Trwa ładowanie...
fragment
13-01-2016 19:55

Pokój

PokójŹródło: Inne
d2q7b6l
d2q7b6l

Dziś mam pięć lat. Wczoraj wieczorem, jak kładłem się spać w Szafe, miałem cztery, ale gdy budzę się po ciemku w Łóż­ku, już mam pięć, abrakadabra. Wcześniej miałem trzy, dwa, jeden, potem zero.

– Miałem kiedyś poniżej zera?

– Hmm? – Mama przeciąga się szeroko.

– Tam w górze, w Niebie. Miałem minus jeden, minus dwa, minus trzy lata?

d2q7b6l

– E, nie, odliczanie zaczęło się dopiero, jak śmignąłeś na Ziemię.

– Przez Okno w dachu. Cała byłaś smutna, zanim ci się przytrafłem w brzuszku.

– To ty tak twierdzisz. – Mama wychyla się z Łóżka, żeby włączyć Lampę, a ona robi wszędzie widność szszszust.

Zamykam oczy w samą porę, potem uchylam jedno, a po­tem obydwa.

– Płakałam, aż brakło mi łez – mówi. – Leżałam tu i odli­czałam sekundy.

– Ile sekund? – pytam.

d2q7b6l

– Całe miliony.

– Ale ile dokładnie?

– Straciłam rachubę – mówi Mama.

– A potem życzyłaś i życzyłaś swojemu jajeczku, aż utyłaś.

Uśmiecha się.

– Czułam, jak kopiesz.

– Co kopałem?

– Mnie oczywiście.

W tym momencie zawsze się śmieję.

– Od środka, łup łup. – Mama unosi koszulkę do spania i pokazuje, jak podskakuje jej brzuszek. – Pomyślałam: „Jack jest już blisko”. A z samego rana wysunąłeś się z szeroko otwar­tymi oczami prosto na dywan.

d2q7b6l

Patrzę na Dywan, czerwone zygzakuje się z brązowym i czar­nym. A tu plama, którą zrobiłem niechcący, jak się rodziłem.

– Przecięłaś sznurek i byłem wolny – mówię Mamie. – A po­tem stanąłem się chłopcem.

– Tak naprawdę już byłeś chłopcem. – Wychodzi z Łóżka i idzie do Termostatu nacieplić powietrze.

Chyba nie przyszedł wczoraj po dziewiątej, powietrze zawsze jest inne, jak przychodzi. Nie pytam, bo ona nie lubi o nim mówić.

d2q7b6l

– Powiedz mi pan, Panie Piątaku, chcesz pan dostać prezent teraz czy po śniadaniu?

– A co to, a co to?

– Wiem, że nie możesz się doczekać, ale nie skub palucha, bo zarazki wejdą przez dziurkę – mówi.

– I zrobią mi niedobrze, jak wtedy, kiedy miałem trzy lata i wymioty i biegunkę?

– Gorzej – mówi Mama. – Przez zarazki mógłbyś umrzeć.

– I wrócić wcześniej do Nieba?

– Dalej go gryziesz. – Odsuwa moją rękę.

d2q7b6l

– Przepraszam – siadam na niedobrej dłoni. – A nazwij mnie jeszcze raz Panem Piątakiem.

– No to jak, Panie Piątaku? Teraz czy później?

Wskakuję na Bujak, żeby spojrzeć na Zegarek, pokazuje 07.14. Umiem jeździć na Bujaku jak na deskorolce, bez trzy-manki, a potem robię ziuuu z powrotem na Kołdrę i teraz jadę na snowboardzie.

– A kiedy się otwiera prezenty?

– I tak, i tak jest fajnie. Wybrać za ciebie? – pyta Mama.

d2q7b6l

– Mam już pięć lat, to muszę sam wybrać. – Palec znów jest w buzi, wkładam go pod pachę i zatrzaskuję. – No to wy­bieram: teraz.

Wyciąga takie coś spod poduszki, chyba się tam kryło całą noc niewidocznie. To zrolowana kartka papieru w linie, cała owi­nięta czerwoną wstążką z tysiąca czekoladek, które dostaliśmy, jak przyszedła Gwiazdka.

– Rozwiń – mówi. – Tylko ostrożnie.

