszulę i fartuch, szeleszczące przy każdym kroku. Zbroja Kyle’a – złożona z fragmentów niepotrzebnych nikomu innemu – ocierała mu szyję i piła boleśnie w ramiona. Składała się z za dużej brygantyny z fragmentów lakierowanego rogu i kości, nałożonej na przeszywanicę, rękawów z miękkiej skóry wyszywanych stalowymi pierścieniami – wielu brakowało – nabijanego ćwiekami fartucha
włożonego na skórzane nogawice, oraz nagiego, żelaznego hełmu z nosalem tak wielkim, że prawie dotykał piersi chłopaka. Kyle włożył do środka szmatę, żeby hełm lepiej pasował. Cały ten ciężar zmienił wspinaczkę w torturę. A przecież przed rokiem, tego ranka, gdy Przechył zwalił mu fragmenty zbroi na kolana, Kyle był gotowy się uznać za najbogatszego człowieka w całym Baelu. Nawet wódz wojenny ich plemienia nie mógł się pochwalić taką kolekcją. Teraz czuł się jak kompanijny głupek i żebrak. Skupił się na tym, gdzie stawia nogi, starając się zapomnieć o przeszywającym uda bólu, otartych ramionach i ogniu wypełniającym płuca. Wśród braci i kuzynów uchodził za jednego z najlepszych biegaczy. Potrafił przetruchtać cały dzień, od wschodu do zachodu słońca. Nie pozwoli, by stary weteran zostawił go z tyłu. Z góry dobiegł krzyk. Kyle przystanął. Słyszał dźwięk odległych ciosów i krzyki zaalarmowanych ludzi. Broń wysunęła się ze świstem z pochew. Chłopak wychylił się w bok, by zobaczyć, co się dzieje na górze, ale
nic nie zobaczył. Spojrzał pytająco na Ogilvy’ego, lecz weteran uciszył go, unosząc dłoń. Jego oczy błyszczały w ciemności. Miecz trzymał przed sobą. Maska żartownisia zniknęła, odsłaniając twarz zimnokrwistego zabójcy. Uśmiech przerodził się w drapieżny grymas. Ta transformacja mroziła krew w żyłach. Kolumna znowu ruszyła przed siebie, stal pobrzękiwała o kamień. Po trzech kolejnych obrotach Kyle dotarł do płytkiej niszy w ścianie. Leżały pod nią zakute w zbroje szczątki kogoś martwego już od wieków. Zmumifikowane ciało miało ciemnobrązową barwę. Kyle gapił się na trupa, aż wreszcie Ogilvy popchnął go naprzód. – Co to było, w imię Wiatru? – wyszeptał chłopak. Weteran chciał wzruszyć ramionami, powstrzymał się jednak i splunął do szybu. – Strażnik. Ożywieniec. Słyszałem o nich. Kyle uświadomił sobie ze zdziwieniem, że trzyma w ręce tulwar. Nie przypominał sobie, w której chwili go wyciągnął. – Czy był... martwy? Ogilvy przeszył go spojrzeniem. – Teraz już jest. Bądź cicho i miej oczy otwarte. Zaraz się
zaczną kłopoty. – Skąd wiesz? – Jak ryby w beczce. – Wskazał głową za siebie. – Poruszyliśmy alarm. Shen będzie na nas czekał. Tak przynajmniej sądzę. Trzymaj się między mną a ścianą, dobra? To brzmiało nieźle. Kyle chciał już zapytać dlaczego, gdy na górze rozbłysło oślepiające światło. Potem schody przeszył potężny wstrząs. Ogilvy złapał chłopaka za rękaw, odciągając go od krawędzi. Nadszedł gwałtowny powiew i szybem poleciało w dół coś wielkiego. Ciszę, która nastała po wstrząsie, zmącił krzyk. Kyle odzyskał wzrok akurat na czas, by ujrzeć spadającego w ciemność Gwardzistę. Jego głowa i szyja zamieniły się w krwawą miazgę. – Załatwia nas jednego po drugim! – wściekał się Ogilvy. – Gdzie Szary? Kyle wytężył wzrok, spoglądając w górę. Widział już, że zbliżają się do szczytu, gdzie strugi deszczu rozjaśniał blask księżyca oraz błyskawic. Unosiła się tam jakaś mroczna sylwetka. Czarnoksiężnik, Shen. Gwardziści wymachiwali pochodniami i mieczami, próbując go dosięgnąć. Stał prosto w powietrzu, spowity w
migotliwe cienie. Jego dłonie wyglądały jak wielkie, białe szpony. Sięgnął jednym z nich po kolejnego Gwardzistę, ale ten zdołał sparować atak. Shen warknął i skinął ręką. Rozbłysło błękitne światło. Gwardzista zgiął się wpół, jak uderzony mieczem w brzuch, zachwiał się i runął do szybu, tak blisko ściany, że omal nie uderzył butami w zwróconą ku górze twarz Kyle’a. Gwardziści zawyli z wściekłości. Rzucana broń i bełty z kusz odbijały się od smukłej, wyprostowanej sylwetki. Czarnoksiężnik wybuchnął śmiechem, przenosząc spojrzenie na następnego przeciwnika. Kyle wychylił się tak daleko, jak tylko śmiał, wrzeszcząc z bezsilnego gniewu i strachu. – Niech Kaptur ściągnie cię w dół, ty kupo nieludzkiego gówna! – ryknął Ogilvy, potrząsając pięścią. Dymek pochylił się ku Shenowi rozpościerając dłonie na wysokości żołądka. Gwardziści stojący na schodach odwrócili się, zasłaniając twarze ramionami. – Kryj się! – warknął Ogilvy, pociągając Kyle’a do tyłu za kolczugę. W szybie eksplodowały płomienie, parząc młodzieńca
