Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:04

Pokalanie

PokalanieŹródło: Inne
d30uc2c
d30uc2c

Gdzieś daleko stąd, w odmiennej galaktyce, w której żyją zecerzy i ereswu Prasa-Książka-Ruch, trwa lato ty¬siąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego. Zdradzę wam tajemnicę: zecerzy, ereswu i lato zostaną w niej na cholerne zawsze. Tylko ja będę miał pecha i zły los popchnie mnie dalej, w inne chore, coraz dziwniejsze galaktyki, jak jakiegoś ofermę, pieprzonego skajłokera, który wypadł ze statku kosmicznego nawalać się z czarnym lordem ciemności, ale nie dostał na drogę świetlistej szabelki; ma więc prze¬rąbane in advance, chyba że skasuje Vadera przy użyciu cudownej mocy.

– Napij się, młody – mówi facet, którego roboczo nazwałem Człowiekiem-Kluchą, ponieważ jest on człowiekiem, ale wygląda jak klucha.

Klucha jest podstępny i kieruje działem krajowym gazety codziennej o kretyńskim tytule, wyświetlającym się nad przystankiem tramwajów. Jednym z nich Klucha przy¬jeżdża i odjeżdża z tej firmy. Teraz jednak zamyka mnie w pokoju redakcyjnym, który chwilowo jest pokojem dla betonów. W redakcji tej bowiem trwa całkiem udana libacja alkoholowa, z okazji imienin siedmiu Andrzejów i sześ¬ciu Barbar, które tam pracują. Człowiek-Klucha i jego pijani kumple zaprosili na libację studenta filozofii, którego na trzeźwo przyjęli jako praktykanta.

– Młody – mówi Człowiek K., choć nie może już ustać na nogach – a teraz mam dla ciebie niespodziankę: masz tu biureczko, masz tu maszynę. Masz pół godziny. Jak napiszesz... – tu urywa i drze gębę w stronę swoich kompanów: – Panowie! Co młody ma napisać?

d30uc2c

– Sonet o kupie! – pada odpowiedź gdzieś z czeluści działu kulturalnego, skąd dochodzi smród przeokropny.

– Właśnie – kończy Człowiek K. – Sonet o kupie masz napisać. Barokowy. Dajemy ci pół godziny. Jak napiszesz, barokowy, o kupie, damy ci pół etatu. Chcesz pół etatu?

Panie Jezu, który gładzisz grzechy świata, ależ jak ja pragnę tej połowy etatu, to nie masz pojęcia. To dwie emerytury mojego ojca.

– O kupie, w pół godziny. Sonet – odpowiadam mu odruchowo. – Jasne, zaraz będzie gotowy. Zamykają mnie w pokoju z tą maszyną. Morsztyn i jego rymowanki o cyckach. Morsztyn i jego rymowanki o cyckach. Że zaraz, jak to leciało. Bielsze mojej laski szyje niż śnieg, lilije. Coś tam coś tam panny mojej płeć czy jak to tam było. Bielsze jest światło, gdy bije w mej dupie, niźli ta droga brązowa, wytyczona w kupie.

d30uc2c

Bomba!

Mija pół godziny. Są tak pijani, że nie widzą już na oczy. Chlapię z nimi jeszcze jeden kielonek i znikam, opusz¬czając budynek z głupim neonem, wyświetlającym się nad przyjeżdżającymi i odjeżdżającymi tramwajami. Kartka z sonetem leży na biurku, zachlapana gorzałą i sokiem.

Następnego dnia, w wielkiej glorii, o której można by nawet powiedzieć, że będzie to gloria prawie maturalna, Człowiek-Klucha i kumple wezwą mnie do siebie i wrę¬czą do podpisania umowę o pracę. Na pół etatu. Pogra¬tulują mi i Człowiek-Klucha powie na stronie, że skoro ¬sonet o kupie wyszedł mi jak z rękawa, to i pozostałe duperele, o kupach, o których zwyczajowo pisze się na ła¬mach gazet, również nie powinny przysporzyć mi zbyt wielu trudności.