Udaje mi się rozplątać supeł, rozpłaszczam papier, to rysu­nek, samym ołówkiem, bez kolorów. Nie wiem co to, a potem odwracam.

– Ja!

Jak w Lusterku, ale więcej, moja głowa, ramię i ręka w ko­szulce do spania.

– A dlaczego ten ja ma zamknięte oczy?

– Bo to było we śnie – mówi Mama.

– Jak zrobiłaś obrazek we śnie?

– Nie, ja nie spałam. Wczoraj rano i dzień wcześniej, i jesz­cze dzień wcześniej włączałam lampę i cię rysowałam.

Już się nie uśmiecha.

– Co jest, Jack? Nie podoba ci się?

– Nie. Jak ty coś robisz, jak ja jestem wyłączony, to mi się nie podoba.

– Przecież nie mogłam cię narysować, jak nie śpisz, bo to by nie była żadna niespodzianka, prawda?

Mama czeka.

– Myślałam, że się ucieszysz z niespodzianki.

– Wolę taką niespodziankę, że wiem.

Śmieje się niby.

Wchodzę na Bujak, żeby wyjąć Pinezkę z Pudełka; minus jedna, czyli teraz z pięciu zostało zero. Kiedyś było sześć, ale jed­na się zgubiła. Jedna podtrzymuje Nr 3. z serii „Arcydzieła sztu­ki Zachodu”: Karton do obrazu Święta Anna Samotrzecia, jedna: Nr 8. z serii „Arcydzieła sztuki Zachodu”: Impresja, wschód słońca, jeszcze jedna trzyma niebieską ośmiornicę, a inna obrazek z osza­lałym koniem pod tytułem Nr 11. z serii „Arcydzieła sztuki Za­chodu”: Guernica. Arcydzieła dołączono do płatków owsianych, ale ośmiornicę narysowałem sam, to moja najlepsza marcowa praca, tylko zaczyna się trochę zwijać od pary z Wanny. Przypi­nam rysunek niespodziankę od Mamy na korkowej płytce nad Łóżkiem, tej na samym środku.

Mama kręci głową.

– Nie tam.

Nie chce, żeby go zobaczył Stary Nick*.

– A może w Szafe, z tyłu? – pytam.

– Dobry pomysł.

  • Ang. Old Nick – w języku angielskim eufemistyczne określenie diabła (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Szafa ma drewno, więc muszę wciskać pinezkę supermocno. Zamykam jej niemądre drzwi; zawsze skrzypią, chociaż posma­rowaliśmy zawiasy olejem kukurydzianym. Patrzę przez szczeliny między listwami, ale jest za ciemno. Otwieram troszkę i zaglą­dam, tajemny rysunek jest biały oprócz cienkich szarych linii. Niebieska sukienka Mamy zwisa nad kawałkiem mojego śpią­cego oka, znaczy się oko jest na rysunku, a sukienka naprawdę, w Szafe.

Czuję zapach Mamy, mam najlepszy węch w rodzinie.

– Oj, zapomniałem się poczęstować po obudzeniu.

– Nie szkodzi. Może skoro masz już pięć lat, odpuścimy so­bie raz na jakiś czas?

– Nic z tego, kolego.

No to kładzie się na bieli Kołdry, i ja też, i częstuję się dużo dużo.


Odliczam sto płatków i robię mlekospad, prawie tak biały jak miseczki, bez rozchlapywania; dziękujemy Dzieciątku Jezus. Wybieram Łyżkę-Roztopkę; biała rączka ma bąble, bo opar­ła się niechcący o garnek z gotującym makaronem. Mama nie przepada za Łyżką-Roztopką, ale dla mnie jest ulubiona, bo nie taka sama.

Gładzę rysy Stołu, żeby je wyleczyć; okrąg Stołu jest całkiem biały, tylko ma szarość w rysach po siekaniu jedzenia. Przy je­dzeniu gramy w Mruczando, bo nie trzeba do tego ust. Zgadu­ję Makarenę i Zza góry wyjedzie i Kołysz się lekko, miły rydwanie, ale to tak naprawdę Za oknem deszcz. Czyli mój wynik to dwa, dostaję dwa buziaki.

