Tomas de Sarnac w posępnym milczeniu słuchał żądań wysłanników Wspólnoty Irlandzkiej. Grupka Irów stała naprzeciwko skupionych przy tronie króla francuskich urzędników i oficerów. Postronnemu obserwatorowi mogło to przypominać spotkanie dwóch szykujących się do walki wilczych watah. Przywódca delegacji, Brian Bromhu, potężnie zbudowany mężczyzna w kolczudze, z mieczem u pasa, akcentował każde zdanie uderzając o rękojeść broni. Dłoń ambasadora w skórzanej, wzmocnionej metalowymi płytkami rękawicy co jakiś czas zaciskała się w pięść z niemiłym dla ucha chrzęstem. Przesłanie było jasne – Irowie grozili Francji.
– Nasi dzielni wojownicy już teraz najeżdżają na przybrzeżne miasta i osady. Jeśli Francja nie zapłaci okupu, będzie jeszcze gorzej – oznajmił z zadowoleniem w głosie.
Tomas de Sarnac zmierzył Irlandczyka beznamiętnym spojrzeniem, choć jego nozdrza rozszerzyły się z tłumionej furii.
– Przecież mamy traktat – zaprotestował kanclerz Francji.
– Mieliśmy – sprostował z bezczelnym uśmiechem Kilian Muir, cieszący się złą sławą dowódca piratów z Béal Feirste, największego irlandzkiego portu. – Teraz nasze potrzeby wzrosły...
Tomas powstrzymał gestem poczerwieniałego ze wzburzenia kanclerza, po czym skinął na jednego z oficerów.
– Jakie mamy wieści z wybrzeża? – zapytał.
– Splądrowano kilkadziesiąt wiosek, zaatakowano dwadzieścia jeden miast. Trzy zdobyto. Irowie porwali ponad tysiąc osób. Są doniesienia o mordach i gwałtach...
– Przesada. – Bromhu machnął ręką. – Może gdzieś tam chłopcy się zabawili, ale to pewnie bajania tchórzliwych wieśniaków, którzy uciekli na sam widok naszych ludzi. Irowie nie muszą zniewalać kobiet, same się nam narzucają.
Paru towarzyszących ambasadorowi Irów zarechotało z aprobatą.
– Naprawdę uważacie, że możecie bezkarnie złamać traktat i atakować nasze ziemie? – zapytał władca niskim, złowróżbnym tonem.
– Uważamy – przytaknął mu Muir. – Gdyby na czele waszej armii stał Adam de Sarnac... Ale nie stoi.
Wśród francuskich oficerów rozległ się szmer oburzenia, jednak zanim któryś zareagował, drzwi komnaty otworzyły się gwałtownie i do tronu podbiegła królowa w otoczeniu gwardzistów. Nie zwracając uwagi na Irów, klęknęła, wyciągając do męża ręce.
– Daj mi „Mewę” – poprosiła.
Zmieszane z krwią łzy wciąż spływały po jej policzkach. Tomas podniósł żonę i przytulił, ignorując szydercze uśmieszki Bromhu oraz jego towarzyszy. Nie zapytał, co się stało. Twarz kaleczono tylko po stracie najbliższych.
– A więc Luiza... – powiedział ze smutkiem.– Jedno z nas musi jechać do Rzymu – stwierdził.
– Pozwól mi popłynąć na „Mewie”! – krzyknęła z rozpaczą Adrienne de Sarnac.
– Oczywiście – obiecał jej.
Gwardzista towarzyszący królowej chrząknął wymownie.
– Dobrze by było, żeby „Mewie” towarzyszyły „Odyniec” i „Jastrząb” – zasugerował.
Tomas zmarszczył brwi z namysłem. „Mewa” była największym okrętem bojowym francuskiej floty, a bliźniacze „Odyniec” i „Jastrząb” jedynie nieznacznie jej ustępowały. Każda z jednostek mogła z powodzeniem zniszczyć całe eskadry wrogich okrętów nieposiadających przeważnie liczniejszej niż kilkadziesiąt osób załogi. „Mewa” – trójpokładowy liniowiec – poza czterystu marynarzami miała miejsce dla pięciuset żołnierzy piechoty morskiej. „Odyniec” i „Jastrząb” brały na pokład po trzystu marines.
– Dobrze. – Skinął po chwili głową. – W tej sytuacji to... rozsądne.
Eskorta pod postacią trzech najpotężniejszych okrętów w podróży do nieodległego państwa wydawała się pewną przesadą, ale po ostatnim ataku na rodzinę królewską, gwardia była przewrażliwiona.
– Zajmiesz się wszystkim pod moją nieobecność? – spytała Adrienne. – Przysięgnij na miecz!
