"Pierwszy czek za Batmana opiewał na zero funtów" - wywiad z Alanem Grantem
Na komiksach szkockiego scenarzysty Alana Granta wychowało się pokolenie dzisiejszych trzydziestoparoletnich czytelników należących do tak zwanej „generacji TM-Semic”; jego mroczne opowieści o Batmanie rysowane przez Norma Breyfogle'a należą do ścisłej czołówki historii o mścicielu z Gotham City. Z legendarnym twórcą rozmawiamy o sędzim Dreddzie, polityce i, oczywiście, Mrocznym Rycerzu.
Na komiksach szkockiego scenarzysty Alana Granta wychowało się pokolenie dzisiejszych trzydziestoparoletnich czytelników należących do tak zwanej „generacji TM-Semic”; jego mroczne opowieści o Batmanie rysowane przez Norma Breyfogle'a należą do ścisłej czołówki historii o mścicielu z Gotham City. Z legendarnym twórcą rozmawiamy o sędzim Dreddzie, polityce i, oczywiście, Mrocznym Rycerzu.
Bartosz Czartoryski: Nie chciałbym zaczynać naszej rozmowy od kwestii drażliwych, ale nie mogę nie zapytać o pański komentarz na temat wyniku niedawnego referendum, które miało zadecydować o odłączeniu się Szkocji od Wielkiej Brytanii.
Alan Grant: Niedobrze mi na samą myśl. Nie jestem pewien, czy w ogóle powinienem zapuszczać się w te rejony, ale spora część moich rodaków jest święcie przekonana, że miał w tym swój udział brytyjski Secret Service, a angielski rząd robi wszystko, co może, aby zapobiec uzyskaniu przez nas pełni wolności. Nie mam pojęcia czy to prawda, ale chciałbym myśleć, że jednak tak, bo nie wierzę, że obywatele szkoccy, którzy stanęli przed takim wyborem, sami z siebie podziękowaliby za niepodległość. Wielka Brytania nas potrzebuje, nie przetrwałaby bez naszej ropy. A gdyby pieniądze z jej wydobycia i sprzedaży trafiły do szkockiej kieszeni, bylibyśmy jednym z najbogatszych państw europejskich. Nie mogę zrozumieć, czemu referendum zakończyło się takim wynikiem. Dlatego mi niedobrze. Byłem i jestem, oczywiście, za odłączeniem się Szkocji, wiązałem z tym posunięciem ogromne nadzieje. Nie mieści mi się w głowie, że można było głosować inaczej. Może
faktycznie istnieje jakaś konspiracja? Inną sprawą jest korupcja na szczeblu rządowym, politykom nigdy, przenigdy nie wolno ufać. Bo będą kłamać, oszukiwać, kraść, zrobią wszystko, aby postawić na swoim. Nie bacząc na ludzi.
I w efekcie ukształtują świat rodem z pańskich historii o sędzim Dreddzie?
Cholera, mam nadzieję, że aż tak źle nie będzie! Zresztą nigdy nie wierzyliśmy w podobnie apokaliptyczny scenariusz, to była typowa fantastyka. Nad tym tytułem pracowałem z Johnem Wagnerem, facetem, który stworzył sędziego Dredda, i w poszukiwaniu inspiracji kupowaliśmy każdego ranka brukowce, szperając za tematami pochłaniającymi opinię publiczną, byliśmy ciekawi, co ludzi podgryza, co ich kąsa, i staraliśmy się przenieść ten niepokój na karty komiksu, czasem zastanawiając się, czy faktycznie dojdzie do tych wszystkich nieszczęść, o których pisały gazety. Nie jestem zaznajomiony z sytuacją polityczną Polski, ale społeczeństwo brytyjskie coraz bardziej lgnie do modelu opisanego wtedy przez nas, choć nie ze swojej winy. Rządzący i różnorakie instytucje nie mają zaufania do ludzi, traktuje się człowieka jako maszynę, która ma wykonywać określone zadania, do jakich została przeznaczona, a opór dusi się w zarodku; każda decyzja podejmowana jest odgórnie, politycy nie liczą się z obywatelami. A nie tak powinno
być. I choć nazywa się Wielką Brytanię krajem demokratycznym, nie wierzę, że obecnie ustrój ten faktycznie w państwie panuje. Sporo podróżowałem po Ameryce Południowej, byłem w Argentynie, Chile, Peru, Meksyku i innych krajach niegdyś kontrolowanych przez wojskowe junty, które udało się wreszcie ludziom odsunąć od władzy. Tamtejsze społeczeństwa są silne, znacznie silniejsze niż brytyjskie, potrafią wziąć sprawy w swoje ręce.
Czyli wcale nie potrzebujemy apokalipsy, żeby zbudować postapokaliptyczną rzeczywistość?
Globalny kataklizm może nadejść tak czy inaczej, bo rządzący, tak zwana elita polityczna, prędzej czy później mogą sprowadzić nam go na głowę. Oni nie cofną się przed niczym, a nie zależy im na ludziach, to egoiści. Ale zostawmy już może ten okropny temat.
Dredd starzeje się razem z czytelnikami, upływ czasu w komiksie odpowiada temu rzeczywistemu. Podobny zabieg nie byłby możliwy na rynku amerykańskim.
Ano nie, bo Batman musiałby chyba dobiegać już setki, nie dałby rady przeskoczyć z budynku na budynek. Kiedy zaczynałem pisać komiksy z Nietoperzem, moim redaktorem, zresztą najlepszym, z jakim kiedykolwiek pracowałem, był Denny O'Neil. Wierzył, że każde pokolenie czytelników, które przychodzi co dziesięć, piętnaście lat, potrzebuje świeżego startu, nowego początku. Dlatego Batman nie może się zestarzeć, chyba tylko Frank Miller w swoim „Powrocie Mrocznego Rycerza” pokazał wiekowego już Bruce'a Wayne'a.