niczym płynny metal. Osłonił twarz, wciągając w płuca rozgrzane powietrze. Otworzył się przed nim piec garncarski. Ogień wypełniał mu uszy, parzył grzbiety dłoni. Nagle nadszedł powiew. Chłopakowi strzeliło w uszach i pożar zgasł. Kyle dyszał spazmatycznie. Wokół unosiły się kłęby dymu, śmierdzącego spalonymi włosami i osmaloną, garbowaną skórą. – Na zęby Togga, Dymek, przyhamuj trochę – wychrypiał Ogilvy. Obaj spojrzeli w górę, wypatrując czarnoksiężnika. Skłębione opary skupiły się, jak wessane przez nagły wiatr, i zniknęły, odsłaniając unoszącego się w powietrzu Shena. Najwyraźniej nic mu się nie stało. Czarnoksiężnik skierował na Dymka spojrzenie bursztynowych oczu, wyciągając bladą, szponiastą dłoń. Kyle pragnął być na górze, pomóc Dymkowi, jedynemu magowi towarzyszącemu ich grupie. Uświadomił sobie, że przeciwnik okazał się stanowczo za silny. Czarnoksiężnik wyciągnął rękę do Dymka i skinął na niego palcem. Gwardziści stojący blisko machnęli mieczami, ale bezskutecznie. Nagle pojawiła się potężna
postać Szarej Grzywy. Porucznik wystąpił z cieni i pchnął przed siebie szerokim, dwuręcznym mieczem. Klinga wbiła się w ciało Shena. Zdumiony czarnoksiężnik wytrzeszczył oczy. Otworzył usta i wydał z siebie przeszywający wrzask, a potem złapał obiema rękami za miecz i skoczył do tyłu, zsuwając się z ostrza. Nim Szara Grzywa zdążył pchnąć po raz drugi, czarnoksiężnik umknął przez otwór. Stojący obok Kyle’a Ogilvy podrapał się po podbródku, spoglądając z namysłem w górę. – I co, nie było tak źle? – zapytał, mrugając znacząco. Kyle zaniemówił. Potrząsnął głową, przerażony i pełen ulgi. Nagle jednak się poderwał. Coś sobie przypomniał. – Skradacz! Przeszukał wzrokiem szereg Gwardzistów i wypatrzył Skradacza blisko Szarej Grzywy. Spojrzeli na siebie, a potem zwiadowca odwrócił oczy, błyszczące jasno na tle ciemnej twarzy. Ogilvy pociągnął nosem i schował miecz. – Ehe, prosił mnie, żebym miał na ciebie oko. Jak byliśmy na dole. – Nie potrzebuję niczyjej opieki. – Jeśli chcesz zachować życie w tym fachu, musisz się
nauczyć jednego. – Weteran zakasłał i splunął do szybu. – Zawsze się zgadzaj, kiedy ktoś chce ci pomóc, bo to się zdarza rzadko. Kolumna znowu ruszyła w górę. * Wyszli z narożnej wieży na prostokątny, otoczony murami dziedziniec. Deszcz siekł ich z boku, niesiony wichrem jak piasek na pustyni. Ludzie zbijali się w grupy, gdy tylko znaleźli osłonę. Kyle wciągnął skórzaną pelerynę, podbiegł do sięgającego mu pasa murku otaczającego przelewający się staw i przycupnął za nim. Osłaniające szczyt Ostrogi chmury spowijały go gęstą mgłą. Zawodzenie wiatru i łoskot piorunów były tak głośne, że ludzie stojący obok siebie musieli krzyczeć sąsiadom do uszu, by ci ich usłyszeli. W niemal ciągłym świetle błyskawic Kyle zauważył, że jest to nie tyle forteca, ile otoczona murem rezydencja. Centralny dziedziniec, mury, ławy, budynki – wszystko to wykuto z czarnego bazaltu Ostrogi. Zdumiewała go myśl, ile pracy z pewnością w to włożono. Tylko Szara Grzywa stał prosto. Szeroko rozstawił grube jak pnie drzew nogi. Wiatr
szarpał długimi, siwymi włosami, wysuwającymi się spod hełmu porucznika. Gestami zakutych w pancerne rękawice dłoni podzielił swych ludzi na oddziały. Kyle zastanawiał się, co renegat zrobił z dwuręcznym mieczem, którym przebił Shena. Nie miał pochwy, w której mogłaby się pomieścić taka broń, tylko wąski, jednoręczny miecz wiszący u pasa. Nagle pojawił się Dymek. Mag pomknął w stronę Kyle’a jak niesiona wichrem wrona. Przemoczone szaty przylegały do jego chudego ciała. Czarne włosy, pozlepiane od deszczu, nadawały wąskiej twarzy wyraz przerażonego, podtopionego szczura. – Ty jesteś zwiadowca Kyle?! – wrzasnął mag ochryple. Młodzieniec skinął głową. Mag zadrżał, skrzywił się boleśnie i otulił się szczelniej mokrym strojem. Po twarzy spływały mu strumienie wody. Wskazał na czterech mężczyzn stojących obok Kyle’a. Wszyscy pokiwali głowami. Chłopak znał tylko jednego z nich, potężnie zbudowanego rębajłę imieniem Geddin. Ucieszył się z jego towarzystwa. Dymek zbliżył usta do ucha zwiadowcy. Choć lał deszcz i mag
przemókł do suchej nitki, z jakiegoś powodu nadal biła od niego woń drzewnego dymu i gorącego metalu. Wskazał sękatym palcem na odcinek muru, wzdłuż którego biegła długa kolumnada w całości wykuta z czarnego bazaltu: dach, filary oraz mroczne wejścia do położonych dalej pomieszczeń. – Sprawdzimy te pokoje. Wy pójdziecie na szpicy. Mag zauważył reakcję Kyle’a i ryknął śmiechem, który zaraz przerodził się w gwałtowny kaszel. Młodzieniec wyciągnął tulwar i spojrzał we wskazanym kierunku, szukając po drodze jakiejś osłony. Na szpicy. Rewelacja. – Zaczekaj. Dymek złapał go za prawą rękę. Kyle omal mu się nie wyrwał, przypomniał sobie jednak słowa Ogilvy’ego. Mag zmarszczył brwi, przyglądając się jego broni. Chłopak czekał, nie wiedząc, o co tu chodzi. Deszcz siekł jego ramiona. Dłoń Dymka była nieprzyjemnie gorąca. Mag odwrócił się, spoglądając na Szarą Grzywę i grupkę towarzyszących mu ludzi. Kyle dostrzegał za strugami deszczu tylko niewyraźne sylwetki. Dymek podniósł rękę młodzieńca razem z mieczem, unosząc
