Polki zasługują na dobrą powieść erotyczną
Kiedy pierwsza część przygód Valerii ukazała się na polskim rynku, część z nas wciąż tęskniła do klimatu „Seksu w wielkim mieście”. Do tych swobodnych rozmów o facetach, seksie, związkach i butach. I wtedy wkroczyła Elisabet Benavent ze swoją wspaniałą czwórką pełnych temperamentu Hiszpanek, krzyczących do siebie z czułością „ty zdziro”, jak to między dziewczynami bywa. Dziś dostajemy do ręki kolejny tom Valerii, która się zmieniła i jest...powieścią erotyczną.
Nic mnie tak nie zdziwiło, jak ta zmiana – spodziewałam się, owszem, kilku scen z seksem, ale żeby Valeria stała się pełnokrwistą powieścią erotyczną? A potem sobie uświadomiłam, że Elisabet Benavent znowu trafiła w nasze potrzeby. Bo wbrew pozorom kobiety potrzebują takich książek. Dojrzałyśmy jako kobiety do mówienia o swoich potrzebach – a kto nie wierzy, niech poszuka na popularnym portalu społecznościowym hasztagu #seksownypiotrek. I chcemy czytać o tym książki, które niekoniecznie będą nas traktować jak kretynki spragnione wiązania krawatem, w chwilach uniesienia krzyczące „o święty Barnabo!”. I nie chcemy takich, które nam wmawiają, że jak nie podoba nam się seksualna przemoc, to jesteśmy pruderyjne. Chcemy książek dobrze napisanych, bez żenującego i infantylnego języka, dobrze przetłumaczonych i podniecających. I takich, które będą opowiadać o seksie z naszego, kobiecego punktu widzenia, z punktu widzenia tego, co sprawia przyjemność nam, a nie mężczyznom (i takich, co promują bezpieczny seks!). A wbrew pozorom takich powieści jest mało, choć kilka wydawnictw już odkryło, że to nisza do zagospodarowania. Niestety, kiedy się pogrzebie dłużej, okazuje się, że wciąż na szczycie top ten powieści erotycznych znajduje się twórczość Anais Nin. A przecież „Małe ptaszki” (nie, ten tytuł nie znaczy tego, co się wam wydaje) ukazały się w Polce w 1979 roku!
Ale „Valeria”, choć procentowo scen erotycznych jest w niej znacznie, znacznie więcej niż w poprzednich częściach, nie jest tylko o seksie. Pamiętacie, że to powieść dla kobiet, prawda? No więc w powieści dla kobiet nie znajdziemy numerka za numerkiem, choć nie chodzi też o to, że na końcu on ją zaprowadzi do ołtarza – po prostu życie pełnokrwistych kobiet składa się także z innych rzeczy. Wyborów zawodowych. Powolnego dochodzenia do tego, czego się chce od życia – innej pracy, innych relacji z mężczyznami, innych relacji z innymi kobietami. Dojrzewania do tego, że jesteśmy dla siebie ważne i jesteśmy dla siebie najważniejszymi osobami. Że mamy prawo do egoizmu, wycofania się, emocji bez zarzucania nam, że „pewnie masz znowu te dni”.
Elizabet Benavent łamie nam trochę tabu i znamienne dla mnie jest, że robi to Hiszpanka – Hiszpania zrzuca z siebie w przyspieszonym tempie ciężkie jarzmo katolickiej winy i wstydu, tego podziału żeńskiego pierwiastka na dziewicę i matkę i nic pomiędzy. Liczę na to, że z tego samego powodu – przyspieszonej rewolucji obyczajowej „Valeria” odnajdzie się też w Polsce i zostanie dobrze przyjęta przez polskie czytelniczki. Chociaż wciąż u nas odważnym stwierdzeniem jest, że mamy prawo do uprawiania seksu poza małżeństwem, nie w celach prokreacyjnych, ale po prostu dlatego, że mamy taką fizjologiczną potrzebę. Że niekoniecznie u kobiet ta sfera łączy się z uczuciami – może, choć nie musi. I olbrzymi, olbrzymi plus za pokazanie, że kobieta ma prawo odmówić stosunku, jeżeli partner nie używa prezerwatywy – jesteśmy istotami seksualnymi, ale dbamy o swoje bezpieczeństwo i zdrowie, a choroby weneryczne nie są nam do niczego potrzebne.
Poza wszystkim, choć jest to powieść erotyczna, nie zatraciła „Valeria” swojej myśli przewodniej, a tą jest siostrzeństwo i wsparcie innych kobiet, nawet jeżeli myślą i czują inaczej niż my.
Monika Frenkiel
WP Książki na: