Trwa ładowanie...
14-04-2017 14:35

Polska literatura bez Boga

Literatura polska, w przeciwieństwie do zachodniej, wstydzi się dziś Boga.

Polska literatura bez BogaŹródło: Getty Images
d1hd3f1
d1hd3f1

Literatura polska, w przeciwieństwie do zachodniej, wstydzi się dziś Boga.

Związki literatury z wiarą istniały od zawsze, to truizm. Ale nie będzie wielką przesadą twierdzenie, że bez wiary, bez próby kontaktu z Absolutem literatura nie byłaby możliwa. Jeśli przyjmiemy zdolność myślenia symbolicznego za jeden z filarów człowieczeństwa, a trudno się co do tego nie zgodzić, powinniśmy również przystać na to, że ludzka twórczość u swego zarania możliwa jest, tylko gdy ludzki umysł stara się sięgnąć tego, co go przekracza. W słynnym fragmencie "Myśli" Simone Weil pisała: "we wszystkim, co wywołuje w nas czyste i autentyczne poczucie piękna, jest naprawdę obecność Boga. Istnieje jakby rodzaj wcielenia Boga w świecie, którego piękno jest znakiem. Piękno jest eksperymentalnym dowodem, że wcielenie jest możliwe. Stąd wszelka sztuka pierwszorzędna jest w swojej istocie religijna".

Słowa Weil są diagnozą sytuacji twórcy i sztuki: jedno i drugie nie ma racji bytu w oderwaniu od wiary. Albo ujmijmy sprawę jeszcze inaczej: historia literatury to historia zmagań twórcy z Absolutem. Wprawdzie Friedrich Hölderlin już na początku XIX wieku oświadczał, że bogowie opuścili ten padół, a jego imiennik Nietzsche w 1882 roku ogłaszał śmierć Boga, ale przecież w tym samym czasie Fiodor Dostojewski pisał "Legendę o Wielkim Inkwizytorze", najważniejszy rozdział "Braci Karamazow", a być może i całej literatury XIX wieku. Nawet modernistyczny indywidualizm ze strumieniem świadomości Joyce'a i Proustowskimi zmaganiami pamięci z czasem nie był w stanie zepchnąć wiary na dalszy plan.

W literaturze polskiej od Jana Kochanowskiego do Adama Mickiewicza Bóg stoi w samym centrum, a i później wcale z niej nie znika. W 1942 roku Florian Czarnyszewicz w wybitnej powieści "Nadberezyńcy" wprowadza nas przecież w świat autentycznie poruszającej wiejskiej religijności i patriotyzmu. Skąd więc ten zanik sfery sacrum we współczesnej polskiej prozie? Bo że z takim zanikiem mamy do czynienia, nie sposób polemizować. Trafnie diagnozuje go Jakub Lubelski w zbiorze esejów "Ssanie. Głód sacrum w literaturze polskiej", dostrzegając "narastającą wśród współczesnych twórców pogardę dla spraw boskich".

d1hd3f1

Metafizyka w stylu pop

Czy rzeczywiście polska literatura pogardza "sprawami boskimi"? Można by to pytanie zbagatelizować albo zbyć stwierdzeniem, że w głównym nurcie dominują pisarze o poglądach lewicowych, dla których wiara znajduje się na drugim planie (o ile w ogóle na którymś się znajduje). Ale przecież trudno za pisarza prawicowego – mimo różnych prób wpisania w konserwatyzm – uznać Witolda Gombrowicza, pisarza stanowiącego punkt odniesienia dla całej współczesnej polskiej literatury. Oczywiście, nazwać Gombrowicza wierzącym, a tym bardziej katolikiem, byłoby przesadą. Ale Bóg (i Polska) zajmuje w jego twórczości miejsce centralne. Jego stosunek do religii najlepiej oddają słowa Wacława z "Pornografii": "Wie pan, ja właściwie nie wierzę w Boga. Moja matka była wierząca, ja nie. Ale ja chcę, żeby Bóg istniał". „Minęły czasy metafizycznej absolutności sztuki. (...) [artyści] istnieją dla zabawy ginących odpadków burżuazyjnej kultury" – pisał z kolei w "Pożegnaniu jesieni" Witkacy, zdając sobie sprawę z tego, że sztuka bez
perspektywy transcendentnej wtrąca nas w piekło czyśćca na ziemi.