– Przysięgam – zapewnił władca, dotykając umieszczonego na specjalnym stojaku Justice.
– Jak zmarła? – zapytał.
– Luiza czuje się dobrze – powiedziała królowa przez łzy. – Adam zginął w walce, a nasze dzieci są w niebezpieczeństwie. Kocham cię! – krzyknęła i pobiegła do wyjścia.
Tomas de Sarnac pobladł upiornie i zachwiał się na nogach. Wyciągnął dłoń w kierunku żony, lecz zaraz opuścił ją bezwładnie, spojrzawszy na miecz. Justice jarzyła się zimnym, białym światłem.
– Przysiągłeś, panie! – przypomniał mu drżącym głosem kanclerz.
– Chyba nadszedł czas, żeby podbić stawkę – odezwał się pewnym tonem Brian Bromhu. – Adam de Sarnac nie żyje. No, no...
Król Francji z budzącym grozę spokojem odwrócił się i spojrzał na Irlandczyka. Podszedł do ustawionego przy tronie stolika i zdjął z niego niewielkich rozmiarów zegar. Przez chwilę przesuwał z uwagą pokrętła, obliczając coś w myśli.
– Czekamy na odpowiedź – rzucił arogancko Muir.
– Straż! Jeśli ten człowiek odezwie się jeszcze raz niepytany zakneblujecie go – mruknął Tomas skupiony na nakręcaniu zegara.
Gwardziści natychmiast otoczyli Irów. Dowódca straży, Lucien Luneville spojrzał z uśmiechem w oczy zaciskającego zęby, czerwonego na twarzy pirata. Nie dotykał broni, lecz strząsnął parokrotnie dłonią o długich, szczupłych palcach. Rozluźniał mięśnie przed walką. Irlandczycy milczeli.
Tomas de Sarnac usiadł na tronie, trzymając zegar na kolanach. Wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w przysłany niedawno z Norymbergi przyrząd. W odróżnieniu od wielkich, niedokładnych zegarów, ten precyzyjny mechanizm wyznaczał również minuty, a jego konstruktor twierdził, że w przyszłości będzie możliwe nawet obliczanie sekund. Do tej pory mierzono je tylko magicznie. Mimo iż mało kto wierzył w jego zapewnienia, nie ulegało wątpliwości, że norymberski wynalazek jest jednym z najbardziej precyzyjnych czasomierzy na świecie.
– Co powiecie o tych morderstwach i gwałtach? – spytał król, nie podnosząc oczu.
– Ludzie giną w walce. – Bromhu parsknął wściekle. – Przeżyć mogą tylko najlepsi. Gwałty? Gdyby coś takiego przytrafiło się naszym kobietom, nie mogłyby żyć z taką hańbą. Może policzycie te, które popełniły samobójstwo? – zaproponował. – Reszta to suki...
Tomas pokiwał głową, jakby potwierdziły się jego domysły. Spojrzał wreszcie na przywódcę Irlandczyków.
– Chcieliście odpowiedzi? No to ją dostaniecie – powiedział. – Nie będzie żadnego okupu, przynajmniej od nas. Wy go zapłacicie... później. – Uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Te grosze, jakie wam płaciliśmy przez lata, miały powstrzymać waszych śmierdzących gnojem wieśniaków z daleka od naszych brzegów. Było to tańsze rozwiązanie niż walka – wyjaśnił. – Jednak teraz sytuacja trochę się zmieniła... Złamaliście układ, a ja... muszę się czymś zająć. Plądrowanie waszych wiosek i zniszczenie tych przeciekających stateczków, które nazywacie flotą, będzie w sam raz. No i zobaczymy, jak to jest z waszymi kobietami... Czy faktycznie są takie honorowe.
Kilian Muir postąpił krok naprzód, sięgając po broń, ale Luneville uderzył go rękojeścią miecza w nerki, powalając na podłogę.
– Uznaję was winnymi albo współwinnymi złamania traktatu – oznajmił władca. – Stopień waszej winy nie ma zresztą większego znaczenia. – Machnął niedbale ręką. – Macie tydzień, aby opuścić granice Francji. Po tym czasie nie będziecie już uważani za posłów i zginiecie. Proszę. – Podał Bromhu czasomierz. – Za siedem dni ten zegar się zatrzyma, wykorzystajcie dozwolony czas jak chcecie. Ach, prawie bym zapomniał – mruknął. – Wypowiadam wam wojnę.
Daniel Ferval z rozpaczą spojrzał w nocne niebo. Gdzieś daleko zamigotała krwistoczerwona gwiazda. Błysnęła trzykrotnie i zgasła, jakby w poczuciu bezsilności. Strażnica w Tremazan potwierdziła tylko odbiór wiadomości. Pomocy nie będzie... Za jego plecami, na szczycie standardowej, obsadzonej przez trzyosobową załogę wieży strażniczej dogasało ognisko sygnalizacyjne. Informacja była krótka: „Niespodziewany atak, wioska otoczona, bronimy się”.
