Porzucone ofiary atomu - przeczytaj fragment książki ''Plutopia'' Kate Brown
Choć każdy słyszał o Czarnobylu, o Richland i Oziorsku tylko nieliczni. To nie dziwi, bo miejsca te ukrywano niczym tajne laboratoria z „Archiwum X”. Rosyjskie Ministerstwo Energii Atomowej nie udzieliło Kate Brown zgody na wjazd do Oziorska. Oba miejsca do dziś objęte są zmową milczenia. Wiele spotkań z tymi, którzy zgodzili się mówić, odbyło się w okolicznościach godnych powieści sensacyjnej. Informacje przekazywano nerwowym szeptem i zaszyfrowanym językiem, a informatorzy odmawiali zgody, by ich cytować. Efektem pracy Brown jest książka "Plutopia", której fragment publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne.
Choć każdy słyszał o Czarnobylu, o Richland i Oziorsku tylko nieliczni. To nie dziwi, bo miejsca te ukrywano niczym tajne laboratoria z „Archiwum X”. Rosyjskie Ministerstwo Energii Atomowej nie udzieliło Kate Brown zgody na wjazd do Oziorska. Oba miejsca do dziś objęte są zmową milczenia. Wiele spotkań z tymi, którzy zgodzili się mówić, odbyło się w okolicznościach godnych powieści sensacyjnej. Informacje przekazywano nerwowym szeptem i zaszyfrowanym językiem, a informatorzy odmawiali zgody, by ich cytować. Efektem pracy Brown jest książka "Plutopia" , której fragment publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne.
Porzuceni
W Muslimowie, dużej wsi w zakolu Tieczy, zjawiłam się w sobotni sierpniowy ranek w 2009 roku. W centrum znajdują się stacja kolejowa, kilka bloków mieszkalnych i sklep. Murat Achmadiejew przyjechał po mnie na stację swoją poobijaną ładą w kolorze bordowym. Huśtało nami na wzburzonym morzu niewybrukowanych ulic tej dziwnej wsi, w połowie opuszczonej. Po obu stronach widziałam porzucone domy, częściowo rozebrane, ze zniszczonymi tapetami, pozostawionymi ubraniami i powywracanymi sprzętami. Muslimowo to jedna z trzech dużych wsi nad Tieczą, których nie ewakuowano po powodzi radioaktywnych odpadów w latach 1949–1951. Miejscowości te pozostawiono ze względu na ich wielkość, a także dlatego, że według wykonawców budowa osiedli dla przesiedleńców byłaby zbyt kosztowna. Ludzie mieszkali więc blisko rzeki, rezerwuaru radioaktywnych odpadów, przez sześćdziesiąt lat. W Muslimowie nie ma pracy. Ludzie pracują w Czelabińsku albo uprawiają rolę na terenie dawno zlikwidowanego kołchozu. Mój gospodarz Murat wybrał to drugie
rozwiązanie, czyli żyje z owoców ziemi – w Muslimowie, gdzie poziom skażenia jest niepokojąco wysoki, owo określenie nabiera nowego znaczenia. Kiedy zajechaliśmy pod dom Murata i wysiedliśmy, jego nastoletni syn zaczął iść za nami w milczeniu. Zauważyłam, że porusza się szarpanym krokiem, i się odwróciłam. Miał opadnięty kącik ust i poskręcane palce. Wyjąkał jakieś pozdrowienie. – To Karim, nasz łuczewik [nasz napromieniowany] – powiedział Murat tak niedbałym tonem, jakby każda rodzina miała swojego łuczewika. Posadził mnie przy stole zastawionym jedzeniem – cielęciną, gęsiną, sałatkami, burakami, ziemniakami – a następnie poszedł podgrzać saunę dla swojego amerykańskiego gościa. Wydedukowałam, że drewno pochodzi z drzew rosnących nad Tieczą, bo żadnych innych nie było w polu widzenia.