Tę samą pustkę trafnie zdiagnozowała w 2002 roku Dorota Masłowska w tekście "Przyszkoleni do jedzenia", pisząc: "Czasami zastanawiam się, na ile nauczyliśmy się żyć z telewizji. Jak należy chodzić, mówić, głaskać, czuć. (...) Jesteśmy pokoleniem braku, niesamowitej pustki, jakiej musi doznawać bulimik po ekstatycznym wchłonięciu zawartości lodówki. (...) pokoleniem wpychanej w tę pustkę protezy, erzacu". Sama Masłowska w swojej ostatniej powieści "Kochanie, zabiłam nasze koty" przedstawia świat pozorów; jej bohaterowie żyją konsumpcyjnym, "obrandowanym" nieżyciem. W Nowym Jorku, po którym poruszają się bohaterki powieści, Farah, Joanne i Gosia, wszystko jest plastikowe, nic nie jest w stanie zagłuszyć pustki ich egzystencji, banału istnienia.

Masłowska świetnie zdaje sobie z tego sprawę i ich próby nadania życiu sensu – tradycyjny zestaw klasy średniej: joga, wegetarianizm, buddyzm – traktuje z ironią. Kłopot w tym, że choć wyśmiewa ona ten sposób bycia, to nadal nie udaje jej się wyjść ponad diagnozę z "Przyszkolonych do jedzenia", tyle że dziś nie brzmi ona już tak oryginalnie jak 15 lat temu.

Na zdjęciu: Szczepan Twardoch

d1hd3f1

(img|728540|center)

O tym, że literatura pozbawiona metafizycznego odniesienia staje się płaska i nudna, świadczy też ewolucja twórcza kolejnej ważnej postaci współczesnej polskiej prozy, Szczepana Twardocha. Jeszcze w "Morfinie", tworząc postać Kostka Willemanna, syna Niemca i Ślązaczki, wciągniętego na początku II wojny światowej w struktury konspiracji, Twardoch udanie łączył wątki metafizyczne z rozważaniami nad polskością. W kolejnych powieściach, powołując do istnienia kolejne metafizyczne instancje, osuwa się coraz bardziej w banał. W "Wiecznym Grunwaldzie" mamy "wieczne mrzenie" i splecione ze sobą na śmierć i życie losy polsko-niemieckie. W "Morfinie" dostajemy demoniczną, kobiecą praotchłań („ciemna, czarna, pulsująca substancja ukryta pod cienką skórą tego świata"), w "Drachu" tytułowego dracha, byt na kształt smoka, który można utożsamiać z ziemią śląską. W "Królu" – unoszącego się nad miastem kaszalota Litaniego. I o ile rzeczywiście w "Wiecznym Grunwaldzie" Twardoch pragnie odwoływać się do jakichś pierwotnych,
kosmicznych sił, a w "Morfinie" konstruuje – jak zauważył Jakub Lubeski – "czarnego Boga", o tyle w perspektywie "Króla", najnowszej powieści Twardocha, to wszystko wydaje się pozbawione znaczenia; pisarz demaskuje tu samego siebie. Sugeruje on czytelnikowi, że jego proza posiada metafizyczną głębię, ale to tylko złudzenie, zabieg o naturze wyłącznie stylistycznej.

"Król" jest powieścią popową, chodzi w nim tylko o rozrywkę. Męską, oczywiście, bo testosteronu nigdy u Twardocha nie brakowało. I chyba właśnie tę książkę trzeba uznać za powieść symptomatyczną dla głównego nurtu polskiej literatury. Dominują w nim tematy takie, jak udręki ciąży (powieść ostatniej laureatki Paszportu "Polityki" Natalii Fiedorczuk-Cieślak), poliamoria ("Ości" Ignacego Karpowicza nagrodzone Nike czytelników), czy zagadnienia stricte popowe, jak nocne życie miasta i uzależnienie od kokainy (bardzo udane "Ślepnąc od świateł" Jakuba Żulczyka). Największą popularność zdobywa zaś przezroczysta pseudoliteratura w typie "Najgorszego człowieka na świecie" Małgorzaty Halber, której "powieść" o alkoholiczce z dobrego domu w istocie jest książeczką autoterapeutyczną.

