Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:04

Piąta ewangelia

Piąta ewangeliaŹródło: Inne
d1ea29e
d1ea29e

ROZDZIAŁ I

ORFEUSZ I EURYDYKA

Śmiercionośni

1

Wszystko wokół było białe, toteż Anna ukryła twarz w dłoniach, jakby białe ściany, biała podłoga, lśniąco białe drzwi i jaskrawe neonówki u sufitu sprawiały ból. W ogóle nic nie rozumiała. Usłyszała tylko słowo „śpiączka" i że jego stan jest poważny. Bezpłciowa postać w białym fartuchu wcisnęła ją w to krzesło i wczuwając się w rolę niczym stewardessa, która zaznajamia pasażerów z przepisami na wypadek awarii, wyjaśniła, że lekarze robią, co mogą, to jeszcze potrwa, więc niech ona wypełni formularz i go podpisze.
Kartka leżała obok na podłodze. Od czasu do czasu otwierały się jedne z lśniących drzwi. Gumowe zelówki piszczały na długim korytarzu i znikały w innych drzwiach. Skądś dochodził rytm młota pneumatycznego, czuć było karbol, a upal wydawał się prawie nie do zniesienia.
Anna podniosła wzrok, odetchnęła głęboko, rozpięła cienki płaszcz, z zamkniętymi oczami odchyliła się na krześle i skrzyżowała ręce. Wargi jej drżały i czuła ból, którego nie potrafiła umiejscowić. Podejrzewała, że jej życie się załamało, i przypomniała sobie życzenie z dzieciństwa: żeby czarodziejskie zaklęcie wymazało dane przeżycie z pamięci i wszystko wróciło do poprzedniego stanu.
Nigdy nie zastanawiała się, jak to będzie, jeśli jednemu z nich dwojga coś się przydarzy. Kochała Guida, a miłość nie pyta o kres. Teraz jednak zrozumiała absurdalność takiej postawy. Po prostu nie była przygotowana na informację telefoniczną o treści:
- Bardzo nam przykro, mamy dla pani smutną wiadomość. Pani mąż miał ciężki wypadek. Proszę przygotować się na najgorsze.
Jak we śnie Anna pognała do kliniki. Nie wiedziała, w jaki sposób tutaj dotarła ani gdzie zaparkowała samochód; niezdolna do żadnej klarownej myśli, w biegu rzuciła się w stronę dwóch czy trzech białych fartuchów: „oddział intensywnej terapii?", i wreszcie wylądowała na tym jaskrawo oświetlonym korytarzu, gdzie wydawało się, że czas się zatrzymał.
Przeraziła się, przyłapawszy na myśli o tym, jak już na nowo urządza dom i sprzedaje sklep z antykami, jak podejmuje decyzję, że najpierw wybierze się w podróż dookoła świata, aby nabrać dystansu. Guido nigdy nie dał się namówić na taką przygodę. Nienawidził latania samolotami.
Mój Boże! Z powodu tych myśli Anna zerwała się zawstydzona i z rękami w kieszeniach płaszcza zaczęła niespokojnie chodzić tam i z powrotem. Niedbała krzątanina, z jaką osoby w fartuchach przemykały obok, nawet nie spoglądając w jej stronę, działała prowokująco i niewiele brakowało, żeby Anna ruszyła w stronę jednej z tych zaaferowanych sióstr i nakrzyczała na nią, że tu chodzi o życie jej męża, czy ona tego nie rozumie.
Jednak nie doszło do tego, gdyż w tym samym momencie wyszedł zza drzwi wychudzony mężczyzna w zabrudzonych szkłach bez oprawek. Podchodząc do Anny, manipulował przy zielonej maseczce na usta, która wisiała na jego szyi, a potem otarł ręką czoło.
- Pani von Seydlitz? - zapytał bezbarwnym głosem.
Anna poczuła, jak rozszerzają się jej oczy, a krew uderza do głowy. W uszach dudniło. Twarz lekarza nie zdradzała żadnego wzruszenia.
- Tak - wydusiła z siebie cicho Anna. Czuła suchość i szorstkość w gardle.
Lekarz przedstawił się, ale już w chwili, gdy wymieniał swoje nazwisko, tembr jego głosu się zmienił i przeszedł w zaśpiew grabarza. W końcu już nieraz wygłaszał zdania w rodzaju:
- Bardzo mi przykro. Wszelka pomoc w przypadku pani męża okazała się zbyt późna. W tych okolicznościach będzie dla pani zapewne marną pociechą, jeśli powiem, że może nawet stało się lepiej. Pani mąż zapewne już nigdy nie doszedłby do siebie. Uszkodzenia mózgu były zbyt poważne.
Anna wprawdzie jeszcze zdołała dostrzec, że lekarz podaje jej rękę, ale w bezsilnej wściekłości odwróciła się i odeszła. Umarł. Po raz pierwszy zrozumiała ostateczność tego słowa.
W windzie czuć było kuchnią, jak we wszystkich windach szpitalnych. Ledwie otworzyły się drzwi, Anna z obrzydzeniem rzuciła się do ucieczki.
Do domu pojechała taksówką. Nie była w stanie usiąść za kierownicą. Bez słowa podała banknot taksówkarzowi, po czym zniknęła we wnętrzu willi. Wszystko wydało się jej naraz obce, zimne i odpychające. Zdjęła buty, szybko weszła po schodach do sypialni i padła na łóżko. Wtedy wreszcie się rozpłakała.
Zdarzyło się to piętnastego września tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego roku. Trzy dni później Guido von Seydlitz został pochowany na cmentarzu Waldfriedhof. Nazajutrz zaczęły się dziać - powiedzmy sobie szczerze - dziwne rzeczy.