Powiedziałam, że nie skorzystam z sauny, ale Murat nalegał i rozpalił ogień. Patrzyłam na dym, który zakręcał w naszą stronę – taki podwórkowy Czarnobyl. Murat proponował, żebyśmy „zgodnie z tatarską tradycją” najpierw zjedli, a potem porozmawiali. Nie chciałam jeść. Była dziewiąta rano i nie byłam głodna, ale przede wszystkim nie miałam odwagi wkładać do ust jedzenia z własnego chowu i upraw. Było to oczywiste, ale nikt, ani ja, ani Murat, ani jego przysłuchująca się nam w milczeniu żona, o tym nie wspomniał. To, czym z konieczności żywią się na co dzień, dla mnie było za bardzo napromieniowane, żebym zjadła chociaż jeden posiłek. Coraz bardziej poruszony Murat wyjął butelkę wódki i chciał mnie poczęstować, ale również odmówiłam. Wtedy tego nie wiedziałam, ale Murat chciał po prostu zadbać o moje zdrowie po wejściu do jego skażonego domu. W tamtych wsiach, podobnie jak w Oziorsku, wódka uchodziła za ważną substancję oczyszczającą organizm, za naturalny eliksir. Również saunie przypisywano takie właściwości.
Po jakimś czasie zjawił się sąsiad, uchodźca od wojny czeczeńskiej, który pod koniec lat dziewięćdziesiątych zamieszkał w porzuconym domu w Muslimowie. Zaczęli pić i po kilku godzinach Murat był pijany w sztok. Na temat zdrowia mieszkańców Muslimowa toczy się spór z podtekstem prawnym: czy są chorzy, a jeżeli tak, to czy na skutek działania radioaktywnych izotopów zrzucanych do rzeki, czy też na skutek nieodpowiedniej diety i nadużywania alkoholu? Badania naukowe przynoszą w tej kwestii sprzeczne wyniki.
W 1959 roku A. N. Marei napisał rozprawę, w której przekonywał, że mieszkańcy miejscowości nad Tieczą są chorowici z powodu niewłaściwego odżywiania. Rok później komitet wykonawczy w Czelabińsku powiązał choroby mieszkańców ze skażeniem rzeki. Spór trwa do dzisiaj. W 1962 roku czelabiński oddział instytutu biofizyki FIB-4 zainicjował regularne badania medyczne ludności Muslimowa. Lekarze zapraszali dzieci bawiące się na ulicach do pokoju w przychodni, żeby pobrać im próbki krwi i zębów. W Czelabińsku stworzyli magazyn napromieniowanych narządów: serc, płuc, wątrób, kości. Kolekcjonowali również zdeformowane z przyczyn genetycznych niemowlęta, zmarłe niedługo po urodzeniu, które przechowywali w wielkich szklanych słojach. Magazyn odwiedził holenderski fotograf Robert Knoth i zobaczył setki niemowląt w słojach. Sfotografował jedno niemowlę, którego skóra wygląda jak zgrzebne płótno. Inny chłopiec miał oczy na czubku głowy jak żaba. Lekarze nie informowali badanych o ekspozycji ani diagnozach chorób
popromiennych. Mówili pacjentom, że mają dystonię wegetatywno-naczyniową – był to ogólnikowy termin oznaczający stan przedchorobowy.
Najbardziej narażeni na działanie rzecznego skażenia byli mieszkańcy Muslimowa, których funkcjonariusze MWD na początku lat siedemdziesiątych zatrudnili do pilnowania, żeby nikt nie zbliżał się do rzeki. Pełnili wartę po osiem godzin dziennie i umierali młodo. Ojciec Ramiły Kabirowej stróżował nad rzeką od 1952 roku. Po dwóch latach zachorował, a po siedmiu zmarł. Matka Kabirowej została sama z siedmiorgiem dzieci na utrzymaniu, dostała pracę, która wydawała się łatwa – pobierała z rzeki próbki wody dla naukowców od czasu do czasu odwiedzających Muslimowo. Nie miała pojęcia, że napromieniowane próbki są niebezpieczne i przechowywała szklane słoje pod łóżkami dzieci. U pięciorga z nich rozwinęły się choroby popromienne, a dwójka zmarła po czterdziestce. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy mieszkańcy wsi dowiedzieli się o zagrożeniu radiologicznym i wieloletnich badaniach prowadzonych przez FIB-4, stworzyli organizacje o nazwach Białe Myszki i Atomowi Zakładnicy, a następnie postawili zarzut, że władze
sowieckie zostawiły ich nad rzeką, aby móc ich wykorzystywać jako obiekty tajnych eksperymentów medycznych. Sprawa nie jest jednak taka prosta. Mieszkańcy nadrzecznych miejscowości byli wyjątkowym w dziejach ochrony radiologicznej materiałem do badań – „naturalny eksperyment”, jak to nazywają naukowcy – mogącym udzielić odpowiedzi na ważne pytanie z dziedziny obrony cywilnej, które stawiały sobie władze sowieckie, a mianowicie jak przeżyć atak jądrowy. Eksperymentów w Muslimowie nie zaplanowano. Można powiedzieć, że było to przestępstwo z gatunku „okazja czyni złodzieja”. Istnienie grupy ludności, w której kolejne pokolenia narażano na działanie radioaktywnych izotopów w naturalnym otoczeniu, nabrało dużej wartości finansowej. W nadziei na przyciągnięcie zagranicznych funduszy rosyjskie Ministerstwo Zdrowia w opublikowanej w 2001 roku broszurze promowało „kohortę z Muslimowa” jako źródło danych „o ogólnoświatowym znaczeniu dla oceny ryzyka rakotwórczych i genetycznych skutków przewlekłego oddziaływania
radiacji na ludzi”. Amerykański Departament Energii wiele zainwestował w tę bazę danych z Uralu. Japońscy naukowcy uznali jednak zapisy dozymetryczne za mało wiarygodne, aby można się na nich oprzeć.