Nucę Płyń, płyń łódką swą, Mama zgaduje od razu. Potem lecę z tym krzyczaną piosenką Chumbawamby, a ona się krzy­wi i mówi:

– Wrrr, wiem, to o tym, że ktoś upada pod ciosem i zaraz wstaje, jak to było?

W końcu sobie przypomina.

W trzeciej rundzie nucę Nie mogę cię wykreślić z pamięci Ky-lie Minogue. Mama zupełnie nie wie.

– Ale trudny numer wybrałeś… Znasz go z telewizji?

– Nie, od ciebie. – Zaczynam śpiewać refren, a Mama mówi, że niezły z niej ciemniak.

– Matołek. – Daję jej dwa całusy.

Przysuwam swoje krzesło do Umywalki, żeby umyć naczy­nia; z miseczkami trzeba delikatnie, za to z łyżkami mogę brzdę­ku brzdęku brzdęk. Wystawiam język do Lusterka. Mama stoi za mną, widzę swoją twarz przyklejoną do jej twarzy jak maska, którą zrobiliśmy, jak było Halloween.

– Szkoda, że rysunek nie jest za dobry – mówi. – Ale przy­najmniej pokazuje, jaki jesteś.

– A jaki jestem?

Stuka w Lusterko tam, gdzie widać moje czoło; palec zo­stawia kółko.

– Skóra zdjęta ze mnie.

– Dlaczego jestem skóra zdjęta z ciebie?

Kółko znika.

– To znaczy, że wyglądasz jak ja. Chyba mówi się tak dlate­go, że jesteś częścią mnie, tak jak moja skóra. Te same brązowe oczy, te same duże usta, ta sama spiczasta broda

Patrzę na nas oboje naraz, a nas oboje w Lusterku też pa­trzy.

– Nos nie ten sam.

– Na razie masz dziecięcy nosek.

Łapię się za niego.

– Czyli odpadnie i wyrośnie mi dorosły?

– Nie, nie, po prostu się powiększy. Te same brązowe wło­sy…

– Ale moje sięgają aż do pasa, a twoje tylko do ramion.

– To prawda – mówi Mama i sięga po Pastę. – Twoje ko­mórki są dwa razy żywsze niż moje.

Nie wiedziałem, że coś może być tylko półżywe. Patrzę znów w Lusterko. Nasze koszulki do spania są inne i nasza bielizna też; jej nie ma misiów.

Kiedy pluje po raz drugi, Szczoteczka wędruje do mnie; szoruję każdy ząb z osobna. Skóra Mamy nic a nic nie wyglą­da jak ja, moja zresztą też nie. Odkręcam wodę i robię uśmiech wampira.

– Ooo! – Mama zakrywa oczy. – Twoje zęby są tak czyste, że aż mnie oślepiły.

Sama ma je dosyć popsute, bo pozapomniała je myć, smut­no jej jest i już nie zapomina, ale i tak są popsute.

Spłaszczam krzesła i ustawiam je przy Drzwiach, obok Su­szarki Na Pranie, która zawsze burczy, że nie ma miejsca, ale jeśli naprawdę się wyprostuje, miejsca jest mnóstwo. Ja też umiem się złożyć na płasko, ale nie aż tak bardzo, bo mam mięśnie, od bycia żywym. Drzwi są zrobione z czarodziejskiej błyszczącej stali i robią pik pik po dziewiątej, kiedy mam być już wyłączo­ny w Szafe.

Żółta buzia Pana Boga dzisiaj nie wyjdzie, Mama mówi, że nie może się przecisnąć przez śnieg.

– Jaki śnieg?

– Sam zobacz – mówi i wskazuje ręką w górę.

Na samej górze Okna widać trochę światła, a poza tym cały jest ciemny. Śnieg z telewizora jest biały, a ten naprawdę – nie. Dziwne.

– Dlaczego na nas nie pada?

– Bo jest na zewnątrz.

– W Kosmosie? Szkoda, że nie w środku, mógłbym się nim pobawić.

– Ale wtedy by się roztopił, bo u nas jest przytulnie i cie­pło.

Zaczyna nucić i od razu zgaduję, że to Zima, zima, zima. Śpiewam drugą zwrotkę. Potem przechodzę do Pada śnieg, a Mama dołącza wysokim głosem.

