Są w Tybecie dźwięki, jakich nie słyszy się nigdzie indziej na ziemi. Na stokach okrytych śniegiem gór rozbrzmiewają głuche, dobywające się znikąd jęki. Dolinami, pod bezchmurnym niebem, przetaczają się podobne grzmotom pomruki. W księżycowe noce pośród górskich pustkowi Shan Tao Yun słyszał ciche dźwięczne tony spływające z gwiazd.
Początkowo, gdy leżąc na więziennej pryczy, wsłuchiwał się w te niesamowite odgłosy, budziły one w nim strach. Później uznał, że można to racjonalnie wytłumaczyć. Przekonał sam siebie, że przyczyną jest rozrzedzone wysokogórskie powietrze, przesuwające się masy lodu oraz różnice temperatury pomiędzy szczytami i dolinami. Ale teraz, po pięciu latach spędzonych w Tybecie, nie był już tego pewien. Żyjąc tak długo w tym kraju, porzucił większość dawnych poglądów na temat funkcjonowania świata.
Szarpiący nerwy dźwięk, który poniósł się teraz górską kotliną, z pewnością nie miał źródła w fizycznym świecie. Młoda kobieta stojąca obok Shana jęknęła i uciekła, zasłaniając dłońmi uszy. On sam, gdy po raz pierwszy usłyszał to, co wydobywało się teraz z ust siedzącego dziesięć metrów dalej mężczyzny w bordowej szacie mnicha, wzdrygnął się i również miał ochotę rzucić się do ucieczki. Ten dziwny, zgrzytliwy jęk nazywali gardłowym śpiewem, Shan jednak wolał określenie swojego starego przyjaciela i dawnego towarzysza z obozowego baraku, Lokesha. Dźwięk, który wydawał w tej chwili stary mnich Surya, Lokesh nazywał rzężeniem duszy, wyjaśniając, że w świecie dolin dusze są często tak niedojrzałe, że dźwięk ten słyszy się jedynie u ludzi bliskich śmierci, gdy dusza się szamoce, wyrywając się na wolność. Ale w Tybecie nikt nie mówi z trwogą o rzężeniu przedśmiertnym. Tu dźwięk ten jest domeną żyjących. Tu wierni nauczyli swe dusze przemawiać bez pośrednictwa języka.
Shan z ukłuciem smutku przyglądał się uciekającej kobiecie. Był to dzień wielkiej radości, ale i jeszcze większego niebezpieczeństwa. Nielegalni mnisi, wśród których mieszkał, od dziesięcioleci ukrywający się w swojej sekretnej pustelni, postanowili nie tylko pokazać się ludziom ze wzgórz, ale i odprawić z ich udziałem zakazane przez władze obrzędy. To będzie dzień cudów, oświadczył Gendun, ich przewodnik duchowy, jeden z tych dni, które zmieniają świat.
Shan uprzedził mnichów, czym może grozić sprowadzenie przygodnych Tybetańczyków do zrujnowanego klasztoru. Gendun w odpowiedzi przyklęknął na jedno kolano i przewrócił kamyk. Była to aluzja do sentencji, na którą powoływali się czasem mnisi: Świat może odmienić nawet najdrobniejszy uczynek, jeśli tylko jest czysty, a nawet najdrobniejszy uczynek jest czysty, jeśli tylko jest wolny od lęku i gniewu. Ale ci pasterze przez całe życie znali jedynie strach.
Pekin rozprawił się brutalnie z mieszkańcami surowych górzystych terenów w południowej części okręgu Lhadrung, którzy uparcie stawiali opór chińskiej okupacji długo po tym, jak wysłane przez Pekin wojska zajęły Lhasę. Ruiny, wśród których stali w tej chwili, były wszystkim, co pozostało z gompy Zhoka, klasztoru, który przez całe wieki służył ludziom mieszkającym na południe od doliny zajmującej centralną część okręgu. Przed czterdziestu laty został zbombardowany przez lotnictwo Armii Ludowo-Wyzwoleńczej i podzielił los tysięcy innych unicestwionych przez Pekin gomp. Dzielnych, pobożnych ludzi, którzy nadaremnie usiłowali ocalić Zhokę i życie, jakie symbolizowała, rozproszono, wymordowano lub po prostu złamano ich ducha.
– Zaaresztują nas! – zawołała kobieta w obszarpanej czerwonej kamizelce, gdy Shan i Lokesh wyszli im na spotkanie na trawiasty grzbiet ponad gompą i skierowali ich w dół, ku leżącym na powierzchni niemal kilometra kwadratowego ruinom.
– Tam straszy! – zaprotestował inny pasterz, kiedy Lokesh zagłębił się w labirynt walących się kamiennych murów. – Tam nawet żywi stają się jak duchy!
Lokesh jednak szedł dalej, śpiewając starą pielgrzymią pieśń, i mężczyzna po chwili wahania ruszył za pozostałymi między ruiny. Szli skrępowani, w milczeniu, póki nie dotarli do miejsca, które niegdyś stanowiło centralny dziedziniec gompy.
– Cud! – wykrztusiła kobieta w czerwonej kamizelce, chwytając za ramię idącą obok staruszkę. Wpatrywała się w najwyraźniej nowo zbudowaną, wysoką na trzy metry stupę stojącą pośrodku dziedzińca. Obie kobiety podeszły niepewnie do czortenu, popatrując na siedzącego przed nim Suryę. Dotykały śnieżnobiałej budowli, z początku sceptycznie, jakby nie wierzyły własnym oczom, po czym w nabożnym skupieniu usiadły przed mnichem. Inni powoli poszli w ich ślady, niektórzy sięgnęli do wiszących u pasa różańców.