brwi w niewypowiedzianym pytaniu. Kyle wytężał wzrok, ale nie był w stanie zobaczyć twarzy ani gestów Szarej Grzywy. Mag chrząknął, najwyraźniej zauważywszy jakąś odpowiedź, i wyciągnął spod szaty cienką, stalową igłę. Zaczął nią drapać po zakrzywionej klindze. – Mam wyskrobać coś szczególnego? Twoje imię? Łaskawość Oponn? Może Ogień? – Wiatr – odpowiedział Kyle, myśląc o swym totemie. Igła znieruchomiała. Krople deszczu tłukły o ramiona chłopaka z siłą pocisków z procy. Dymek przyjrzał się jego twarzy, mrużąc powieki, a potem uśmiechnął się porozumiewawczo. – Ty też widziałeś te historie po drodze, hę? Celny wybór. Wydrapał na klindze spiralę Wiatru. O dziwo, hartowane żelazo topiło się pod jego naciskiem jak wosk. Uchwyt zrobił się gorący w uścisku Kyle’a. Krople deszczu padające na klingę parowały z sykiem. Mag zwolnił uścisk. O co mu chodziło z tym Wiatrem? Jak to mawiał ojciec chłopaka... „Wszyscy są zdani na łaskę Wiatru”. Kyle uniósł wzrok. Mag skinął niecierpliwie dłonią, każąc mu ruszać. Wykute
w litym bazalcie pokoje były puste. Kyle odtrącał nogą na boki zbutwiałe liście oraz szczątki drewnianych mebli. Ogarnęło go rozczarowanie, ale ku swemu wstydowi czuł również ulgę. Miał wrażenie, że jest odsłonięty, całkowicie bezradny. Jakie miałby szanse w walce z czarnoksiężnikiem? W żołądku czuł kwaśny ucisk, a kończyny drżały mu niepowstrzy-manie. Przed nim zawodził wicher, a do środka wpadały krople deszczu, zdradzając lokalizację wyjścia. Kyle wszedł do pokoju o trzech ścianach, wychodzącego na krawędź Ostrogi. Wiatr szarpał nim gwałtownie i młodzieniec musiał się złapać ścian wejścia. W pomieszczeniu znajdowała się wielka klatka z drewna i sznurów, wisząca na drewnianym ramieniu, które najwyraźniej dawało się wysuwać na zewnątrz. Lina biegła od klatki do wnęki w suficie, a z tyłu pokoju opadała znowu ku bębnowi wciągarki wielkości wzrostu mężczyzny. Dymek zajrzał do środka przez ramię Kyle’a i poklepał go po plecach. – To nasza droga na dół. – Nie przy tym wietrze – poskarżył się jeden z mężczyzn
czekających za magiem. – Roztrzaska nas na kawałki. Dymek skrzywił się wściekle, spoglądając na Gwardzistę – być może jedynego niższego niż on żołnierza w całej kompanii. – Zawsze musisz narzekać, Młodziak? Podłogę przeszył nagły wstrząs, kładąc kres rozmowom. Od odległych ech pękających skał Kyle’a rozbolały zęby. Dymek odzyskał równowagę i zachichotał. – Staruszek Szary go wyłowił! Skałą wstrząsnął kolejny wybuch. Kyle mógłby przysiąc, że zadrżała cała Ostroga. Rozstawił szeroko nogi. Klatka z drewna i sznurów zakołysała się ze skrzypieniem i łoskotem. Z twarzy maga zniknął uśmiech. – Tak mi się zdaje – uściślił, ocierając wodę z twarzy. – Wracajmy – zasugerował kolejny Gwardzista. Kyle go nie znał. Mówił po taliańsku, w ojczystym języku kompanii. – Braciszkowie się niepokoją. Dymek chrząknął na znak zgody, poprawiając przemoczone szaty. Kyle przyjrzał się nieznanemu Gwardziście. Mężczyzna powiedział „Braciszkowie”. Chłopak słyszał już przedtem to słowo. Miało coś wspólnego z elitą Gwardii, pierwszymi
Gwardzistami, Zaprzysiężonymi. Być może tak nazywali się między sobą? Nadal spoglądał z ukosa na mężczyznę. Miał na sobie poobtłukiwaną łuskową zbroję, na plecach nosił wielką tarczę, a u pasa miecz w pochwie. Równie dobrze mógł być Zaprzysiężonym. Oni nie nosili obręczy ani epoletów. Nie sposób ich było odróżnić od innych gwardzistów. Przechył tłumaczył mu, że robią to celowo. „Chodzi o strach. Przeciwnik nie wie, z kim się mierzy. To skłania do zastanowienia”. Gdy wrócili do wewnętrznych pokojów, roiło się w nich od Gwardzistów. Najwyraźniej tu właśnie wyznaczono punkt zborny. Kyle obserwował schodzących się najemników przez łuki między kolumnami. Ludzie ślizgali się na gładzonych, mokrych od deszczu kamieniach. Spojrzał na niskiego najemnika stojącego obok. – Co jest grane, Młodziak? W widocznych pod brzegiem owiniętego w mokrą tkaninę hełmu oczach mężczyzny pojawił się błysk gniewu. – Nie nazywam się Młodziak – wysyczał Gwardzista przez zaciśnięte zęby. Kyle przeklął własną głupotę i te dziwaczne,
