Nie było furtki. Ogród tak samo jak kiedyś stał otworem, łatwo dostępny. Mimo to wahałam się, czy wejść. Niezdecydowana znieruchomiałam przy wejściu. Nieprawda, nie była tak łatwo dostępna, jak się wydawało. Coś broniło do niej dostępu. Choć kiedyś stanowiła dla mnie prawie dom, teraz nadal czułam tamtą dawną niepewność. Tamtą tęsknotę, by być jej częścią, tamto powątpiewanie, czy właściwie w ogóle należę do tego miejsca.
Wszystko wyglądało tak samo. Pagórkowata skalista działka z dębami wydawała mi się równie magiczna jak wtedy, gdy jako dziecko znalazłam się tu po raz pierwszy. Pagórkowata, dzika, zarośnięta. Oczywiście zniknął już trapez, sznurowa drabinka, huśtawka i liany, podobnie jak szałas i statek piracki, ale nastrój przygody pozostał. Nie wiedziałam, kto jest teraz właścicielem posiadłości. Może wciąż rodzina Gattmanów. Po schodach ułożonych z drewnianych bali przeszłam powoli w kierunku brązowego domu. Kończył się wrzesień, więc nie przypuszczałam, że ktoś tu może być. Przed wejściem nie dostrzegłam żadnego samochodu. Dodało mi to odwagi.
Obeszłam budynek i stanęłam na werandzie. Morze było intensywnie granatowe, takie jak zdarza się tylko wiosną i jesienią. Jakby unosił się w nim gęsty atrament. Stanęłam na palcach i zajrzałam przez okno.
Przez chwilę znajdowałam się w absurdalnym śnie. Zaglądałam do własnego domu! Narożne kanapy obite materiałem w szerokie biało-niebieskie pasy, nad nimi obraz przedstawiający statek. Okrągły rozkładany stół, z dziwacznymi zawiasami, krzesła o krzywych nogach i zaokrąglonych oparciach. Wisząca na łańcuchu secesyjna lampa. Skrzynia marynarska. Biały fotel bujany z poduszką w orientalny wzór i mały podgłówek z frędzlami. Pod sufitem okalająca pokój półka zastawiona bibelotami...
Wszystko to do złudzenia przypominało mój duży pokój. Kiedy minął pierwszy szok, dostrzegłam różnice, ale i tak podobieństwo było niezwykłe. Gdyby ktoś mnie poprosił, żebym opisała ten pokój w domu Gattmanów, nie potrafiłabym. Bardzo dobrze pamiętałam, jak wygląda kuchnia i, oczywiście, pokój Anne-Marie na poddaszu, ale wspomnienie tego pokoju miałam mętne. Widziałam go zatopionego w żółtawym półmroku, za zaciągniętymi roletami.
Mój duży pokój powstawał stopniowo, latami i nie przyszłoby mi do głowy, że urządzałam go według jakiegoś wzoru. Musiałam zachować to pomieszczenie w pamięci ze wszystkimi detalami i nieświadomie umeblowałam tak samo własny dom. A myślałam, że wszystko sama wymyśliłam.
(...)
Bawiłam się tutaj jako dziewczynka. Znałam to miejsce jak własną kieszeń. I nie był to jedynie teren zabaw. O wyjątkowości tego miejsca decydują też inne kwestie. Właśnie tu, na Plaży muszli znaleźliśmy młodszą siostrę Anne-Marie, Maję, która zaginęła latem tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego drugiego roku. Po jej zniknięciu nigdy już tu nie przyszliśmy, ale wcześniej bywaliśmy na tyle często, że znałam każdy tutejszy kamień, każdą szczelinę, każdy odcień mchu.
Max wspiął się na najbliższą skałę, a następnie wcisnął w wąską szczelinę. Jonatan pobiegł za nim.
– Mamo, chodź, zobacz – zawołał gdzieś z dołu. – Pod spodem jest długie przejście. Można wczołgać się pod skałę. Pod kamienie. Można patrzeć w górę. Widzę niebo. Ale fajnie.
Słyszałam ich głosy dobiegające spod zawalonych głazów i starałam się zachować spokój. Znowu musiałam tłumaczyć sobie, że bloki skalne są zaklinowane i stabilne. Leżą tak od tysięcy lat, więc może nic się nie zmieni w tej krótkiej chwili, gdy są tu moi synowie.
Obecność masy kamieni nad głowami chłopców wydawała się przerażająca. Odetchnęłam więc z ulgą, gdy w końcu zobaczyłam ich wychodzących z groty i machających do mnie z wysokiego, niedostępnego miejsca, w którym wcześniej pokazał się Max.
Chłopcy kilka razy przeciskali się tam i z powrotem. Ja sama położyłam się na brzuchu na głazie przy plaży i patrzyłam w dół na szeroką szczelinę otwierającą przejście. Widziałam skorupki muszli, zmierzwione pióro mewy i piasek. I ciemną przestrzeń pod skalnym blokiem. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy czołgać się czy schodzić wąską szczeliną w dół. Panicznie boję się ciasnych pomieszczeń.
Jonatan nie miał racji, to nie była grota. Raczej przestrzeń pod głazem, powstała dzięki podtrzymującym je mniejszym kamieniom.
Ale dlaczego Anne-Marie lub ja w czasie naszych niezliczonych wizyt na plaży nigdy nie odkryłyśmy tego niezwykłego miejsca, które moi chłopcy znaleźli po piętnastu minutach? Dlatego, że żadnej z nas nie przyszło do głowy wskakiwać do takiej szczeliny. Może nie byłyśmy dość odważne albo dość ciekawskie, albo dość głupie, by wystawiać się na takie niebezpieczeństwa.
Zastanawiające, ile można się nauczyć od dzieci. Często wydaje mi się, że uczę się od nich więcej niż one ode mnie.
W miejscu, gdzie znajdowali się chłopcy, powstało nagle ogromne poruszenie. Przez otwory w skale usłyszałam ich głosy.
– Mamo! Znaleźliśmy jaskiniowca! Szkielet!
– To pewnie jakieś zwierzę – odparłam. – Może norka. Tu się od nich roi.
– Sama zobacz! – usłyszałam z głębi głos Jonatana.
Spojrzałam w górę na bloki skalne. Z niedostępnego miejsca znów wystawała głowa. Tym razem jednak nie zobaczyłam śmiejącej się zza głazów jasnej główki chłopca w czerwonej czapeczce, tylko brązowo-żółtą ludzką czaszkę o pustych oczodołach.