A Dredd będzie musiał kiedyś wyzionąć ducha?
Z wydawcami nigdy nic nie wiadomo, mogą nie pozwolić mu umrzeć. Pamiętam taką sytuację, kiedy po odejściu Johna Wagnera zdecydowałem się, na jego prośbę, załatwić inną stworzoną przez niego postać z „2000 AD”, Strontium Doga. John nie chciał, żeby pisali o nim jacyś inni scenarzyści poza nami. I co się potem stało? Rok później biorę do ręki egzemplarz „2000 AD” a tam „Powrót Strontium Doga”!
Zapewne na hollywoodzkie adaptacje komiksu z Dreddem też nie mieliście panowie wpływu?
Najmniejszego. I nie podobał mi się ten pierwszy film, ze Stallonem, bo nikogo nie obchodził materiał źródłowy, centrum opowieści był właśnie Stallone. Dredd zdjął hełm chyba po dziesięciu minutach filmu, czego w komiksie by przecież nie zrobił. Lepiej to rozwiązano w adaptacji z Karlem Urbanem, zresztą o wiele bardziej udanej. Tam sędzia jest tym, kim być powinien – faszystą! Bo Dredd uważa, że to jedyny sposób, aby świat nie rozsypał się na kawałki. Nie był to film perfekcyjny, ale lepszy od tego ze Stallonem, choć tam z kolei, dzięki pokaźnemu budżetowi, zdołali pięknie pokazać samo miasto. Mam nadzieję, że „Dredd” doczeka się sequela, ale jeśli producent uzna, że na nim nie zarobi, to żadne petycje nie pomogą. Bo wytwórnie filmowe są takie jak wydawcy, nie obchodzi ich jakość filmu, lecz to, ile kasy będą w stanie z niego wyciągnąć.
Czy wydawcy brytyjscy i amerykańscy mają podobne podejście do komiksu?
Nie zauważyłem zbytnich różnic. Kiedy zacząłem pisać na rynek amerykański, zmieniło się dla mnie chyba tylko tyle, że zamiast cotygodniowych, kilkustronicowych opowieści pisałem jedną czterokrotnie dłuższą na, powiedzmy, miesiąc. Dalej mieszkałem w Szkocji. Pracowałem, jak już wspominałem, z genialnym Dennym O'Neilem, który, kiedy mu coś nie pasowało, dzwonił do mnie i mówił, żebym zastanowił się nad tym czy innym fragmentem. Jego zdanie, jako eksperta od Batmana, było dla mnie święte.
A jak Batman wpisuje się w to wszystko, co pan powiedział?
Gdy Denny O'Neil zatelefonował do mnie i do Johna i zaproponował nam napisanie czegoś z Batmanem, zapytaliśmy, dlaczego padło na nas. Denny odparł, że lubi naszego Dredda, a Batman coraz bardziej przypomina telenowelę i chciał, żebyśmy zrobili z Nietoperza twardziela, jakim niegdyś był. Pisząc, wykorzystaliśmy doświadczenie wyniesione z pracy przy Dreddzie. Z początku czytelnicy byli rozdrażnieni, że dwóch gości ze Szkocji nagle opowiada historię amerykańskiego superherosa, ale z czasem chyba ich do siebie przekonaliśmy. Po napisaniu pięciu numerów otrzymaliśmy pierwszy czek. Opiewał na zero funtów. John stwierdził wtedy, że w takim razie on to chrzani i woli dalej pisać Dredda.
Lecz jego nazwisko nadal pojawiało się w kolejnych komiksach.
Tak, bo podpisaliśmy kontrakt na rok! I choć nie miał nic wspólnego z kolejnymi scenariuszami, dopisywałem go jako współautora, bo nie chciałem, żeby DC nas pozwało.
Stworzył pan kilka postaci należących dzisiaj do kanonu opowieści o Batmanie, między innymi Anarky, który odzwierciedlał w pewnym stopniu pańskie sympatie polityczne.
O tak, przez pewien czas należałem nawet do brytyjskiej partii anarchistycznej. Ale kiedy Anarky po raz pierwszy pojawił się w komiksie, moi koledzy odsunęli się ode mnie. Wydawali wtedy gazetę „Black Flag” i w którymś numerze ukazał się zapowiedziany na pierwszej stronie artykuł zarzucający mi, że zaprzedałem anarchistyczne ideały. Nie mogłem się z tym zgodzić, uważałem, że w ten sposób promuję to, w co wierzyliśmy, że dzięki mnie dowie się o nas ogromna rzesza ludzi. I cóż, od tego czasu nie mam już nic wspólnego z brytyjskimi anarchistami.
Kiedy pracował pan dla DC, był pan także współautorem jednego z absolutnie najważniejszych wydarzeń w historii wydawnictwa, czyli „Knightfall”.
Spotykaliśmy się regularnie co trzy miesiące w Nowym Jorku i dyskutowaliśmy nad koordynacją fabuły, przerzucaliśmy się pomysłami i parę dni później mieliśmy zarys historii. Po powrocie do domu każdy pisał swoją część. Lubię pracować sam – lub z Johnem Wagnerem! – i nie byłem z takiego systemu jakoś specjalnie zadowolony, nie potrafiłem dogadać się z pięcioma czy sześcioma innymi scenarzystami. Tak się jednak często pracuje w Ameryce, skrzykuje się ludzi, którzy nigdy nie widzieli się na oczy, i każe im pisać. Ale chyba całkiem nieźle nam wyszło, co nie?