cudzoziemskie imiona. – Przepraszam. Dymek tak do ciebie mówił... – Dymek może każdego nazywać, jak mu się podoba. Ty lepiej okaż trochę szacunku... – Przepraszam, nie... Ktoś pociągnął Kyle’a za kolczugę. Chłopak odwrócił się i zobaczył Przechyła. Stary saper mrugnął do niego znacząco. – Nie zawracajmy naszemu przyjacielowi Bollowi głowy pytaniami. On nie zwykł nikomu pomagać. Boll zacisnął wargi jeszcze mocniej, wykrzywiając je w gniewnym grymasie. Pozdrowił Przechyła pochyleniem głowy, odepchnął się od ściany i wmieszał w tłum Gwardzistów. – Co tu się dzieje? – wyszeptał Kyle. – Nie jestem pewien – przyznał szczerze weteran. – Zaczekamy, to się dowiemy. No wiesz, w takich sprawach tak to najczęściej wygląda. Kyle omal nie zapytał: „w jakich sprawach?”, ale wszyscy stanęli nagle na baczność, prezentując broń. Zdziwiony chłopak rozejrzał się wokół. Co tu było grane? Dlaczego zawsze dowiadywał się o wszystkim ostatni? Odnosił wrażenie, że wszyscy wyprostowali się jednocześnie, jak marionetki na sznurku. Może
weteranów Gwardii łączył jakiś bezgłośny język albo instynkt, którego on nie miał? Mnóstwo razy, gdy siedział w pokoju, przyglądając się grze w karty albo drzemał sobie spokojnie w koszarach, był świadkiem tego, jak wszyscy zrywają się nagle, jakby usłyszeli werbel. W takich przypadkach niedawno zwerbowani zawsze przygotowywali się ostatni i zamykali kolumnę. Tym razem młodzieniec zauważył, że ośrodkiem uwagi wszystkich jest otwarte wejście do głównego budynku, położonego po drugiej stronie dachowego ogrodu. Ludzie stojący pod kolumnadą unieśli naładowane kusze, kierując je ku drzwiom. Pierwszy szereg uklęknął, a drugi stał za nim. Kyle’owi nie dano tego rodzaju broni, bo kompania miała jej za mało. – Idą – wyszeptał Przechył. W strugach deszczu pojawiła się wychodząca z budynku drużyna żołnierzy. Szara Grzywa szedł na końcu. W pojedynkę przesunął kamienną płytę drzwi, zamykając je za sobą. Ludzie przebiegli truchtem przez przylegające do siebie ogrody i patia, kryjąc się za ławkami i kamiennymi donicami
ogrodowymi, w których pozostały już tylko ogołocone przez deszcz, martwe krzewy. Ci żołnierze celowali w drzwi, podczas gdy ich towarzysze przebiegli do innej części dziedzińca. Był wśród nich unoszący wysoko kuszę Skradacz. Szara Grzywa zamykał kolumnę. Kroczył powoli i ciężko, jakby był pogrążony w zamyśleniu. Ani razu nie obejrzał się za siebie. O dziwo, strugi niesionego wiatrem deszczu powiewały za nim na podobieństwo chorągwi. Gwardziści dotarli do kolumnady. Gdy Szara Grzywa wychynął zza zasłony deszczu, Kyle zauważył, że pokrywa go warstwa lodu. Z fartucha zbroi malazańskiego renegata zwisały sople. Strącał je, sypiąc odłamkami na kamienną powierzchnię. Para buchała z niego jak kłęby dymu. Ku zdumieniu młodzieńca nikt nie skomentował tego ani słowem. Dymek podszedł do porucznika. – Nie możemy opuścić klatki! – zawołał. – Wiatr jest za silny. Szara Grzywa skinął ze znużeniem głową. – Schody na nic się nam nie zdadzą. Shen już się o to postarał. Lita skała pod stopami Kyle’a podskoczyła nagle, jakby
ktoś ją kopnął. Jedna z kolumn pękła, rozszczepiając się jak suchy pień drzewa. Ludzie uchylali się przed odłamkami. Nozdrza młodzieńca wypełniła ostra woń skalnego pyłu. – Ocknął się – rzekł Szara Grzywa, odpowiadając na bezgłośne pytanie Dymka. – Lada chwila tu będzie. – Zwrócił się w stronę głównego budynku, długiego, niskiego, czarnego bunkra pozbawionego okien i ozdób. – Shen go obudził, nim zdążyłem temu zapobiec. Przeklęta grotowa pijawka. Stojący obok sierżant Okop skinął na ludzi, każąc im rozciągnąć szereg. Przesunęli się w obie strony, szukając kryjówek. Kusze cały czas kierowali ku drzwiom. Dymek potarł szczurze wąsiki, przygryzając dolną wargę. – Może powinniśmy sprowadzić Czepca – zasugerował. W jasnoniebieskich oczach Szarej Grzywy pojawił się błysk. Porucznik potarł je urękawicznioną dłonią i westchnął. – Nie. Jeszcze nie. – Skrzyżował ręce na piersi. – Przekonajmy się, co obudziliśmy. Kyle omal nie zapytał na głos, co się dzieje. Wyglądało na to, że ci dwaj zaprowadzili wszystkich w miejsce,
skąd nie było ucieczki. Co było nie tak ze schodami? Przechył spojrzał chłopakowi w oczy, jakby czytał w jego myślach, i popatrzył znacząco na tylne pokoje. Kyle skinął głową. Spotkał się ze zwiadowcą przy ostatnim wejściu, z którego było widać dziedziniec. Ludzie kucali albo wychylali się zza kolumn, unosząc gotowe do strzału kusze. Rozmawiali cicho ze sobą, spoglądając ze znużeniem na Szarą Grzywę. Kyle usłyszał nawet kilka śmiechów, przebijających się przez uderzenia piorunów i szum deszczu. Zadał sobie pytanie, czy najważniejsza w zajęciu najemnika nie jest przypadkiem umiejętność okazywania obojętności w obliczu zagrażającej śmierci. Przechył uśmiechnął się doń zachęcająco, pocierając udo otwartą dłonią. – O co chodzi, chłopcze? Wyglądasz, jakby przed chwilą padł twój ulubiony koń. Kyle mimo woli parsknął krótkim śmiechem. Niech go Wielki Wiatr ma w swojej opiece! Czyżby był szalony? – Jesteśmy tu uwięzieni, prawda? Nie mamy drogi ucieczki i tylko Bliźniaczy Kpiarze wiedzą, co przyjdzie nas zeżreć.