Na zdjęciu: zdeformowany noworodek przechowywany w Uralskim Centrum Badawczym Medycyny Radiacyjnej, dawniej FIB-4 (za zgodą Roberta Knotha)
(img|677624|center)
Przypomina mi się Truman Show, nakręcony w 1998 roku film o agencie ubezpieczeniowym, który odkrywa, że całe jego życie zostało zainscenizowane jako program telewizyjny. Wyobraź sobie, że pewnego dnia budzisz się i zdajesz sobie sprawę, że byłeś obserwowany w ramach eksperymentu medycznego i właśnie z tego powodu mieszkasz w Muslimowie, a nie gdzie indziej, że właśnie z tego powodu lekarze z odległej kliniki znają imiona wszystkich członków twojej licznej rodziny i być może właśnie z tego powodu nie czujesz się zbyt dobrze. Takiego przebudzenia doznała w 1986 roku doktor Głufarida Galimowa niedługo po katastrofie czarnobylskiej, kiedy była kierowniczką przychodni dziecięcej w swoim rodzinnym Muslimowie. Liczba chorób w tej miejscowości stanowiła dla niej zagadkę. Choroby były rzadkie, dziwne, skomplikowane i często o podłożu genetycznym – leczące się u Galimowej dzieci miały porażenie mózgowe, wodogłowie, jedną nerkę, dodatkowe palce, anemię, osłabiony system odpornościowy albo były przemęczone. Wiele z nich
było sierotami albo miało rodziców inwalidów. Galimowa pytała o to innych lekarzy, którzy mówili, że mieszkańcy wsi chorują z własnej winy, bo źle się odżywiają i nadużywają alkoholu. Ta odpowiedź jej nie przekonała. Przyjrzała się sprawie dogłębniej i odkryła, że FIB-4 dysponuje dokumentacją medyczną mieszkańców Muslimowa obejmującą pięćdziesiąt cztery lata. Zażądała upublicznienia tej kartoteki, ale jej wnioski pozostały bez odpowiedzi. Zaczęła wypowiadać się dla prasy i pomagała mieszkańcom Muslimowa w organizowaniu się. Służba bezpieczeństwa oskarżała ją o ujawnianie tajemnic państwowych i zwolniono ją z pracy. Niezrażona Galimowa nawiązała współpracę z szefową Działu Genetyki Syberyjskiej Akademii Nauk Medycznych Niną Sołowiewą. Dwie lekarki zaczęły badać stan zdrowia noworodków i dzieci w Muslimowie.