d30uc2c

W tej samej odmiennej galaktyce trwa zatem ciągle ten sam, jakże odmienny od innych rok numer tysiąc dzie¬więć¬set dziewięćdziesiąt trzy. Wiek numer dwadzieścia. Znowu jest lipiec. Są tu również zecerzy i ereswu, choć w formie syndyka masy upadłościowej czy jak to się nazywało. Ostatnio gdziekolwiek spojrzę, lipiec pojawia się jak zafajdany grzyb po deszczu. W lipcu tego roku jestem więc dziennikarzem w „Głosie Poranka”, ostatniej warszawskiej popołudniówce, która wychodzi rano. I której kretyńska nazwa oświetla z góry tramwaje, przywożące nas pod same drzwi i odwożące spod nich, gdy zachodzi taka potrzeba. Zatrudnił mnie Człowiek-Klucha, który był na cyku. Mówiłem wam, że to chory kraj. Skończyłem pierwszy rok studiów i z wolna przestaję rozumieć, po co w ogóle je zacząłem. Zabiorą mi tylko młodość i pół wąt¬roby. Minęło już dwanaście miesięcy, a my wcale nie zmieniamy świata. Dla odmiany pracujemy od rana do nocy. Nie wybzykaliśmy jeszcze ani jednej panny z aka¬demika i jest nas trzech: Ja, Bolo i Kwadrat.
Dostaliśmy wszys¬cy pół etatu w miejskim dziale gazety, chociaż Kwadrat i Bolo nie musieli już pisać po pijanemu barokowych sonetów o gównie. Wystarczyło, że ja zrobiłem z siebie kretyna. Mamy dzienną pracę na dziennych studiach. Musimy w czasie pracy drałować na wykłady. I jeszcze ten i ów w naszej pracy bawi się z nami w ściganie kota. Za dziesięć lat zagrywki takie będą tępione sądownie pod nazwą mobbingu, teraz jednak wyleniały chudy palant o nazwisku Jarecki czy tam Buracki (oni wszyscy są jednakowi) goni nas z pustą szklanką do mycia, gdy nażłopie się kawy. Nie ma sensu się stawiać i denerwować Jareckiego czy tam Burackiego; to skrajny debil i mógłby tylko niepotrzebnie się na nas rzucić. Mamy na niego o wiele lepszy sposób: ochoczo myjemy te jego cholerne szklanki, ale nie wodą. Wystarczy przecież powstrzymać poranne siki przez godzinę albo dwie, by wszystko to zebrało się w pęcherzu do umycia Jareckiemu/Burackiemu jego śmierdzącej szklanki. Największa przyjemność polega zaś na obserwowaniu tego
cymbała, gdy patrzy się na nas ze swoją wielkopańską miną żałosnego padalca, pijąc nasze szczochy i zabełconą kofeinę.

Inni pracownicy tej spółki cenią nas, choć przecież nie terroryzowaliśmy nikogo, że naszczamy do jego szklanki po kawie, jeżeli nie będzie dla nas odpowiednio wyrozumiały. Teraz rozumiecie, że to nie było takie łatwe dostać te cholerne pół etatu w ostatniej popołudniówce w Warszawie, centralnie The Vistula River. Ale potrzebowali gówniarzy, którym wystarczy parę złotych za tyranie od rana do nocy. W ten sposób stolica poznała mnie, Bola i Kwadrata. Ja, Bolo i Kwadrat to byli koledzy, a Warszawa to było miasto wojewódzkie. Były to piękne czasy, jak już pewnie nieraz wspominałem. Ich piękność polegała między innymi na tym, że posiedliśmy magiczną broń, przed którą cały świat padał na twarz: nasze prasówki.

Zwane szmatami.

d30uc2c

Dawno temu w Bulandzie, centralnie The Vistula River, legitymacja prasowa była ważniejsza od dowodu. Otwierała wszystkie drzwi. Jej posiadacz był sumieniem spo¬łeczeństwa. Miał na tyle godności i klasy, że nie brał ła¬pówek za artykuły. Była bowiem zasada: nigdy nie dać dupy.

To była piękna zasada. Dziś już nie ma takich zasad albo brzmią odwrotnie. Na widok legitymacji dziennikarskiej policjanci puszczali wolno z przerażeniem w oczach, a dziwki zasłaniały twarze ze strachu, że ktoś je sfoto¬grafuje.