d1ea29e

2

Aby Anna von Seydlitz nie jawiła się nam od początku w fałszywym świetle, co byłoby szkodliwe dla wiarygodności historii, należy wpierw powiedzieć o niej kilka słów. Nigdy nie używała szlacheckiego przyimka „von", którym obdarzył ją po ślubie małżonek. Jemu jako marszandowi ten tytuł niekiedy się przydawał, Anna jednak raczej wyśmiewała się z tej uszlachconej w dziewiętnastym wieku warstwy rzemieślniczej. Wówczas z dnia na dzień przyjmowano do stanu szlacheckiego zasłużonych przedsiębiorców, a ten podejrzany proceder wyłonił później tak kuriozalne rody jak rodzina von Mullerów czy von Meyerów.
Anna miała wystarczająco dużo pewności siebie, aby kroczyć przez życie jako pani Seydlitz, gdyż wykształcenie i surowa uroda połączyły się w jej wypadku w tak fascynujący sposób, że gdziekolwiek się pojawiała, zawsze znajdowała się w centrum zainteresowania. Jak wszyscy, którzy nie cierpią z powodu własnej mądrości, tylko czerpią z niej korzyści, Anna miała poczucie humoru, a jej szelmostwa niejednokrotnie stawały się przedmiotem rozmów. Ukończywszy czterdzieści lat, lubiła głosić kokieteryjnie, że zaczyna już piąty krzyżyk.
Oczywiście śmierć Guida boleśnie ją dotknęła. Anna usiłowała właśnie uporać się rozumowo z cierpieniem, które spadło na nią tak niespodziewanie, gdy zadzwoniono z kliniki, żeby odebrała resztę rzeczy męża.
Chociaż nie przyszło jej to łatwo, jeszcze tego samego dnia pojechała do szpitala. Pielęgniarka wręczyła jej za pokwitowaniem zgrzewany plastikowy worek, który oprócz ubrania zawierał zegarek i portfel Guida. Przy okazji Anna właściwie mimochodem dowiedziała się, że w chwili wypadku Guido nie był w aucie sam.
- Pasażerka odniosła lekkie obrażenia i właśnie dzisiaj została zwolniona do domu.
- Pasażerka?
Anna von Seydlitz zmarszczyła czoło, co było nieomylnym znakiem wewnętrznego wzburzenia.
Pielęgniarka zdumiała się, że żona zmarłego nie ma pojęcia o pasażerce, ba, stała się nawet nieufna i zanim wyjawiła nazwisko, poprosiła o radę ordynatora. Anna rozpoznała w nim doktora, którzy poinformował ją o śmierci męża, uznała więc za stosowne przeprosić za swoje wcześniejsze zachowanie.
Doktor powiedział, że jej zachowanie w tych okolicznościach nie było wcale niezwykłe, określił je nawet jako dość normalne, mimo to jednak dopiero po żmudnych pertraktacjach udało się Annie uzyskać nazwisko i adres pasażerki męża.
Nie znała tej kobiety. Początkowo chciała tylko dowiedzieć się więcej o okolicznościach wypadku. W tym celu skontaktowała się z policją. Tam dowiedziała się, że samochodem jechały dwie osoby, mężczyzna i kobieta, na ósmym kilometrze autostrady Monachium-Berlin samochód zjechał z pasa, kilkakrotnie koziołkując, stoczył się ze zbocza, dachował, a potem zatrzymał. Kobieta przeżyła ten wypadek najwyraźniej tylko dlatego, że została wyrzucona z pojazdu. W celu wyjaśnienia przyczyny wypadku wrak samochodu poddano badaniom, ale to może jeszcze potrwać.
Czy mogłaby zobaczyć auto?
Oczywiście, skoro chce zadać sobie taki ból.
W hali na północy miasta było miejsce tylko dla dwudziestu kilku samochodowych wraków, przynajmniej drugie tyle stało na wolnym powietrzu. Powyginane, połamane i spalone samochody, związane z losami jakichś ludzi.
Chociaż Anna postanowiła zachować stoicki spokój, na widok wraków cała zaczęła drżeć i dłuższą chwilę trwało, zanim odważyła się podejść bliżej. Deska rozdzielcza była pośrodku wklęśnięta. Po lewej stronie widać było ślady krwi. Na wybrzuszonych siedzeniach leżały rozbite w drobny mak szyby przednia i tylna. Można było zobaczyć zaledwie połowę chłodnicy. Otwarta klapa bagażnika nie dawała się zamknąć. Cuchnęło benzyną, olejem i spalonym sztucznym tworzywem.
Anna niemal nabożnie obeszła dookoła pogruchotany pojazd i wtedy jej wzrok padł na aktówkę w bagażniku. Towarzyszący kobiecie policjant skinął głową i powiedział, że Anna może ją zabrać, po czym wyłowił z wraka skórzaną teczkę.
- Ale to nie jest teczka mojego męża! - wykrzyknęła Anna i cofnęła się o krok. Wykonała taki ruch, jakby mężczyzna podsunął jej pod nos jakieś obrzydliwe zwierzę.
-Wobec tego należy zapewne do pasażerki - powiedział uspokajająco policjant. Nie zrozumiał jej wzburzenia.
- Ale gdzie jest aktówka mojego męża? Miał ze sobą brązową aktówkę z monogramem G. v. S. na wierzchu.
Policjant wzruszył ramionami.
- Jest pani pewna?
- Całkiem pewna - odparła Anna, a po chwili namysłu dodała: - Proszę mija dać!
Położyła teczkę na dachu wraka, niezdarnie zaczęła majstrować przy zamkach i otworzyła ją. Zawartość: bielizna (nawiasem mówiąc, niezbyt elegancka), kosmetyki i papierosy - to wszystko bez wątpienia należało do kobiety.
- Czy mogę to zabrać? - zapytała Anna.
- Ależ oczywiście.
Zamknęła teczkę i wyszła.