W 1995 roku, gdy Sołowiewa zmarła na raka piersi, Galimowa samotnie kontynuowała te działania. Ustaliła, że ponad połowa dzieci urodzonych w Muslimowie w latach dziewięćdziesiątych wykazuje jakieś patologie. W 1999 roku zaburzenia genetyczne stwierdziła u dziewięćdziesięciu pięciu procent noworodków, a u dziewięćdziesięciu procent dzieci z Muslimowa – anemię, przemęczenie i zaburzenia immunologiczne. Galimowa przejrzała dokumentację dorosłych mieszkańców i stwierdziła, że tylko siedem procent z nich zasługuje na miano „zdrowych”. W 1992 roku lekarze z FIB-4 nareszcie odtajnili dokumentację medyczną mieszkańców Muslimowa. W swoich wypowiedziach publicznych skupiali się na chronicznym zespole radiacyjnym (CZR) i prawie nie podejmowali kwestii ogólnych skutków zdrowotnych, które w rosyjskim środowisku medycznym od dawna uchodziły za najbardziej niepokojące następstwo ekspozycji radiologicznej. Przez te wszystkie lata lekarze FIB-4 zdiagnozowali chroniczny zespół radiacyjny u dziewięciuset trzydziestu pięciu
mieszkańców nadrzecznych miejscowości. Po czterdziestu pięciu latach sześćset siedemdziesiąt cztery z tych osób nadal żyło. Lekarze wyciągnęli z tego wniosek, że śmiertelność wśród chorych na CZR jest taka sama jak w grupie kontrolnej nienarażonej na działanie promieniowania jonizującego. U pacjentów z CZR zauważono jedynie podwyższony odsetek zaburzeń krążenia i nowotworów, przede wszystkim białaczki. Jednak zasadniczy komunikat brzmiał, że z CZR można się wyleczyć. Doktor Andżelina Guskowa, w 1991 roku twarz oficjalnej kampanii informacyjnej dotyczącej problemów zdrowotnych związanych z katastrofą w Czarnobylu, zakwestionowała wnioski FIB-4. Dowodziła, że wśród mieszkańców nadrzecznych miejscowości było tylko sześćdziesiąt sześć przypadków chronicznego zespołu radiacyjnego, a pozostali pacjenci cierpieli na bardziej prozaiczne choroby takie jak bruceloza, gruźlica, zapalenie wątroby i reumatyzm, spowodowane niewłaściwymi nawykami żywieniowymi i złymi warunkami sanitarnymi.
(img|677625|center)
Jednocześnie urzędnicy państwowi stawiali zarzuty, że wiele osób symuluje choroby albo wiąże swoje codzienne dolegliwości z prawdziwą lub wyimaginowaną radioaktywną przeszłością, żeby móc wystąpić o odszkodowanie, a zatem w ich przypadku nie można mówić o chronicznym zespole radiacyjnym, lecz o chronicznym wyłudzaniu zasiłków. Oba stanowiska – że mieszkańcy nadrzecznych miejscowości chorują z powodu promieniowania albo z powodu czynników socjokulturowych – można wpisać w jeden schemat. Choroba popromienna nie jest wyodrębnioną jednostką chorobową. Jej objawy wiążą się z innymi chorobami. Radioaktywne izotopy osłabiają system odpornościowy, a także uszkadzają tkanki narządów i arterie, wywołując choroby krążenia i układu pokarmowego. W latach powojennych mieszkańcy nadrzecznych miejscowości rzeczywiście źle się odżywiali, niekiedy głodowali, żyli w ciągłym stresie i od małego ciężko pracowali fizycznie – ze wszystkich tych powodów byli bardziej podatni zarówno na szkodliwe działanie radiacji, jak i na inne
choroby. Analizując te sprzeczne ze sobą badania, nie mogłam przestać myśleć o dwóch siostrach, które spotkałam w Czelabińsku – urodzonych w Muslimowie Róży i Aleksandrze. Kiedy poznałam Aleksandrę, miała czterdzieści cztery lata. Wyjęła sztuczną szczękę i pokazała mi, że zostały jej tylko cztery własne zęby. Pozostałe straciła w wieku trzydziestu dwóch lat. Przyniosła druk FIB-4, z którego wynikało, że zawartość radioaktywnego cezu w jej ciele wynosiła sto dziewięćdziesiąt. Cez odkłada się w kościach. – Mój ojciec miał sto dziewięćdziesiąt pięć – powtórzyła kilka razy. Dopiero później dowiedziałam się, dlaczego ta liczba miała dla niej takie znaczenie. Aleksandra i jej siostra powiedziały mi, że kiedy ich ojciec umierał, jego kości kruszyły się od środka: najpierw zaczął utykać, potem mógł chodzić tylko z czyjąś pomocą, a pod koniec w ogóle się nie poruszał. Lekarze zdiagnozowali u niego bardzo rzadką chorobę Pageta kości. Dopiero kiedy ojciec Aleksandry był na łożu śmierci, lekarze z FIB-4 zaczęli mówić o
chorobie kości i stwierdzili, że wiąże się ona z radioaktywną Tieczą spokojnie płynącą przez Muslimowo. Aleksandra tego nie powiedziała, ale zapewne spodziewa się, że podzieli los ojca, bo ma podobną ilość cezu w organizmie i tylko cztery zęby. Zapytałam, czy w dzieciństwie pływały w Tieczy. Wybałuszyły na mnie oczy. – Nie pływałyśmy w rzece! Nie zbliżałyśmy się do niej ani nie piłyśmy mleka od miejscowych krów. Ojciec był traktorzystą w kołchozie i prowadził prace likwidacyjne, po awariach orał napromieniowaną ziemię. Wiedział wszystko o skażeniu Tieczy i pilnował nas, żebyśmy się do niej nie zbliżały. Nazywaliśmy rzekę atomnaja. Wszyscy wiedzieli, że jest niebezpieczna.