Co dzień rano mamy tysiąc rzeczy do zrobienia, na przykład dajemy Roślinie szklankę wody – w Umywalce, żeby nie rozlewać – a potem stawiamy ją z powrotem na podstawce na Komodzie. Kiedyś Roślina mieszkała na Stole, ale buzia Pana Boga wypaliła jej jeden liść. Zostało dziewięć; są szerokie jak moja dłoń i całe futrzate, jak psy, tak mówi Mama. Ale psy są tylko z telewizora. Nie lubię dziewiątki. Malutki listek się przebija, widziałem go dwa razy, więc liczy się jako dziesięć.

Pająk jest naprawdę. Szukam go teraz, ale widać tylko pa­jęczynę między nogą Stołu a tym płaskim. Stół się nie chwieje, to nie takie łatwe; kiedy ja staję na jednej nodze, to mogę tak stać wieki, ale potem zawsze się przewracam. Nie mówię Mamie o Pająku. Ona wymiata pajęczyny, mówi, że są brudne, ale dla mnie wyglądają jak supercienkie srebro. Mama lubi zwierzęta, które ganiają i zjadają się nawzajem na planecie przyrodniczej, ale nie te naprawdę. Kiedy miałem cztery lata, patrzyłem, jak mrówki wchodzą na Kuchenkę, a ona podbiegła i rozklapała je, żeby nie wyjadły nam zapasów. Płakałem, aż prawie wytopiłem sobie oczy. A innym razem jakieś coś mnie w nocy gryzło bzzz bzzz bzzz i Mama łupnęła nim, znaczy się komarem, o Ścianę pod Szafką. Wciąż jeszcze widać ślad na korku, chociaż Mama szorowała; to była moja krew, komar ją ukradł jak jakiś wampi-rek. Ani wcześniej, ani później już nie wypadła mi krew.

Mama bierze pigułkę ze srebrnego opakowania, w którym jest dwadzieścia osiem stateczków kosmicznych, a ja biorę wita­minę z folki z chłopcem stojącym na rękach, i jeszcze ona bierze tabletkę z wielkiej folki z obrazkiem kobiety grającej w Tenisa. Witaminy to lekarstwa na niezachorowanie i niepójście z po­wrotem do Nieba. Ja nigdy nie chcę tam iść, nie lubię umierać, ale Mama mówi, że może będzie okej, jak będziemy mieć sto lat i nie będziemy już mieli siły się bawić. Mama bierze też lek na ból. Czasem bierze dwa, nigdy więcej, bo to jest tak, że niektóre rzeczy nam służą, ale co za dużo, to nagle niezdrowo.

– To ten Bolący Ząb? – pytam. Ten jest na górze, z tyłu, on jest najgorszy.

Mama kiwa głową.

– A dlaczego nie bierzesz dwóch leków nacodziennie?

Krzywi się.

– Bobym się uzależniła.

– A co…?

– To znaczy, że bym ich potrzebowała cały czas. A nawet mogłabym potrzebować coraz więcej i więcej.

– A co jest złego w potrzebowaniu?

– To trudno wyjaśnić.

Mama wie wszystko poza tym, czego nie pamięta za do­brze, albo czasem mówi, że jestem za mały, żeby mogła mi coś wytłumaczyć.

– Moje zęby aż tak nie bolą, gdy o nich nie myślę – mówi.

– Jak to?

– To się nazywa stwórcza moc myśli. Jak o czymś myślimy, nadajemy temu moc.

Kiedy boli mnie jakaś część mnie, zawsze myślę. Mama ma­suje mi ramię, moje ramię nie boli, ale i tak mi się to podoba.

Jeszcze jej nie powiedziałem o pajęczynie. To dziwne mieć coś, co jest moje, a Mamy nie. Wszystko inne jest nasze ra­zem. Chyba moje ciało jest moje i pomysły, które mi się trafa-ją w głowie. Ale moje komórki są zrobione z jej komórek, więc jestem trochę jej. Albo kiedy mówię jej, o czym myślę, a ona mówi mi, o czym myśli, to wtedy jedne pomysły wskakują do drugiej głowy; to tak jak rysować niebieską kredką po żółtym i się robi zielone.