Dziennikarz był kimś. Był kronikarzem wszystkiego i wszystkich. Sama zaś prasa naprawdę była władzą i słu¬żyła do opisywania rzeczywistości. Artykuły pisano na maszynach i robiono to w kilkadziesiąt minut, więc nie nadawał się do tej roboty żaden kutas, który klepie jednym palcem i robi błędy. Wreszcie artykuły składał zecer w kupie ołowiu, a każdy, kto zobaczył swoje nazwisko złożone w tej kupie, uważał, że jest królem świata. To było mocne. Byłem w pracy, nawet kiedy spałem. Pisałem po cztery takie artykuły dziennie. Jeździłem po Polsce jak na¬ładowany. Miałem po pół godziny na zebranie informacji, a potem drugie pół na napisanie artykułu. W redakcjach wrzał stukot maszyn. Na przemian lała się kawa z gorzałą. Całe życie mijało w oczekiwaniu na jakiś wybuch, wypadek albo demonstrację. Każda eksmisja menela wy¬ciągała z łóżka. Kraksa samolotu zatrzymywała w pracy do rana. Bo dziennikarzem jest się przez całą dobę. Nawet o wpół do dwunastej w nocy, wracając do domu wypompowany jak dętka, gdy nagle staje się i
widzi, jak faszyści na Nowym Świecie tłuką Murzyna albo rozwalają wystawy, trzeba do nich lecieć i ryzykować fangę w ryj, i notować ich słowa. Robić im zdjęcia. Gadać z Murzynem. I w końcu nie dojechać do domu, lecz wrócić do swojej maszyny i obdzwoniwszy komisariaty, pogotowie i własnego szefa, zostać nad tym klepadłem do świtu. I cieszyć się, i czuć dumę, że jest się oczami i uszami tego miasta.

d30uc2c

Dziś nie wyjaśni wam już tego żaden redaktorek z warszawskiego klubu kolesia; to on wykosił wszystkich, którzy jeszcze znali ten fach. Dlatego dobrze radzę: zapamiętajcie sobie te słowa. Być może, że w chwili, gdy je czytacie, nie ma już dziennikarstwa w naszym mieście. Całkiem możliwe, że dziennikarstwo polskie umarło w dniu, w którym zamiast Hebanu Kapuścińskiego hołota z uniwersytetu zaczęła czy¬tać podręczniki do pablik rilejszyns.

Dzisiaj, gdy prasa żyje z reklam, czasopismem nie rządzi redaktor naczelny, ale dział reklamy. Jego lewymi i prawymi rękami są art dajrektorzy i graficy, a także wszelkie pociotki, kumple, niepiśmienne có-ruchny i kurewki, których wpycha się do redakcji na siłę, by pierdzieli w stołki jako kolejni zastępcy zastępców zastępców. Dziennikarze są najmniej istotni. Między reklamami i sesjami mody trzeba wepchnąć czasami kilka zdań w języku pisanym i dlatego trzyma się jeszcze dziennikarzy, choć mało kto wie, do czego są właściwie potrzebni.

Nikt nie szanuje tej profesji, dlatego dziennikarzem może zostać byle dupek, który akurat nie ma lepszego pomysłu na życie. Byle dupek puka do drzwi redakcji i jest dziennikarzem. Już wkrótce dowie się, że z otwartymi ramionami czeka na niego piętnaście agencji pablik rilejszyns (bo przecież nikt już nie rozumie terminu „rzecznik prasowy”), gotowych wysłać go na Hawaje, kupić mu nowe ciuchy albo dać do „testowania” fajny samochód, byle tylko ładnie napisał o tym wszystkim w gazecie. Czasami przysyłają mu nawet gotowca, żeby się nie zmęczył. W myśl zasady wszechobecnych anglicyzmów nazywa się to press kitem. Pismaki wyrywają sobie te fuchy z rąk jak tanie dziwki pod latarnią szarpiące się o klienta. W myśl chorej, wyniesionej z PRL zasady, że trzeba się nachapać ile wlezie i póki starczy koryta. A potem spierdalać. Gazety są pełne takich etatowych dupowłazów, którzy parają się taśmowymi wycieczkami dookoła świata, oblatywaniem nowych modeli bryk i przyjmowaniem kilo¬gramów prezentów od firm, które w ten
sposób kupują sobie takiego pismaka ¬razem z jego godnością, której ten pajac nie posiada. W związ¬ku z tym w roku dwa tysiące drugim legitymacja dziennikarska nie jest dobra nawet do wytarcia dupy, bo już od dawna nie jest papierową książeczką, tylko zafoliowanym identyfikatorem. Częściej słu¬ży do otwierania drzwi własnej redakcji jako karta zbli¬żeniowa niż jakichkolwiek innych w jakikolwiek inny sposób.

d30uc2c

W roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim na wydziale dziennikarstwa pewien prostolinijny facio pro¬wadził zajęcia z przedmiotu o nazwie „etyka”. Był bardzo zły, gdy sugerowano mu, że już wkrótce etyka dziennikarska zniknie. Tak samo jak prostolinijność. Nie chciał zaliczać prac semestralnych, które nieśmiało przepowiadały, że z etyką dziennikarską może nie być za wesoło.

Jedziemy dalej.

d30uc2c
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d30uc2c

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj