Polki wciąż muszą o siebie walczyć. Recenzja spektaklu "Mam na imię kobieta"
Cztery aktorki intensywnie uprawiają na scenie miejski fitness, wykrzykując jednocześnie feministyczne manifesty. Spektakl "Mam na imię kobieta" to bardzo udana forma zwrócenia uwagi na najważniejsze problemy współczesnych kobiet.
W Warszawie na rozpoczęciu kolejnej edycji festiwalu literackiego Big Book można było zobaczyć multimedialny spektakl "Mam na imię kobieta" w reżyserii Anny Król. Na płaszczyźnie formalnej to coś pomiędzy przedstawieniem, performancem, recytacją ważnych feministycznych tekstów i... sesją miejskiego fitnessu. Na płaszczyźnie wymowy ideowej to z kolei bardzo potrzebne przypomnienie ważnych spraw dotyczących praw kobiet i ich miejsca w społeczeństwie.
Manifesty na siłowni
To pod wieloma względami bardzo prosty spektakl: na scenie stoją cztery stoliki z lustrami, takie jak w każdej teatralnej garderobie, siedzą przy nich cztery aktorki i czekają na swoje "pięć minut". To wielkie talenty współczesnego polskiego teatru: Aleksandra Justa, Gabriela Muskała, Justyna Wasielewska i Julia Wyszyńska. Kiedy przychodzi ich kolej, wychodzą na scenę i przedstawiają feministyczne teksty. Ubrane w sportowe stroje wykonują jednocześnie intensywny trening jednego ze sportów, którymi katują się dziś kobiety, żeby "dobrze wyglądać", czyli sprostać kulturowym wymogom i oczekiwaniom wobec ich płci.
Justa deklamuje więc manifesty dojrzałej i mądrej kobiecości uprawiając jogę, Wyszyńska - która ostatnio po roli w słynnym spektaklu "Klątwa" musiała się nieźle boksować z rzeczywistością - ćwiczy boks, a Muskała - której fragment jest szczególnie żartobliwy - zachowuje się jak na siłowni, na scenie pojawia się nawet ruchoma bieżnia. Autorką nietypowej, na poły tanecznej, na poły czysto sportowej choreografii jest Marta Ziółek.
Ważnym elementem spektaklu jest też stojący z tyłu sceny zespół pod kierunkiem Radka Łukasiewicza, artysty znanego z zespołu Pustki - dodaje on spektaklowi kolejną warstwę: podkład muzyczny, który od czasu do czasu z kompozycji ilustracyjnych płynnie przechodzi w stronę prostych piosenek z ironicznymi i prowokacyjnymi tekstami, opartymi na stereotypach dotyczących feminizmu. Łukaszewicz śpiewa je z Matyldą Damięcką.
I jeszcze jeden element: brawurowa wspinaczka na ściankę - spektakl pokazywany był w centrum miejskich sportów ekstremalnych. Trzy dziewczyny, ubrane w zwykłe czarne sukienki, mkną po uchwytach na sam szczyt pionowego "stoku", pokazując, że kobiety też potrafią i że wcale nie musi ich zatrzymywać żaden "szklany sufit". Kiedy po ściance nikt się nie wspina, jest ona ekranem, na którym zobaczyć można zdjęcia słynnych kobiecych bohaterek współczesnej historii i kultury. Bohaterki spektaklu mówią zarówno o sprawach bardzo ogólnych, "dużych", niemal górnolotnych: wolności, równości i godności, ale też o pozornie banalnych problemach codzienności: nierównych zarobkach, niesprawiedliwości na rynku pracy czy trudnościach w zawodowym awansie.
Kiedy mężczyźni chcą tłumaczyć świat
"Mam na imię kobieta" to przedstawienie oparte na klasycznych, mocnych i ważnych tekstach najważniejszych światowych autorek wypowiadających się w imieniu kobiet, analizujących ich status i pozycję w społeczeństwie, upominających się o ich prawa. Ze sceny usłyszeć można fragmenty kanonicznych feministycznych tekstów takich pisarek i aktywistek jak m.in.: Hillary Clinton, Amelia Earhart, Madonna, Virginia Woolf.
Szczególnie mocno brzmią słowa najsłynniejszego w ostatnim czasie feministycznego manifestu - eseju Rebeki Solnit o mężczyznach tłumaczących świat kobietom. Przetłumaczony także na język polski tekst bardzo cenionej w Stanach autorki to - jak zwykle w jej przypadku - zestaw niezwykle trafnych obserwacji dotyczących realiów społecznych związanych z sytuacją kobiet i ich praw. Autorka wychodzi od anegdoty o mężczyźnie, który próbował tłumaczyć jej świat, opierając się na tezach zaczerpniętych z jej poprzedniej książki, nie wiedząc że to ona jest jej autorką, nie wiedząc nawet, że jej autorką jest kobieta. Choć tekst Solnit publikowany był już wielokrotnie w różnych postaciach i mediach, warto wciąż go przypominać, zwłaszcza w tak atrakcyjnej formie, jaką jest warszawski spektakl - dawno już nikt tak celnie jak Solnit nie wypunktował najważniejszych problemów współczesnych kobiet.
Poruszający teatralny szkic
Spektakl pokazany na początek Big Book Festivalu jest prosty, surowy pod względem inscenizacyjnym, oparty w sporej mierze na improwizacji. W świadomy sposób nie jest ani perfekcyjny, ani dopracowany do ostatniego szczegółu: aktorki trzymają w ręku notatki, dają sobie sygnały, kiedy "wchodzić" z tekstem - zupełnie inaczej niż w profesjonalnych teatrach na precyzyjnie przygotowanych przedstawieniach. Ta prezentacja wcale nie miała mieć jednak takiego charakteru. O wiele ważniejsza od formy jest w niej treść, a ta wybrzmiewa bardzo mocno.
Wszystkie cztery aktorki wypadły znakomicie. Nie dość, że każda z nich świetnie poradziła sobie ze "swoim" modułem przedstawienia, bardzo wyraźnie było widać energię i napięcie między nimi - choć "solowy" charakter spektaklu sprawia, że nie mają w nim żadnych wspólnych scen, współdziałały ze sobą bardzo mocno i wspierały się nawzajem przez cały czas. Świetnie sprawdził się też pomysł grania muzyki na żywo - bardzo trafnie komentuje ona to, co dzieje się na scenie.
"Mam na imię kobieta", choć robi wrażenie zaledwie teatralnego szkicu, tworzy dla widza przestrzeń, w której może się on dobrze poczuć, przyciąga, intryguje, na dodatek mówi mu coś ważnego o współczesnym społeczeństwie i o jego własnym życiu, niezależnie od tego, czy jest kobietą, czy mężczyzną. Pomysłodawcy i realizatorzy tego projektu zapowiadają, że będą robić wszystko, żeby można go było zobaczyć ponownie. Oby się to udało - ten spektakl powinien być grany jak najczęściej, mówi o ważnych rzeczach, które trzeba powtarzać tak często, ile się da, dopóki wciąż są mężczyźni próbujący wyjaśniać kobietom świat.