O 8.30 wciskam guzik telewizora i sprawdzam wszystkie trzy planety, znajduję bajkę Dora poznaje świat, hurrra! Mama na­prawdę powoli przenosi Króliczka dookoła, żeby poprawić obraz jego uszami i łebkiem. Kiedyś, jak miałem cztery lata, telewizor zdechł i płakałem, ale w nocy Stary Nick przynosił czarodziej­ski konwerter, żeby ożywić telewizora. Inne kanały po trójce są całkiem niewyraźne, to ich nie oglądamy, żeby nie psuć oczu, chyba że jest muzyka, to nakładamy Koc i słuchamy przez jego szarość i potrząsamy tyłeczkami.

Dzisiaj kładę palce na głowie Dory – tak ją przytulam – i mówię jej o moich supermocach pięciolatka, uśmiecha się. Ma przenajwiększe włosy, które wyglądają jak brązowy hełm z takimi wyciętymi szpiczastymi kawałkami; są tak wielkie jak cała ona. Rozsiadam się oglądać na Łóżku na kolanach Mamy; wiercę się, aż nie czuję wystających kości. Miękkich części ma nie za dużo, ale są supermięciutkie.

Dora mówi nie w prawdziwym języku, tylko po hiszpań­sku, na przykład lo hicimos. Zawsze nosi Plecak, który ma wię­cej w środku niż na zewnętrzu; wszystko, co potrzebuje Dora: drabiny i kombinezon astronauty, rzeczy do tańczenia i grania w piłę i na fecie, i do przygodowania z Butkiem, jej najlepszym przyjacielem małpiszonem. Dora zawsze mówi, że przyda jej się pomoc, moja pomoc, tak jakbym umiał coś wyczarować; cze­ka, aż powiem „Tak”. Krzyczę: „Za palmą!” i niebieska strzałka klika tuż za palmą, a Dora mówi „Dziękuję”. Żadna inna oso­ba z telewizora nie słucha. Na Mapie pokazują się zawsze trzy miejsca, musimy iść do pierwszego, żeby dostać się do drugiego, żeby dostać się do trzeciego. Idę z Dorą i Butkiem, trzymam ich za ręce i śpiewam też wszystkie piosenki, szczególnie z fkołka-mi, przybijaniem piątki albo tańcem kaczuch. Musimy uważać na przebiegłego liska Rabusia, krzyczymy: „Rabuś, nie kradnij!” trzy razy, żeby się znerwował, powiedział „O jeny!” i uciekł. Kie­dyś Rabuś zrobił motyla-robota na pilot,
ale coś nie wyszło i ro­bot ukradł mu maskę i rękawiczki, to było śmieszne. Czasem łapiemy gwiazdy i wkładamy jej do kieszeni Plecaka, wybieram Gromką Gwiazdę, która wszystko budzi, i Przejściową Gwiaz­dę, która umie się zmienić w każdy kształt.

Na innych planetach są głównie osoby; na ekranie są ich setki, ale jedna zawsze robi się duża i blisko. Mają ubrania za­miast skóry, ich twarze są różowe albo żółte, albo brązowe, albo mieszane, albo owłosione; mają bardzo czerwone buzie i wielkie oczy z czarnymi brzegami. Ciągle się śmieją i krzyczą. Bardzo bym chciał oglądać telewizor cały czas, ale on ogłupia. Zanim zeszłem z Nieba, Mama miała go włączony ciągle i stanęła się zombi, co jest jak duch, ale chodzi łup łup łup. I teraz zawsze wyłącza po jednym odcinku, potem komórki się rozmnażają na

nowo przez dzień i po kolacji możemy obejrzeć następny pro­gram i wymądrzeć we śnie.

– Jeszcze jeden, bo mam urodziny? Proszę?

Mama otwiera usta i zaraz zamyka. A potem mówi: „Czemu nie?”. Ścisza reklamy, bo one jeszcze szybciej mielą nasze szare komórki, aż mogą nam wycieknąć uszami.

Oglądam zabawki, pokazują doskonałą ciężarówkę i trampo­linę, i Bionicle. Dwa chłopcy walczą z Transformersami w dło­niach, ale są dobrzy, a nie jakieś zbiry.

A potem idzie bajka, to SpongeBob Kanciastoporty. Pod­biegam, żeby dotknąć jego i Patryka rozgwiazdy, ale nie Skal-mara, on jest okropny. To straszna historia o ołówku gigancie; oglądam przez palce Mamy, które są całkiem dwa razy dłuższe niż moje.