3

Niewymowny smutek, ból i pustka, jakie wywołała u Anny śmierć Guida, zniknęły naraz jakby je ktoś wymiótł, ba, przeżyła najosobliwszą zmianę nastroju. Ból, który znika z reguły dopiero po latach, z godziny na godzinę przeobrażał się u niej w rozgoryczenie, tak, naraz poczuła nienawiść do tego mężczyzny, któremu dzień wcześniej oddala ostatnią posługę. Siedemnaście lat małżeństwa, rzekome szczęście, zapadły się nagle niczym dom do rozbiórki pod naporem buldożerów. Czuła się tak, jakby po dwa-kroć straciła męża, raz kilka dni temu i teraz ponownie.
Do domu wracała taksówką. W drodze ożyły wspomnienia, myśli, przeżycia, które nagle nabrały sensu. Lewą ręką Anna wczepiła się w uchwyt tej cudzej teczki, jakby zbierała siły na jakiś straszliwy atak. Drugą grzebała w kieszeni płaszcza, szukając kartki, którą dał jej lekarz w klinice: Hanna Luiza Donat, Hohenzollern-Ring 17.
Anna przygryzła dolną wargę. Robiła to zawsze, gdy ogarniała ją wściekłość. Podsunęła kartkę taksówkarzowi pod nos:
- Proszę mnie zawieźć na Hohenzollern-Ring 17.
Dom we wschodniej części miasta nie był najwytworniejszym miejscem, o ile jednak dało się cokolwiek zobaczyć w ciemności, sprawiał wrażenie wypielęgnowanego i solidnego. Na pomalowanej na szaro żelaznej bramie w murze ogrodowym wisiała owalna mosiężna tabliczka bez nazwiska. Anna nie wahała się ani chwili. Nacisnęła dzwonek. Wewnątrz domu, który stał nieco w głębi, zapaliło się światło, a po pewnym czasie w drzwiach pojawił się niski, tęgawy mężczyzna.
- Czy zastałam panią Hannę Luizę Donat? - zawołała Anna w stronę mężczyzny, który nie udzieliwszy jej odpowiedzi, podszedł z kluczem do bramy, otworzył ją, wyciągnął rękę, u której brakowało koniuszka palca wskazującego, i kłaniając się z nieporadną uprzejmością, powiedział:
- Donat. Chce się pani zobaczyć z moją żoną. Proszę!
Skwapliwość, z jaką mężczyzna pozwolił jej wejść do środka, nie pytając w ogóle, czego sobie życzy, wprawiła ją w zdumienie, ale ogarnięta wściekłością przeszła nad tym do porządku, w tej chwili bowiem miała tylko jeden cel: chciała zobaczyć się z tą Hanną Luizą.
Donat poprowadził Annę do oszczędnie umeblowanego pokoju, w którym znajdowały się dwie szafy i napuszony obraz z przełomu wieków.
- Proszę o odrobinę cierpliwości!
Zniknął za jednymi z wysokich drzwi pomalowanych jasną farbą olejną. Po chwili wrócił, przytrzymał drzwi i zaprosił Annę do środka.
Oczywiście pani von Seydlitz, nie bez narastającej z każdą chwilą wściekłości, wyobrażała sobie kobietę, która będzie jej oczekiwać w tym pokoju. Spodziewała się wywłoki o wysoko upiętych, tapirowanych włosach i jaskrawo umalowanych ustach, pulchnej w typowych dla kobiet miejscach, czyli kogoś, kto niejako symbolizuje kobietę zadającą się zżonatym mężczyzną. Niezwykle precyzyjnie odmalowała sobie w wyobraźni to spotkanie. Przede wszystkim