Przechył uniósł brwi, ściągnął czapeczkę z utwardzanej skóry służącą mu jako hełm i podrapał się po głowie. – A niech to, ależ ze mnie głąb. No wiesz, człowiek zapomina, że przesłużył już tyle lat w tym samym oddziale, że prawie potrafi czytać w ich myślach. – Pomacał granicę ostrzyżonych na jeża włosów i zmiażdżył coś między palcami. Popatrzył na Kyle’a. Oczy miał tak jasne, że wydawały się niemal bezbarwne. – Przepraszam, chłopcze. Zapomniałem, że jesteś zupełnie zielony. A przecież to ja odbierałem twoją przysięgę. Ale się narobiło. Zachichotał i odwrócił wzrok. – I co dalej? – nie ustępował Kyle. – Ach! No tak, chłopcze. Posłuchaj, Shen, ten czarnoksiężnik, nie żyje. Szara Grzywa go wykończył. Ale Czepiec i Dymek obawiali się, że coś tu jest, i okazało się, że to prawda. Shen cały czas karmił się jego mocą, a przed śmiercią go obudził. Jest potężny i cholernie starożytny. – Kto to taki? – Jakiś potężny mag. Magus, może nawet Ascendent. Mistrz groty Serc. Ascendent. Kyle słyszał już kilkakrotnie tę
nazwę. Ktoś, kto włada potężną mocą? Znał plemienne określenia grot – niektórzy starcy nadal uparcie zwali je „Twierdzami” – nie wiedział jednak, jak się nazywają po taliańsku. – Serc. Która to grota? – Nieba. Kyle poczuł się, jakby zawodzący wokół wicher porwał go nagle w górę i poniósł na łeb na szyję. Głos wichury przerodził się w grzmiący śmiech. Łoskot gromów wypełnił głowę chłopaka, przeganiając wszelkie myśli. Przypomniał sobie, jak ojciec mu mówił, że pioruny to głos Wiatru śmiejącego się z zarozumiałych ludzi i ich absurdalnych wysiłków. Pole widzenia chłopaka zacieśniło się, przechodząc w wąski tunel, jakby znowu miał przed oczyma klatkę schodową Ostrogi. Zamrugał i potrząsnął głową. Nadal mu się w niej kręciło. Przechył odwrócił wzrok. Jego uwagę przyciągnęło coś innego. – Muszę już iść, chłopcze. Nie czekając na odpowiedź, stary sabotażysta klepnął Kyle’a w bark i wrócił do towarzyszy. Chłopak oparł się o ścianę. Kolana mu zdrętwiały. Uniósł tulwar, przyglądając mu się uważnie. Z symbolu Wiatru
wytrawionego w klindze spływały kropelki wody. Czy to możliwe? Czy ta istota była jednym z nich? Założycielem ich plemienia? Błogosławionym Duchem Wiatru? Deszcz zaczynał słabnąć. Kyle wbił wzrok w litą ścianę chmur. Wyglądało to, jakby szczyt Ostrogi sięgał do jakiegoś innego królestwa, świata pełnego ciemnoszarych chmur i bezlitosnego wiatru. Wichura przerodziła się nagle w huragan, rozbryzgując kałuże. Wszyscy schowali się pośpiesznie, tylko Szara Grzywa stał z rozstawionymi szeroko nogami, osłaniając twarz zakutym w zbroję ramieniem. Drzwi głównego budynku wypadły nagle na zewnątrz, jak wysadzone pociskiem Moranthów, o których opowiadano Kyle’owi. Rozpadły się na kawałki, odbijające się z trzaskiem od kolumn i murów jak wystrzelone z kuszy bełty. Chłopak wzdrygnął się, gdy jeden z nich skaleczył go w nogę. Jakiś Gwardzista zwalił się na plecy. Padł tak sztywno, że nikomu nawet nie chciało się sprawdzać, czy żyje. Z drzwi wyłonił się mężczyzna. Kyle’a zdumiało, jak bardzo masywny się wydaje, choć
szerokością w barach ustępował Szarej Grzywie. Włosy miał gęste, białe jak kość i splecione w warkoczyki. Wiatr w ogóle nimi nie poruszał. Cera nieznajomego była biała jak śnieg. Ozdobione frędzlami wełniane szaty opadały mu z ramion aż do stóp. One również w ogóle się nie poruszały na wietrze. Mężczyzna sprawiał wrażenie zajmującego oazę spokoju pośród burzy. Przesuwał ze spokojem gorejące srebrnym blaskiem spojrzenie od twarzy do twarzy. Gdy zatrzymał je na Kyle’u, chłopak był zmuszony odwrócić wzrok. Te oczy go przerażały, groziły opętaniem. Poczuł, że twarz zapłonęła mu wstydem, jakby z jakiegoś powodu nie był ich godny. Wiatr uspokoił się nagle, zawodzenie ucichło. Gęste, skłębione chmury wycofały się, jakby zbierały siły przed ostatnim atakiem. W tę ciszę wkroczył Dymek. Jego sandały mlaskały o mokrą skałę dachu. Magus – Kyle nie wątpił, że istota ma co najmniej taką rangę – obserwował niskiego człowieczka z wyraźnym rozbawieniem. Dymek uklęknął i przesunął ręce nad kamienną nawierzchnią. Z jego dłoni
trysnęły płomienie. W stronę jestestwa pomknęła wijąca się jak wąż linia ognia. Magus przyglądał się temu cierpliwie i z zaciekawieniem. Pochylił nieco głowę, śledząc wzrokiem trasę płomienia. Linia zbliżyła się do obutych w sandały stóp i podzieliła na dwie gałęzie, otaczając magusa kręgiem. Istota przeniosła spojrzenie na Dymka, który wzdrygnął się pod jego ciężarem. Magus strzelił palcami i promienie rozprysły się na wszystkie strony niczym stłuczona szyba. Dymek padł na plecy jak uderzony i przesunął się kawałek po mokrym kamieniu, zatrzymując się u stóp Szarej Grzywy. – Czegoś takiego nie ogląda się co dzień – wydyszał człowieczek. Magus stał nieruchomo, ale Szara Grzywa nie oderwał od niego wzroku, by sprawdzić co z Dymkiem. – Powinniśmy wezwać jego – stwierdził czarodziej, podnosząc się z dachu. Magus rozpostarł powoli ramiona, jakby był ptakiem gotowym się zerwać do lotu. Szara Grzywa zaczerpnął tchu, chcąc coś powiedzieć, powstrzymał się jednak i spojrzał w bok. Wzdłuż kolumnady zbliżały się trzy