– Czyli wiedziałyście też o zakładach atomowych w pobliżu? – Oczywiście, że wiedziałyśmy. Teraz ja nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam. Rówieśnicy sióstr, którzy wychowywali się w Oziorsku, mówili mi, że nie mieli pojęcia o fabryce, w której ich rodzice wytwarzali pluton. Jedna kobieta sądziła, że jej ojciec produkuje papierki do zawijania cukierków. Zapytałam siostry, czy ich rodzina miała ogródek. – Jasne, wszyscy mieli, a ojciec jeździł do ewakuowanych wsi w okolicy po drewno, którym paliliśmy w piecu. Pomyślałam o prowadzonych w 1943 roku przez Josepha Hamiltona badaniach na temat wojny radiologicznej – z tak wielkim entuzjazmem pisał o dymach zaprawionych strontem, według jego szacunków „milion razy bardziej zabójczych od najgroźniejszych gazów bojowych”. Aleksandra powiedziała, że w dzieciństwie miała straszne bóle głowy i zdarzało jej się przeleżeć z tego powodu wiele dni w łóżku. Obie miały chorobę tarczycy i zaburzenia autoimmunologiczne, ale największe problemy zdrowotne występowały u ich
dzieci. Aleksandra urodziła ich czworo, jedno zmarło po urodzeniu, a jedna z córek miała ostrą cukrzycę. Róża urodziła dwójkę dzieci. Córka Ksenia miała problemy zdrowotne jako niemowlę. Noga rosła krzywo, pojawiły się też zaburzenia układu krążenia i układu pokarmowego. Słaba i kaleka dziewczynka nie mogła chodzić. Róża wszędzie ją nosiła aż do ukończenia przez nią trzynastego roku życia. Wsadzała ją do pociągu w Muslimowie, z dworca w Czelabińsku przenosiła na przystanek autobusowy i wreszcie do kliniki FIB-4. Tę wyczerpującą wyprawę odbyły wiele razy, ale lekarze nie mieli dla nich żadnych odpowiedzi. Zalecili, żeby Róża podawała córce witaminy i robiła jej masaże. Kobieta miała rodzinę w Tatarstanie i w końcu tam poleciała. Tamtejsi lekarze powiedzieli jej, że Kseni trzeba zoperować nogi.