Mama się niczego nie boi. Może tylko Starego Nicka. Naj­częściej mówi o nim on, nawet nie znałem jego nazwy, aż nie zobaczyłem bajki o takim gościu, co przychodzi w nocy i nazywa się Stary Nick. Nazywam tak tego prawdziwego, bo przychodzi w nocy, ale nie wygląda jak ten z telewizora z brodą i rogami i w ogóle. Kiedyś spytałem Mamy, czy naprawdę jest stary, a ona powiedziała, że ma dwa razy tyle co ona, czyli raczej stary.

Mama wstaje i wyłącza telewizor, jak tylko wychodzą na­pisy.

Moje siki są żółte od witamin. Siadam do kupy, mówię jej: „Pa, pa, leć do morza”. Spuszczam wodę i patrzę, jak zbiornik się wypełnia i robi bul dul gul. Potem szoruję ręce, aż czuję, że zlezie skóra, to wtedy wiem, że wystarczy mycia.

– Pod Stołem jest pajęczyna – mówię, nie wiedziałem, że to zrobię. – Od Pająka, on jest naprawdę. Widziałem go dwa razy.

Mama się uśmiecha, ale na niby.

– Nie wymieciesz jej? Proszę! Go tam nawet nie ma, ale może wróci.

Mama klęka i zagląda pod Stół. Nie widzę jej twarzy, a po­tem zakłada włosy za ucho.

– Powiedzmy, że zostawię ją aż do sprzątania, dobra?

Czyli do wtorku, czyli trzy dni.

– Dobra.

– A wiesz co? – Wstaje. – Skoro masz już pięć lat, to trzeba zaznaczyć twój wzrost.

Podskakuję wysoko w powietrze.

Na ogół nie wolno mi rysować na żadnych częściach Pokoju ani mebli. Jak miałem dwa lata, to pobazgrałem nogę Łóżka, tę przy Szafe, i teraz jak sprzątamy, Mama stuka palcem bazgro-ły i mówi: „Widzisz, teraz już zawsze będziemy musieli z tym żyć”. Ale moja urodzinowa wysokość to co innego, to małe cy­ferki przy Drzwiach, czarne 4, pod spodem czarne 3, czerwone 2 – taki kolor miał nasz stary Długopis, a potem się wykończył – a na dole czerwone 1.

– Stań prosto – mówi Mama. Długopis łaskocze mnie w czu­bek głowy.

Kiedy staję dalej, kawałek nad 4 jest czarne 5. Lubię pięć najbardziej z każdej liczby, mam po pięć palców na każdej dłoni i tyle samo na stopach, tak samo Mama, jesteśmy skóra zdjęta z siebie. Dziewięć to moja najgorzej ulubiona liczba.

– Jaką mam wysokość?

– Wzrost. Hmm, dokładnie nie wiem – mówi. – Może w ra­mach niedzielnej rozpusty poprosimy kiedyś o miarkę.

A ja myślałem, że miarki są tylko z telewizora.

– E tam, poprośmy o czekoladki.

Przystawiam palec do 4 i staję twarzą do niego; palec jest na włosach.

– Tym razem niezbyt urosłem.

– Normalne.

– Co normalne?

– To… – Mama przygryza buzię. – To znaczy, że wszystko gra. No hay problema.

– Ale popatrz się za to na moje mięśnie. – Podskakuję na Łóżku, jestem Jack Pogromca Wielkoludów w siedmiomilo­wych butach.

– Ogromne.

– Gigantyczne.

– Potężne.

– Wielgachne.

– Olbrzymie.

– Wielbrzymie.

Jak ścieśnimy dwa słowa, to jest słówkowy przekładaniec.

– Dobre.

– A wiesz co? – mówię. – Jak będę miał dziesięć lat, to będę dorośnięty.

– Serio?

– Stanę się większy i większy, i większy, aż się zmienię w dzie­cinę.

– Właściwie już jesteś dzieciną – mówi Mama. – Ludzie są dziecinami w dzieciństwie, a my jesteśmy ludźmi.

Myślałem, że jesteśmy naprawdziwi, a nie ludzie. Osoby z telewizora są tylko poskładane z kolorów.