sylwetki odziane w ciemne, targane wiatrem płaszcze – dwóch mężczyzn i jedna kobieta. Kyle był pewien, że nie przyszli tu z ich grupą. Szara Grzywa zaklął pod nosem. Dymek dmuchnął w dłonie i splótł je mocno. Gwardziści schodzili z drogi trojgu przybyszom. Kyle wiedział, że pierwszy z nich to Czepiec. Miał twarz o ostrych rysach, niebieskie spirale tatuaży na podbródku i gęstą siatkę blizn od noża na szyi. Drugim zapewne był Keitil. Smagłolicy mężczyzna był koczownikiem, podobnie jak Kyle, choć pochodził z krainy zwanej Równiną Wickańską. Trzecią była Isha, masywna kobieta o szerokich biodrach i długich, ciemnych włosach splecionych w pojedynczy warkocz. Wszyscy troje byli welonami – najemnymi skrytobójcami. Szara Grzywa zerknął pytająco na Dymka. – Na pewno zwrócili się do niego Braciszkowie – stwierdził mag, wzruszając ramionami. – Widzę, że osiągnęliście pewne postępy! – zawołał do Szarej Grzywy Czepiec. Renegat zgarbił się, nie odpowiadając ani słowem. – Nie prosiliśmy o waszą pomoc – wykrztusił po
chwili. Czepiec machnął urękawicznioną dłonią. – Proszę bardzo, zakończcie to sami. Jeśli potraficie. Szara Grzywa znowu spojrzał na nieruchomego magusa. – Wy zawsze stosujecie to samo rozwiązanie. Nie trzeba się zastanawiać... – Coś się dzieje – ostrzegł go Dymek. Magus odchylił głowę, spoglądając na chmury. Wyprostował ramiona jeszcze bardziej, otworzył dłonie i rozpostarł palce. Grube wełniane rękawy opadły, odsłaniając niebieskie tatuaże w kształcie spiral i fal, otaczające obie kończyny od dłoni aż po barki. Symbole Wiatru. – Nie! – wykrztusił Kyle. Duch Wiatru! To z pewnością był on. Błogosławiony Przodek, według nauk jego plemienia. Chłopak pochylił się i otworzył usta, gotowy coś wykrzyknąć. Ostrzeżenie? Błaganie? – Kryć się! – zawołał jednak Czepiec. Magus uniósł ręce nad głowę, jakby chciał sięgnąć ku chmurom. Zacisnął dłonie w pięści i opuścił gwałtownie ręce. Na Ostrogę spadła kanonada błyskawic. Kamień trząsł się pod ich ciosami. Ludzie wrzeszczeli przeraźliwie, głosami załamującymi się z
przerażenia. Kyle padł na drżącą powierzchnię. Oślepiały go nieustanne błyskawice. Osłonił głowę ramionami. Z jego ust wyrwał się nieartykułowany krzyk. Kiedy to się skończy? Burza minęła. Kyle słyszał jeszcze huk gromów dobiegający z odległych o wiele mil równin. Uniósł się i zamrugał. Czuł się, jakby zbito go drewnianymi pałkami. Wszyscy Gwardziści podnosili się z wysiłkiem, jęczeli i chwiali się na nogach. O dziwo, Szara Grzywa wciąż stał. Chłopak zadał sobie pytanie, czy cokolwiek mogłoby zwalić renegata z nóg. Nawet on krzywił się jednak z bólu i pochylał głowę, by osłonić oczy. Dymek leżał nieruchomo u jego stóp. Przechył trzymał w objęciach jego głowę, przyglądając się z uwagą oczom. Magus nie ruszył się z miejsca. Krzyżował teraz ręce na piersiach. Kyle podczołgał się do Przechyła. – Nic mu się nie stało? Sabotażysta trzepnął maga w policzek. – Chyba nic. To twarda sztuka. Chłopak rozejrzał się wokół. Czepiec zniknął razem z dwojgiem swoich ludzi. – Gdzie są welony? – Wzięli się do roboty. – Jak to
do roboty? – zapytał Kyle, prostując się nagle. Stary sabotażysta wskazał głową na magusa. – Nie! Kyle wstał. – Chłopcze? – Przechył przyjrzał mu się z uwagą. – O co chodzi, chłopcze? – Nie mogą tego zrobić! Nie mogą... Przechył złapał go za ramię. – Ten bies jest groźbą dla wszystkich. Mieliśmy swój udział w jego przywołaniu, więc... – Nie! Nie groził nikomu. – Przykro mi, ale nie tak się to robi – odparł Przechył, potrząsając głową. – Nie możemy podejmować podobnego ryzyka. Kyle wyrwał mu się i wyszedł chwiejnym krokiem na dziedziniec. – Chłopcze! Zerwał się do biegu, choć krzywił się z bólu przy każdym kroku. Był przekonany, że zaraz uderzy piorun, zmieniając go w zwęglonego trupa. Nic się jednak nie stało. Nie rozbłysła błyskawica, nie oberwał bełtem z kuszy – obawiał się również, że Gwardia natychmiast ukarze go za niewykonanie rozkazu. Słyszał krzyki, zagłuszane przez wycie wiatru. Magus nadal stał nieruchomo, jak zdobiące dziedziniec kamienne posągi. Przechylił głowę o potężnych łukach brwiowych,
jakby nasłuchiwał jakiegoś odległego przekazu. Kyle przeskakiwał przez ławki, przebiegał po mozaikach z białych i różowych kostek. W pewnej chwili wyciągnął miecz. Zapewne nie było to najrozsądniejsze pociągnięcie, gdy biegł w stronę magusa, czy może nawet Ascendentu, ale musiałby się zatrzymać, by schować broń, a nie potrafił się zdobyć na to, by ją wyrzucić. Gdzieś w pobliżu czaił się Czepiec z dwójką swych welonów. – Prastary! – zawołał. – Uważaj! Istota rozprostowała ręce. Krzywy grymas na jej twarzy przerodził się w szeroki uśmiech. Za jej plecami znikąd pojawił się Czepiec. Kyle potknął się o coś i runął na śliski kamień, ślizgając się naprzód. Czepiec zamachnął się obiema rękami i uderzył. Chłopak wrzasnął z gniewu i frustracji. Świat rozpadł się na odłamki białego światła. Rozległ się wybuch. Kyle nie przestawał spadać. Huk odbijał się kolejnymi echami, przechodząc w przerażający śmiech, wstrząsający wszystkim. Śmiech nie milkł, a chłopak leciał na łeb na szyję, przerażony, że to się nigdy nie
skończy albo że za chwilę roztrzaska się o skały. Przez ten ryk przebił się głos kobiety, mówiącej w ojczystym języku Gwardii: – Co to było, na uśmiech Cienia? – Nie jestem pewien – odpowiedział mężczyzna. – Trafiłeś? – O dziwo, tak. Był materialny. Ale pod koniec wrażenie zrobiło się jakieś dziwne. Tak czy inaczej, jestem pewien, że pozbyliśmy się go na dobre. – A co z tym tutaj? – zapytała kobieta. Tym razem jej głos był bliżej. – Żyje. Wygląda na to, że miecz pochłonął większą część podmuchu. Chłodna, wilgotna dłoń ujęła Kyle’a za podbródek i poruszyła jego głową w przód i w tył. – Słyszysz mnie? – zapytała kobieta. Nie był w stanie jej odpowiedzieć. Miał wrażenie, że całkowicie utracił kontakt z ciałem. Ciemność skupiła się powoli wokół niego. Miękka, puszysta ciemność, tłumiąca wszelką świadomość. Kobieta znowu coś powiedziała, ale jej głos był jedynie szeptem. Potem zapadła cisza. Obudził go ból. Straszliwy ogień trawiący prawą dłoń. Uniósł ją ospale do oczu i zobaczył, że jest owinięta szmatami.