(img|677626|center)
Róża pożyczyła pieniądze na ten cel. Po pierwszej operacji Ksenia zaczęła trochę chodzić, a po drugiej, już piętnastoletnia dziewczyna, mogła się poruszać za pomocą chodzika. Z kolei wówczas dziewięcioletni syn Róży, który do tej pory nie miał żadnych problemów zdrowotnych, położył się wieczorem do łóżka i już nigdy się nie obudził. Nie był chory, nie miał gorączki. Lekarze orzekli, że jego zaburzony system odpornościowy nie poradził sobie z jakimś wirusem. Róża mi powiedziała, że na studiach, przed ślubem i urodzeniem dziecka, chodziła ze studentem medycyny. Po roku z nią zerwał, bo na zamkniętym wykładzie w swoim czelabińskim instytucie usłyszał o problemach genetycznych w kohorcie z Muslimowa. Uznał, że nie chce mieć z nią dzieci, i doradził jej, żeby się na to nie decydowała. – Bardzo mnie to zraniło – wspominała Róża. – Uważałam, że jest bardzo okrutny. Ale teraz widzę, że próbował mi pomóc. Nadieżda Kutiepowa, prawniczka reprezentująca mieszkańców Muslimowa, powiedziała, że kiedy dorastała w Oziorsku,
nabawiła się trochę pogardliwego stosunku do mieszkańców rolniczych wsi wokół nuklearnego miasta. – Mówiono nam, że to ciemnota, że za dużo piją i żenią się między sobą, przez co ciągle chorują: od chowu wsobnego i płodowego zespołu alkoholowego. Ale kiedy zaczęłam wśród nich pracować, zdałam sobie sprawę, że niczym się nie różnią od innych ludzi. Owszem, niektórzy za dużo pili, ale tak jest wszędzie. W latach dziewięćdziesiątych, kiedy całe społeczeństwo dowiedziało się o napromieniowanej Tieczy, Muslimowo często skupiało na sobie uwagę opinii publicznej. Kamery telewizyjne pokazywały staruszki dojące napromieniowane krowy czy zbierające w lesie grzyby przy akompaniamencie żwawo tykającego dozymetru. Na następnym ujęciu dzieci beztrosko wskakiwały do rzeki, a mężczyźni łowili rozgrzane radioaktywnymi izotopami ryby. Materiały informacyjne o ciemnych chłopach bez ich wiedzy zatruwanych przez tajny kompleks nuklearny opierały się na polaryzacjach, które chętnie wykorzystują media: ignorancja i wiedza, bogaci
i biedni.
Historia ta jest jednak bardziej skomplikowana. Dzieci z nadrzecznych miejscowości mówiły dziennikarzom, że za dwadzieścia dolarów popływają w Tieczy, i dziennikarze przystawali na taki układ. Mężczyźni z kolei zgadzali się, żeby ich sfilmować przy łowieniu ryb, jeśli dostaną za to pieniądze. Zasadniczo nie jedli ryb ani grzybów, bo wiedzieli, że są niebezpieczne – jechali z nimi na drogę Czelabińsk–Jekaterynburg i tam je sprzedawali. W odróżnieniu od Oziorska większość mieszkańców Muslimowa wiedziała o istnieniu kombinatu i o awariach rozsiewających w regionie radioaktywne skażenie. Nie lekceważyli skutków zdrowotnych wieloletniej ekspozycji na niskie dawki promieniowania, dlatego że nieustannie je odczuwali. W Muslimowie wszyscy się znali i wiedzieli, kto i na co choruje. Niewidzialne skażenie radioaktywne dobywające się z kombinatu zmusiło ich do poszukiwania wiedzy medycznej na temat rosnącej listy dolegliwości. Aleksandra pracowała w aptece i codziennie przychodzili do niej inni mieszkańcy Muslimowa,
którzy szukali ulgi w swoich cierpieniach. Motyw ciemnych, genetycznie upośledzonych, zapijaczonych chłopów jest w Rosji rozpowszechniony. Na południu Uralu stereotyp ten od kilkudziesięciu lat pomaga w bagatelizowaniu ludzkiego cierpienia związanego z niekontrolowanym zrzucaniem radioaktywnych odpadów do Tieczy. Na konferencjach dotyczących liczby ofiar katastrofy czarnobylskiej słyszałam tego typu wypowiedzi ze strony urzędników opłacanych przez nuklearne lobby. Trauma i strach są istotnymi czynnikami w życiu Róży i Aleksandry, sióstr z Muslimowa. Napięcia związane z chorobami w rodzinie, zaostrzane przez niskie zarobki, kiepską komunikację publiczną i trudności z dostępem do opieki zdrowotnej, a także stygmatyzację społeczną, silnie ciążą na ich życiu. Skażenie środowiska często zbiega się z niedostatkiem, a brak środków utrudnia reagowanie na traumę i podejmowanie decyzji, które zapewniłyby lepszą przyszłość. W Muslimowie skutki plutonowej katastrofy pogłębia brak zasobów, które pozwalałyby się bronić
przed promieniowaniem.