– Może ci chodziło o dziewczynę?

– Tak – mówię. – Dziewczynę z chłopczykiem w jajeczku w brzuszku, i on też będzie naprawdę. Albo wyrosnę na wielkoluda, ale takiego miłego, aż potąd. – Podskakuję i dotykam Łóżko-ścianki bardzo wysoko, prawie tam, gdzie zakrzywia się Dach.

– Zapowiada się super – mówi Mama.

Buzia jej się smuci, a to znaczy, że powiedziałem coś źle, tyl­ko nie wiem co.

– Przebiję się przez Okno prosto do Kosmosu i zrobię fru fru fru między każdymi planetami – mówię jej. – Odwiedzę Dorę i SpongeBoba i wszystkich moich przyjaciół, będę miał też psa, co się nazywa Lucky.

Mama założyła uśmiech. Porządkuje Długopis z powrotem na Półkę.

Pytam jej:

– A ty ile będziesz miała lat w swoje urodziny?

– Dwadzieścia siedem.

– Uuu.

Chyba jej to nie poprawiło humoru.

Chodzi Wanna, a Mama w tym czasie zdejmuje z Szafy La­birynt i Fort. Labirynt robimy, odkąd skończyłem dwa lata, to środki z papieru toaletowego zlepione taśmą w tunele, które zakręcają dużo razy. Skacząca Piłeczka uwielbia się gubić w La­biryncie i chować, muszę ją wołać i trząść nim i obracać go na boki i do góry nogami, żeby się wyturlała fu. Potem wpusz­czam do Labiryntu inne rzeczy, na przykład orzeszek i ułamany kawałek Niebieskiej Kredki i krótkie spaghetti nieugotowane. Ścigają się w tunelach, zakradają do siebie i krzyczą „Ła!”, nie widzę ich, ale słucham przez karton i odgaduję, gdzie są. Szczo­teczka do zębów też chce, ale mówię jej sorry, za długa jesteś. Wskakuje za to do Fortu, żeby strzec wieży. Fort jest z puszek i folek po witaminach, budujemy go większego za każdym ra­zem, jak mamy jakiegoś pustaka. Fort ma oczy ze wszystkich stron, umie strzykać we wrogów gorącym olejem, oni nie wie­dzą o jego ukrytych szczelinach, ha ha. Chciałbym go wziąć do Wanny, żeby zrobił wyspę, ale Mama mówi, że w
wodzie taśma zrobiłaby się nieklejąca.

Rozpuszczamy swoje kucyki i dajemy włosom popływać. Leżę na Mamie, nawet nie rozmawiając, lubię, jak jej wali serce. Kiedy oddycha, unosimy się po trochu i opadamy. A Penis pływa.

Mam urodziny, więc mogę wybrać, w co się ubierzemy. Rzeczy Mamy mieszkają w górnej szufadzie Komody, a moje w dolnej. Wybieram jej ulubione niebieskie dżinsy z czerwony­mi szwami, które wkłada tylko na specjalne okazje, bo na ko­lanach robią się sznurki. Dla siebie wybieram żółtą kangurkę, uważam na szufadę, ale prawa krawędź ciągle wystaje i Mama musi ją rąbnąć, żeby wskoczyła na miejsce. Razem wciągamy bluzę, wgryza mi się w buzię, ale potem pyk już założona.

– Może chociaż trochę rozetnę dekolt? – pyta Mama.

– Nic z tego, kolego.

Na wuef nie zakładamy skarpetek, bo bose stopy się lepiej trzymią ziemi. Dzisiaj na początek wybieram Tor, dajemy Stół do góry nogami na Łóżko, na niego Bujak, a na nich obu Dy­wan. Tor biegnie wokół Łóżka od Szafy do Lampy, na podłodze ma kształt czarnego C.

– Patrz, patrz, umiem pobiec tam i z powrotem szesnasto­ma krokami.

– Ooo! Kiedy miałeś cztery lata, kroków było osiemnaście, prawda? – mówi Mama. – A jak myślisz, ile takich rundek uda ci się dzisiaj zrobić?

– Pięć.

– A może pięć razy pięć? Wyszłaby twoja ulubiona liczba do kwadratu.

d2q7b6l
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2q7b6l