d1hd3f1

Głód sacrum

Jeśli kwestie wiary pojawiają się dziś u autorów młodego i średniego pokolenia – nie mówimy o płytkiej ironii spod znaku Jasia Kapeli – to dzieje się to poza głównym nurtem. Przykładem może być ostatnia powieść Wojciecha Chmielewskiego "Belweder gryzie w rękę", gdzie jednym z bohaterów jest wikary, który nie radzi sobie do końca z posługą i pragnie oddalić się do klasztoru Trapistów w Algierii. Chmielewski opisuje przede wszystkim Warszawę przedmieść. W jego prozie króluje mały realizm, nie metafizyka. Inaczej jest w przypadku autorów pokolenia starszego. We wspaniałym opowiadaniu tytułowym ze zbioru "Niech się panu darzy" Antoniego Libery głównym bohaterem jest zajmujący się teorią chaosu fizyk, wychowany w inteligenckim, ateistycznym domu. Co zrozumiałe, to agnostyk, poszukujący, który pragnie zrozumieć wiarę. Chodzi więc na msze i próbuje pojąć modlących się ludzi. W Wigilię przebywa akurat na międzynarodowej konferencji w Amsterdamie, mieście wypranym ze sfery sacrum. Zamiast jednak zwyczajowo zadzwonić
do rodziny, dzwoni do... Betlejem. I w tym miejscu jego racjonalizm zostaje wystawiony na próbę, wracają echa religijnych pytań, poukładany świat ujawnia swoją niepełność, a Libera zawiesza głos.

Kolejnym przykładem religijnych poszukiwań w literaturze polskiej jest Jarosław Marek Rymkiewicz, zdeklarowany agnostyk, ale za to wielki metafizyk. Kruchość ludzkiego życia, jego fragmentaryczność, nieokreśloność i metafizyczny chaos ("czarne dziury w czasie są jak czarne chorągwie nicości") od lat stanowią temat rozważań Rymkiewicza, a w eseistycznej tetralogii ("Wieszanie", "Kinderszenen", "Samuel Zborowski", "Reytan") akcentowane są jeszcze mocniej niż w jego wcześniejszych książkach. Tajemnica świata jest dla poety "nieruchoma, nieprzenikalna, niedostępna", a "umieranie nie ma żadnego celu". Z kolei istnienie zaczarowujemy, oswajamy jego potworność, okropności, próbujemy okiełznać "jego nieprzeniknioną ciemność; jego śmiercionośną głębię". Sama śmierć jest „koroną życia, czyli jego królewskim przepychem". Zostaje tylko nicość, która jest "anty-miejscem".

Na zdjęciu: Jarosław Marek Rymkiewicz

d1hd3f1

(img|728541|center)

Pesymistyczna metafizyka Rymkiewicza zawiera się w słowach: "Wieczność to jest czyste nieistnienie. Nawet mniej niż nieistnienie – jeśli da się pomyśleć, nielogicznie, coś takiego, co mogłoby być mniej istniejące, istnieć mniej od nieistnienia. Wieczność to jest moment w myśli, która unicestwia samą siebie". Czy te ostateczne rozważania agnostyka, tak przecież odległe od jakiejkolwiek wiary (a od katolicyzmu szczególnie), nie są bardziej niepokojące, nie zmuszają do refleksji mocniej niż cała twórczość "przyszkolonych do jedzenia"? Inspirujący się Nietzschem i Heraklitem Rymkiewicz dotyka rzeczy pierwszych i raz po raz wytrąca czytelnika z pewności co do natury i porządku świata, w którym żyjemy.