Zmarszczył brwi, próbując coś sobie przypomnieć. – Wróciłeś do nas, hej? – usłyszał znajomy, ochrypły głos. Kyle podźwignął z wysiłkiem głowę. Syknął, czując ból pulsujący pod czaszką. Przechył siedział obok niego. Znajdowali się w jednym z pokojów wykutych w czarnym bazalcie. Pod ścianą za sabotażystą spoczywał jakiś Gwardzista. Twarz miał owiniętą szmatami, było widać tylko jedno, brązowe oko, przyglądające się mu niczym odległe światło przewodnie, zapalone nocą na równinach. Kyle odwrócił wzrok. Przełknął ślinę, by złagodzić suchość w gardle. – Co... co się stało? Przechył wzruszył ramionami. Wyciągnął z woreczka noszonego u pasa glinianą fajkę. – Czepiec pchnął nożem magusa, Ascendent, czy kim on tam, na Kult Tragedii, właściwie był. Rozbłysły błyskawice, jakby nadszedł koniec świata, jaki zapowiadają niektóre religie. Kiedy się uspokoiły, na miejscu została tylko trójka welonów. Skurwysyn zniknął bez śladu. Zamienił się w popiół. Masz cholerne szczęście, że żyjesz. Ale twoja łapa wygląda jak pieczona
kuropatwa. Kyle przyjrzał się zabandażowanej ręce. Zniknął? Zginął? – Jak to możliwe? Przechył wepchnął kciukiem rdzawy liść do fajki. – Och, nie znasz Czepca tak dobrze jak ja. Jeśli coś żyje, on potrafi to zabić. – Przechył pochylił się bliżej. – Powiedziałem im, że chciałeś sam go załatwić. No wiesz, okryć się chwałą i zdobyć dla siebie imię. Na przykład, Cholerny Dureń z Przypaloną Łapą. Coś w tym stylu. Kapujesz? Kyle parsknął śmiechem, lecz zaraz złapał się z jękiem za bolącą głowę. – Ehe, kapuję. I co teraz? Przechył wsunął ustnik między zęby. – Teraz musimy zaczekać. Wiatr już się uspokaja. Wkrótce będziemy mogli bezpiecznie opuścić kosz. Kontrakt jest wykonany. – I udało wam się? Przechył zmarszczył krzaczaste brwi. – Co miało nam się udać? – Ukraść chwałę. Stary sabotażysta wyjął z westchnieniem fajkę z ust i schował ją z powrotem do woreczka. – Posłuchaj, chłopcze, niech ci się nie... – Wiedzieliście, że ktoś, czy może coś, tu będzie, tak? Od samego początku. – Wsparł się na łokciu i spróbował się
podnieść na kolano. Przechył ujął go pod ramię i postawił na nogi. Chłopak wsparł się o ścianę i jej chłód przywrócił mu siły. Dotknął lewą dłonią czoła, chcąc powstrzymać zawroty głowy. – Dlatego właśnie tu przyszliście, prawda? Dlatego przyjęliście ten kontrakt, mimo że to nie jest typowe zadanie dla Gwardii? Przechył przystanął obok Kyle’a, gotów go podtrzymać, gdyby chłopak zemdlał. – Nie musisz się tak ekscytować. Pewnie, że podejrzewaliśmy, że będzie tu coś godnego naszej uwagi. W przeciwnym razie po prostu pomaszerowalibyśmy przed siebie. Przykro mi, że ślubował Wiatrowi, tak samo jak ty. Kyle parsknął śmiechem. Ślubował! – To pech, nic więcej. Żołnierze muszą się przyzwyczaić do takich rzeczy. Połowa ludzi, których zabiłem, przysięgała Toggowi, tak samo jak ja. To nic nie znaczy, chłopcze. Kyle potrząsnął głową. – Nic nie rozumiesz. Jak ktoś, kto nie pochodził z jego ludu, mógłby pojąć, że ta istota z pewnością była samym Duchem Wiatru? A oni go zabili. Jak Czepiec, zwykły śmiertelnik, mógł uśmiercić
ducha? To z pewnością było niemożliwe. – No cóż, może rzeczywiście tego nie rozumiemy. W końcu tylko przechodzimy przez ziemie Baelu. To prawda. Jest jednak coś, co my rozumiemy, a ty nie. – Przechył wskazał na zachód. – Gwardia toczy bój na śmierć i życie z wielką potęgą, chłopcze. Potęgą zdolną spustoszyć całą tę krainę tylko po to, by się do nas dobrać. – Z Malazańczykami. – Masz rację. Cieszę się, że słuchałeś, co do ciebie mówimy. No więc, potęga to potęga. Wiemy, że ten czarnoksiężnik, Shen, miał za mało mocy, by wywołać taką burzę. Zakłócił pogodę na całym subkontynencie. Na waszych równinach zapanowała susza, bo ściągnął wszystkie deszcze tutaj, na wschodnie wybrzeże. Mieliśmy nadzieję, że to będzie coś, co moglibyśmy wykorzystać w wojnie z przeklętymi Malazańczykami, ale, jak sam widziałeś, to był tylko cholerny magus snów. – Snów? – Ehe. Czepiec mówi, że całą tę burzę wezwały i podtrzymywały tylko sny magusa. Wyobraź to sobie, hej? Kyle omal nie rzucił się na sabotażystę. Wy durnie! Zabiliście