Piętro niżej ranny w udo „Słodki” Luc Blanchard, jęcząc boleśnie, ciągnął po schodach drewniany pojemnik z bełtami. Pięćset bełtów do kusz to spory zapas, Ferval nie sądził, aby zdążyli wystrzelić choć połowę. Trzy zwykłe jednostrzałowe kusze leżały załadowane u jego stóp. Wielostrzałowe kusze miały tylko oddziały liniowe. Załoga wieży numer 127 została zredukowana do dwóch ludzi. Claude „Mistyk” Ormet zginął, broniąc drzwi wejściowych przed atakiem Irów Blanchardowi udało się w ostatniej chwili zatrzasnąć potężne wierzeje, ale został postrzelony z łuku.
Nagle o krenelaże z łoskotem oparły się trzy drabiny i Irowie, wyjąc wściekle, zaczęli piąć się w górę.
– Blanchard! – wrzasnął Ferval, strzelając z bliska w brodatą, wykrzywioną w bojowej furii twarz.
– Jestem! – zameldował „Słodki” głośno.
Dwoma cięciami miecza pozbył się intruza, który znienacka wyrósł za plecami Fervala, i zablokował cios kolejnego Irlandczyka. Ferval wychylił się i strzelił w dół. Czyjeś ciało zwaliło się z drabiny, pociągając za sobą kilku towarzyszy. Żołnierz podniósł ostatnią naładowaną kuszę i wystrzelił w pierś szczupłego napastnika, który zachodził Blancharda od tyłu. Wyciągnął miecz i skoczył naprzeciwko wdzierającym się na wieżę wrogom. Po chwili walczył już sam. Blanchard upadł trafiony podstępnym pchnięciem w pachwinę, jeden z Irów dobił go ciosem w kark. Ferval potężnym cięciem odrąbał w nadgarstku uzbrojoną dłoń, odwrócił się, przecinając czyjąś tętnicę, i poczuł ostrza przebijające pancerz na plecach. Ślizgały się naprzód, ku sercu...
– Zrzucić te ścierwa na bruk! – rozkazał wysoki Irlandczyk, zdejmując hełm.
Na ogolonej do skóry czaszce miał wytatuowany dziwny, pęknięty szamrok. Czarny, stylizowany wzór dziwnie przypominał czającego się pająka. Ciała strażników runęły w dół. Rozległo się przyprawiające o mdłości plaśnięcie. Irowie zaczęli schodzić po schodach. Wioska płonęła. Naprzeciwko wieży stało kilkudziesięciu mieszkańców osady otoczonych przez uzbrojonych wojowników. Wśród jeńców było tylko paru mężczyzn. Pozostali leżeli obok, ściskając w martwych dłoniach widły i cepy - świadectwo daremnego oporu. Nagle spośród grupki wieśniaków wyszła młoda kobieta i skierowała się w stronę wieży. Szła sztywnym, lunatycznym krokiem. Jeden z najeźdźców podbiegł, by ją zatrzymać, ale wychodzący ze strażnicy wytatuowany przywódca Irów powstrzymał go gestem. Kobieta klęknęła przy zmasakrowanych zwłokach.
– To jakiś twój krewny? – spytał Irlandczyk.
Podniosła głowę powoli i wpatrzyła się w niego z otępieniem w oczach.
– To mój mąż – powiedziała, tuląc zakrwawione ciało Fervala.
– Pieprzony tchórz! – Mężczyzna splunął z pogardą. – Chował się na wieży, zamiast walczyć oko w oko!
– O tak... - mruknęła. – Co innego odważni Irowie, którzy napadli garstkę wieśniaków nieumiejących utrzymać miecza w ręku.
– Uważaj, suko! – Irlandczyk poderwał ją na nogi.
– Mamusiu! – Spomiędzy więźniów wyprysnęła licząca nie więcej niż dziesięć lat dziewczynka.
Podbiegła i przytuliła się do kobiety, płacząc spazmatycznie.
– Jak się nazywasz?! – warknął Irlandczyk.
– Marie Ferval.
– To twoja córka?
– Tak, ma na imię Rina.
– Twój mąż zabił wielu dobrych wojowników. Wypada chyba, żeby jego żona zapłaciła nam za to... Jak myślicie, chłopaki?
Irowie zarechotali. Otoczyli kobietę, jeden siłą oderwał Rinę od matki.
– Przytrzymajcie ją! – rozkazał przywódca.
Rozerwał kafan na piersiach Marie. Marie Ferval nie krzyczała. Krzyczała Rina.