Trudniejsze pytania

O tym, że literatura wciąż może o sprawach wiary opowiadać w sposób przejmujący, przekonują najnowsze powieści Michela Houellebecqa "Uległość" i Jonathana Safrana Foera "Oto jestem". Analizując książkę Francuza, krytycy skupiali się zazwyczaj na wątku przejęcia władzy nad Sekwaną przez Bractwo Muzułmańskie pod wodzą charyzmatycznego Mohammeda Ben Abbesa i na huntingtonowskim wątku "zderzenia cywilizacji". Moment, w którym ukazała się powieść – w oryginale tuż po ataku na redakcję "Charlie Hebdo", po polsku – chwilę przed zamachami w Paryżu z 13 listopada 2015 roku – skłaniał do takiego właśnie odczytania, tym bardziej że swego czasu autor "Cząstek elementarnych" nazwał islam "najgłupszą z religii". Owszem, nie da się tutaj uciec od Huntingtona, ale Houellebecq jest zbyt dobrym pisarzem, żeby odświeżać tezy sprzed 20 lat, nawet jeśli okazują się one aktualne. Dramat głównego bohatera, 44-letniego filologa François, nie polega bowiem na tym, czy ma się – by tak rzec – "zapisać na muzułmanina", co czyni jego
kolega z uczelni Rediger, czy też przejść na przedwczesną emeryturę.

d1hd3f1

"Uległość" należy odczytywać jako tragedię zsekularyzowanej Europy. Wykładowca-ateusz zdaje się twierdzić, że humanizm profanów nie ma szans w starciu z kulturą, która nie wyrzeka się swojego sacrum. Houellebecqa, podobnie jak Gombrowicza, trudno bez zająknienia nazwać ateistą. Jednoznacznie twierdzi on, że społeczeństwo nie jest w stanie przetrwać bez religii. I nietrudno w "Uległości" dostrzec, że wedle autora powieści człowiek wyrzekający się sfery duchowej nie ma cienia szans w starciu z człowiekiem wierzącym. W pierwszej wersji powieści François miał zresztą pójść w ślady swego mistrza Jorisa-Karla Huysmansa, którego twórczości poświęcił swoją karierę naukową. Kroczy jego śladami, udaje się do klasztoru, w którym jego mistrz przebywał, próbuje uwierzyć, obserwując Czarną Madonnę w Rocamadour, i choć udaje mu się odczuć jej duchową siłę, to ostatecznie wychodzi na zewnątrz pogrążony w rozpaczy, że jego wysiłek spełzł na niczym.

Na zdjęciu: Michel Houellebecq

(img|678257|center)

d1hd3f1

Czy oznacza to, że człowiek Zachodu nie jest już w stanie zdobyć się na "skok wiary" Niekoniecznie, jak pokazuje najnowsza powieść Foera "Oto jestem". Amerykański pisarz żydowskiego pochodzenia zabłysnął znakomitym debiutem "Wszystko jest iluminacją", a następnie stworzył jedną z najlepszych powieści poświęconych wydarzeniom 11 września. Warto przy okazji zauważyć, że literackie rozrachunki z traumami wychodzą Amerykanom o wiele lepiej niż nam; do dziś nie doczekaliśmy się naprawdę ważnego głosu w sprawie katastrofy smoleńskiej. W swej trzeciej powieści, już samym tytułem nawiązującej do rozmowy Abrahama z Bogiem, podczas której Pan każe Abrahamowi złożyć ofiarę z Izaaka, Foer poświęca debiutancką lekkość na rzecz tematów fundamentalnych, takich jak małżeństwo, wiara, śmierć, dziedzictwo duchowe i kulturowe. Amerykanin nie tworzy oczywiście obrazu ortodoksyjnej diaspory, Biblia towarzyszy tu jednak bohaterom na każdym kroku, wszystko osadzone jest w kontekstach, od których nie sposób uciec.

Dla głównego bohatera powieści, Jacoba Blocha, judaizm jest częścią być może niechcianego dziedzictwa, ale jednak dziedzictwa, czyli czegoś, czego wyprzeć się – jak próbowało to robić pierwsze pokolenie żydowskich pisarzy urodzonych w Stanach z Philipem Rothem na czele – nie sposób. Kulturowa scheda ściga małżeństwo Blochów na każdym kroku: od bar micwy najstarszego syna, do odbycia której go zmuszają (dziedzictwo!), po tradycyjny pogrzeb nestora rodu, który zdołał przeżyć Zagładę. Jacob i Julia Blochowie szukają najpierw czegoś na kształt gombrowiczowskiego "Kościoła międzyludzkiego", który przybiera kształt uwznioślającej "religii dla dwojga", potem zaś – gdy ich małżeństwo się rozpada – Jacob oddaje się literaturze, w czym przypomina szukającego sacrum właśnie w twórczości Brunona Schulza.