Ale teraz, gdy Surya rozpoczął swój gardłowy śpiew, kilkoro mieszkańców wzgórz wycofało się w cień. Ci, którzy pozostali, sprawiali wrażenie sparaliżowanych tym dźwiękiem. Rozszerzonymi oczyma przyglądali się mnichowi, który śpiewał, radośnie odrzuciwszy głowę.
– Bogobójca! – rozległ się nagle przeraźliwy krzyk. Dobiegał zewsząd i znikąd, odbijając się echem od resztek murów. Nad ramieniem Shana przeleciał kamień, który uderzył w kolano Suryi.
– Morderca! – rozbrzmiało znowu.
Mnich zająknął się i przerwał śpiew, wpatrując się w kamień, który weń uderzył.
– Bogobójca! – rozległo się po raz drugi i Shan, odwróciwszy się w stronę, z której padło to słowo, ujrzał niskiego mężczyznę o ogorzałej twarzy, w obszarpanym pasterskim stroju, z wściekłością w oczach wskazującego na Suryę.
Zanim pasterz zdążył podnieść kolejny kamień, Shan przyskoczył do niego i chwycił go za rękę. Mężczyzna, usiłując się oswobodzić, wykręcił dłoń i spróbował odepchnąć Shana.
– Uciekajcie! Ratujcie się! Mordercy! – wołał do pozostałych, którzy wciąż jeszcze stali na dziedzińcu.
Po drugiej stronie pasterza stanął wysoki, chudy Tybetańczyk ze szczeciną białych włosów na głowie i podbródku. Pasterz znieruchomiał, przyglądając mu się niepewnie. Lokesh rozchylił mu palce i kamienie, które tamten trzymał w dłoni, upadły na ziemię.
– Surya to mnich – powiedział spokojnie Lokesh. – Jest przeciwieństwem bogobójcy.
Surya na nowo podjął śpiew.
– Nie – warknął pasterz. W jego oczach nie było już gniewu, ale rozpacz. – Władze wysyłają ludzi w mnisich szatach, żeby nas zwieść. Chcą, żebyśmy wrócili do dawnych zwyczajów, a potem aresztują nas albo jeszcze gorzej.
– Nie dzisiaj – odparł Lokesh. – Nie tutaj.
Pasterz pokręcił głową i jakby na dowód, że stary Tybetańczyk się myli, wskazał ręką za siebie, w cień pomiędzy walącymi się kamiennymi murami.
Pojawiła się tam jakaś kobieta trzymająca oburącz za plecami jeden koniec długiego, owiniętego kocem, ciężkiego przedmiotu. Za nią, z powagą dźwigając brzemię od drugiego końca, szli dwaj chłopcy o zapadniętych, znużonych oczach; starszy miał nie więcej niż dziesięć lat. Gdy podeszli do pasterza i złożyli ciężar na ziemi, chłopcy przypadli do kobiety, wtulając głowy w fałdy jej grubej filcowej spódnicy. Młodszym wstrząsnął długi, bezgłośny szloch.
Lokesh uklęknął i powoli odwinął skraj koca. Z jego gardła wyrwał się ochrypły jęk.
W kocu leżał człowiek, starzec z cienką, rzadką brodą. Jego lewe ucho zwisało luźno, niemal oderwane od głowy. Lewą stronę jego twarzy, zapadniętą w miejscu, gdzie zostały zgruchotane kości policzka i szczęki, pokrywała zakrzepła krew. Pozbawione życia oczy zdawały się pytająco patrzeć w niebo.
– Pobili go na śmierć – szepnął pasterz, wciąż nieufnie spoglądając na Shana i Lokesha. – Pobili go i zostawili, żeby tak leżał.
Shan pochylił się i odsunął koc. Obie nogi mężczyzny wyglądały na złamane, jedna była ugięta pod nienaturalnym kątem, druga zakrwawiona przy rozdarciu w nogawce, przez które widać było fragment kości.
– Kto mógł zrobić coś takiego? – zapytał Shan, patrząc w brązowe oczy trupa.
– On nazywał się Atso – odrzekł pasterz. – Miał przeszło osiemdziesiąt lat. Mieszkał sam w chatce pod urwiskiem trzy kilometry na wschód stąd, w stronę doliny. – Oczy pasterza wypełniły się bólem. Umilkł na chwilę, jakby zmagał się z falą emocji. – Najlepiej ze wszystkich ludzi ze wzgórz znał dawne zwyczaje.
– Zabito go za to, że przestrzegał dawnych zwyczajów? – zapytał Shan.
Pasterz wzruszył ramionami.
– Na tych wzgórzach zabijają za jedno słowo – odparł głuchym, rzeczowym głosem, od którego Shanowi przebiegł po plecach dreszcz. Wyciągnął zza pasa nóż i końcem ostrza usunął spomiędzy włosów Atso gałązkę wrzosu. Tybetańczycy unikali dotykania zmarłych. – Nigdy by nie pozwolił obcym zbliżyć się do siebie, chyba że któryś z nich nosiłby mnisią szatę – dodał oskarżycielsko, zerkając niespokojnie w stronę kobiety i chłopców, którzy podeszli do śpiewającego Suryi. – Mordercy są wśród nas – szepnął.