boga naszego ludu! Czaszkę rozsadzał mu jednak oślepiający ból. Zawzięcie potarł czoło zdrową ręką. – Dobrze się czujesz, chłopcze? Skinął energicznie głową. – Przydałoby mi się trochę świeżego powietrza. Przechył ujął go za ramię i wyprowadził do korytarza. Na zewnątrz, za kolumnadą, gwardziści siedzieli na ławkach i donicach ogrodowych, rozmawiając, odpoczywając, smarując broń i zbroje. Sabotażysta posadził chłopaka na szczycie szerokich schodów opadających na położone niżej patio, które przerodziło się teraz w cuchnącą sadzawkę, pełną gnijących liści i gałęzi. Szczyt Ostrogi nadal krył się w chmurach. Kyle przypuszczał, że nie zmieni się to jeszcze przez pewien czas, burza już jednak minęła. Pioruny nie uderzały już o wierzchołek ani nie niosły się echem na równinach na dole. Wysoko w górze rozjarzały się jeszcze bezgłośne błyskawice. To nie mogło się stać. Jak coś takiego mogło być możliwe? Kyle doszedł do wniosku, że nic już go w życiu nie poruszy. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że coś się wydarzyło.
Przyjrzał się swej zabandażowanej dłoni. Nie czuł w niej nic poza tępym, nieustającym bólem. Na pewno posmarowali mu ją maścią. Zauważył też, że jakaś życzliwa dusza schowała jego tulwar do pochwy. Wyciągnął broń lewą ręką. Skóra uchwytu przypominała w dotyku suchą korę. Kyle strzepnął spaloną powłokę, odsłaniając osmalony trzpień. Klinga była jednak czysta i nienaruszona. Tańczyły wzdłuż niej spirale i łuki Wiatru. Kyle odwrócił zakrzywiony oręż i poderwał się nagle. Nie przypominał sobie, by Dymek wyrył znaki po obu stronach. Dotknął zimną klingą czoła i odmówił modlitwę do Wiatru. Będzie musiał zrobić nowy uchwyt. Nada broni nazwę Tcharka, Dar Wiatru. Nigdy nie zapomni, co się dziś wydarzyło. – Odpocznij chwilę – poradził mu Przechył. – Mamy jeszcze czas. Kyle pozwolił, by głowa opadła mu na kamienny mur. Spoglądając spod przymkniętych powiek, zauważył Skradacza. Zwiadowca przykucnął obok dwóch Gwardzistów, których chłopak nie znał. Jeden z nich był wyjątkowo kudłaty i naznaczyły go straszliwe blizny,
drugi zaś był mężczyzną w starszym wieku, o brodzie splecionej w drobne warkoczyki. Obaj mieli smagłą skórę i potężną budowę godną niedźwiedzi. Przypominali Kyle’owi ludzi z Gór Kamiennych, położonych daleko na zachód od jego ojczyzny. Przechył skierował na chłopaka spojrzenie lśniących, brązowych oczu, szepcząc coś do towarzyszy. Wyczerpany Kyle zasnął w podmuchach słabnącego wiatru. ** Tuż przed świtem Kyle doczekał się wreszcie swej kolejki, by zjechać na dół. Wsiadł z czterema towarzyszami do skleconego z wikliny, sznurów i drewna kosza kołyszącego się nad przepaścią. Żelazne ramiona wciągarki obracało ośmiu Gwardzistów. Porywisty wiatr targał włosami trzymającego hełm pod pachą chłopaka. – A jak oni zejdą na dół? – zapytał towarzyszącego mu w koszu mężczyzny, gdy Gwardziści wykonali pierwszy obrót. Mężczyzna zerknął leniwie na trudzących się przy wciągarce ludzi. Na jego ustach pojawił się blady, okrutny uśmieszek. – Skurwysyny mają pecha. Lepiej oni niż my. Będą musieli zejść po linach. Gdy kosz
zbliżył się do nagiego urwiska, wiatr wzmógł się nagle. Kołysał wątłą konstrukcją i szarpał karmazynową opończą Kyle’a. Gwardzista powiedział „my”. Chłopak uświadomił sobie, że stał się teraz jednym z nich, choć nigdy nie będzie należał do nich w pełni. Był członkiem bractwa, ale to bractwo zabiło kogoś, kto był dla niego czymś w rodzaju boga. Jednego z przodków, przewodników albo obrońców jego ludu, być może nawet awatar wielkiego Ojca Wiatru. Wiedział, że od tej chwili łatwiej mu będzie robić użytek z broni, którą miał u boku. Patrzeć obojętnym wzrokiem na śmierć i zabijanie. Robić to co konieczne. Przyjrzał się ludziom towarzyszącym mu w krótkiej podróży, która mogła się dla nich zakończyć śmiercią. Dwaj spoglądali na chmury, być może wypatrując oznak zmiany pogody. Trzeci kierował wzrok w dół – zapewne zastanawiał się, gdzie wylądują. Ostatni gapił się przed siebie, w pustkę. Ich otoczone drobnymi zmarszczkami oczy były całkowicie pozbawione wyrazu. To byli ci, których nic już nie mogło dotknąć. Kyle’a
coś do nich ciągnęło. Miał wrażenie, że zamieszkał wraz z nimi w martwym świecie. Obserwował ich spocone, ogorzałe, naznaczone bliznami twarze i czuł, że jego oblicze również upodabnia się do tej maski. Mógł teraz patrzeć na każdego, żywego lub umarłego, i nic nie widzieć.