O ile najważniejszym Schulzowskim motywem było poszukiwanie Księgi, o tyle Jacob Bloch tworzy własną Biblię. Przedostatnią część powieści kończy poruszające wyznanie: "Moja synagoga stworzona jest ze słów. (...) Wewnątrz arki jest to, co rozbite, i to, co całe: strzaskana dłoń Sama obok ręki sięgającej po jego 'wiem-wiem'; Argus leżący we własnych odchodach obok szczeniaka siusiającego, gdy tylko Max wszedł do domu; Tamir po wojnie obok Noama sprzed wojny, nigdy nierozprostowujące się kolana mojego dziadka obok mojego pocałunku w nieistniejące kuku jego prawnuka, odbicie mojego ojca w lustrze przykrytym czarnym suknem obok moich usypiających synów w lusterku wstecznym, obok człowieka, który nigdy nie przestanie pisać tych słów, który spędził życie, waląc bezsilnie pięściami w drzwi synagogi, żeby go wpuszczono, obok chłopca śniącego o ludziach uciekających ze schronu przeciwlotniczego dla bezpieczeństwa świata, chłopca, który zdałby sobie sprawę, że te grube, ciężkie drzwi otwierają się na zewnątrz, że przez
cały ten czas byłem w Najświętszym ze Świętych".

W tej synagodze ze słów bez trudu odnaleźć można echo tego, co Simone Weil pisała o sztuce i pięknu. Zabrakło Marksa, zabrakło wiary Zarówno Houellebecq, jak i Foer pokazują, że problem wiary – czy weźmiemy nieudane nawrócenie na katolicyzm, czy trudne relacje z judaizmem, czy nawet koniunkturalne przejście na islam – wciąż w kulturze Zachodu może sytuować się w samym centrum. Co więcej, zwykle dopiero gdy tak jest, literatura prowokuje do prawdziwego dialogu i osiąga swoje szczyty.

Na zdjęciu: Witold Gombrowicz

(img|728543|center)

Ma rację Lubelski, pisząc w "Ssaniu", że zadanie literatury polega na "odzwierciedlaniu stanu dusz ludzkich w kontekście społecznym". I z tego zadania współcześni rodzimi pisarze wywiązują się nader rzadko. Z tej perspektywy mówią nam oni dziś niewiele lub uświadamiają coś zgoła przerażającego: stajemy się Eliotowskimi "wydrążonymi ludźmi" czy też wydziedziczonymi z "Ziemi Ulro" Miłosza. Paradoks polega na tym, że metafizyczną pustkę zwykle chcemy dostrzegać wyłącznie na Zachodzie z jego pustymi lub zmienionymi w dyskoteki kościołami, a to u nas brak dziś choćby houellebecqowskich rozterek.

Boleśnie wybrzmiewają dziś echa napomnienia Gombrowicza z pierwszego tomu "Dziennika": "Bóg stał się pistoletem, z którego pragniemy zastrzelić Marksa". Zabrakło Marksa, zabrakło wiary? Wydaje się, że literatura polska głównego nurtu wyparła się w ostatnich latach metafizyki. I to po trzykroć, jak święty Piotr Jezusa. Jeśli ma ona jednak odpowiadać na coś więcej niż doraźne potrzeby konsumpcyjne czytelników, jeśli ma być czymś więcej niż igraszką stylistyczną bądź powieścią polityczną z kluczem, nie może się ograniczać do doraźnej publicystyki i tematyki rodem z prasy lifestylowej. Tego rodzaju dziełka przeżyć mogą rok, dwa, ale przez kolejne dwieście będziemy wracali do trzeciej części "Dziadów" i "Anhellego"; do tego, co zasadnicze i zanurzone w naszej tradycji. Będziemy wadzić się z Bogiem, a może i wyklinać go jak Gustaw-Konrad. Chyba, że spotkamy Boga na własnej drodze do Damaszku.

Krzysztof Cieślik

d1hd3f1
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1hd3f1