(img|677627|center)
Murat nie jest w stanie znaleźć kupca na swoją napromieniowaną chatę i pola uprawne, więc nie może się wyprowadzić, nie ma też żadnych kwalifikacji, które pozwoliłyby mu w wieku sześćdziesięciu lat zmienić pracę. Jego niepełnosprawny syn Karim będzie zależny od rodziców aż do ich śmierci. Drugi syn niedawno się ożenił, młodzi mieszkają z Muratem i jego żoną. Kiedy odłożą dostatecznie dużo pieniędzy, planują zbudować dom w Muslimowie, bo chcą być blisko przyjaciół i rodziny. A zatem życie toczy się dalej swoim torem. W latach dziewięćdziesiątych w Muslimowie zjawił się Borys Jelcyn i zakomunikował, że wieś trzeba przenieść. Po wyjeździe prezydenta nie podjęto jednak żadnych działań. W 2008 roku część mieszkańców Muslimowa przesiedlono, ale tylko na drugi brzeg rzeki, który urzędnicy uznali za bezpieczny. Miejscowi krytycy twierdzą, że posunięcie to miało na celu utrzymanie razem cennej kohorty z Muslimowa, żeby można było prowadzić na niej badania medyczne. I rzeczywiście trudno uwierzyć, że jeden brzeg rzeki
może być mniej radioaktywny od drugiego. Aleksander Aklejew, dyrektor działu badawczego FIB-4, powiedział mi, że Muslimowo musi pozostać na miejscu, żeby można je było objąć właściwym nadzorem medycznym. – Ci ludzie w latach pięćdziesiątych otrzymali duże dawki radiacji. Teraz potrzebują dobrej opieki medycznej. Mają już stront w kościach i nic by nie pomogło, gdybyśmy przenieśli ich do Nowego Jorku czy Marylandu. Zapytałam, czy mają teraz dobrą opiekę medyczną. – Oczywiście, że nie mają, i dawnej też nie mieli. Większość zostanie w Muslimowie, ze względów rodzinnych albo z konieczności. Oznacza to dla nich „multimedialną dawkę” radioizotopów z powietrza, wody studziennej, pyłu, gleby i żywności. W 2005 roku badacze ustalili, że nawet włosy mieszkańców emitują cząstki beta.
Jakiś czas po tym, jak odmówiłam zjedzenia przygotowanego przez Murata posiłku, Nadieżda Kutiepowa w bagażniku taksówki przywiozła wiadro z zamarynowaną wieprzowiną. Starszy syn Murata upiekł mięso na grillu i w południe zasiedliśmy do wspólnego posiłku. Po jedzeniu poszliśmy na spacer nad rzekę. Wysoki trawiasty wał porastały krwawnik i dzięcielina, pośród których uwijały się pszczoły. Dotarliśmy do ruin dziewiętnastowiecznego młyna. Czytałam o nim w raporcie z 2005 roku – zmierzono, że wewnątrz dawka jest osiemdziesiąt trzy razy większa od promieniowania tła na zewnątrz, w miejscu, gdzie staliśmy. Był środek lata, co oznaczało niski stan wód. U naszych stóp płynął szeroki może na dwa metry strumień przejrzystej wody, która sięgała mniej więcej do kolan. – To jest rzeka czy odnoga? Murat zapewnił mnie, że strumyk, który mieliśmy przed oczyma, to osławiona, budząca grozę, silnie radioaktywna Tiecza. Na ogół jest tak, że kiedy patrzysz na katastrofę ekologiczną, to o tym wiesz. Katastrofy w widoczny i
wyczuwalny sposób burzą naturalny porządek. Kojarzą się ze smrodem, dymem i paskudnymi szramami na krajobrazie. Tymczasem z tym sympatycznym strumykiem wszystko było w jak najlepszym porządku. Powietrze pachniało rześko. Nad wodą śmigały jaskółki. Robiło się gorąco i ogarnęła mnie chęć przeciągnięcia stopą po gładkich kamieniach na dnie rzeki, jakby przywoływała mnie jakaś syrena. Nie było ogrodzenia ani znaków ostrzegawczych, które by mnie przed tym powstrzymywały. Musiałam sama sobie przypomnieć, że stoję nad najbardziej napromieniowaną rzeką świata. Nigdy nie widziałam bardziej urodziwej i kuszącej katastrofy, mniej zasługującej na to miano.
Fragment książki "Plutopia" publikujemy dzięki uprzejmości wydawnictwa Czarne.