postanowiła, że zachowa się spokojnie, demonstrując chłód i cynizm, gdyż tylko w ten sposób uda się jej zranić tę obcą kobietę. Zamierzała powiedzieć na wstępie: Jestem Anna von Seydlitz, żona Guida", i dodać, że już dawno chciała poznać ladacznicę, z którą jej mąż spędzał swoje rzekome delegacje. Zamierzała zaproponować jej odebranie powalanych krwią ubrań męża, by tak rzec, na pamiątkę. Potem jednak wszystko przebiegło zupełnie inaczej.
W środku pokoju zastawionego zielonymi roślinami siedziała kobieta mniej więcej w jej wieku. Tkwiła nieruchomo niczym posąg, z nogami okrytymi pledem. Siedziała na wózku inwalidzkim. Wszystkie ruchy od szyi w dół, których wykonania najwyraźniej odmawiało jej ciało, odbijały się na jej pięknej twarzy.
- Jestem Hanna Luiza Donat - odezwała się i lekkim skinieniem głowy przyzwala gościa, by podszedł bliżej.
Anna stała jak wryta. Jej, której zazwyczaj nic nie odbierało mowy, w tym nieprzewidzianym momencie zabrakło słów. Toteż sparaliżowana kobieta, najwyraźniej przyzwyczajona do podobnych sytuacji, dodała niezwykle spokojnym głosem:
- Proszę, niechże pani usiądzie! - A po chwili, ponieważ nic się nie wydarzyło, zapytała nieco bardziej natarczywym tonem:
- Nie zechciałaby mi pani powiedzieć, co panią do mnie sprowadza, pani...
- Seydlitz - uzupełniła Anna.
Nie potrafiła ukryć zdenerwowania, wygrzebała z kieszeni płaszcza kartkę i przeczytała, co w tej sytuacji wydało się trochę śmieszne:
- Hanna Luiza Donat, Hohenzollern-Ring 17.
- Zgadza się - skomentowała sparaliżowana kobieta, a mężczyzna stanął za nią i nieco przysunął wózek w stronę przybyłej.
Anna wybełkotała kilka słów usprawiedliwienia. Najwidoczniej zaszła jakaś pomyłka, ale w klinice podano jej takie dane, informując, że kobieta o tym nazwisku siedziała w samochodzie jej męża, kiedy uległ wypadkowi, i po trzech dniach pobytu w klinice została zwolniona do domu.
- Chyba pani mąż - stwierdził mężczyzna - z łatwością wyjaśni to nieporozumienie.
- Nie żyje - powiedziała sucho Anna.
- Przepraszam, bardzo mi przykro, nie wiedziałem.
Anna skinęła głową. Bez względu na to, jak to wszystko wyglądało, nie wydawało się prawdopodobne, aby ta kobieta mogła być pasażerką auta, a potem pacjentką kliniki. Chociaż cala ta sytuacja wydawała jej się zagadkowa, by nie powiedzieć, niesamowita, para domowników zdradzała nie- słychane zainteresowanie wydarzeniami ostatnich dni. Ale zanim zdołali wyciągnąć z Anny obszerniejsze wyjaśnienia, wcisnęła mężczyźnie teczkę do ręki i pożegnała się szybciej niżby to nakazywało poczucie taktu.

4

Tej nocy Anna nie mogła zasnąć. Chodziła po dużym domu jak upiór nadaremnie szukający spokoju. Spowita w długi biały szlafrok usiadła na schodach prowadzących do sypialni i usiłowała wszystko uporządkować. Niekiedy wydawało się jej, że śni. Później wsłuchiwała się w dalekie odgłosy nocy. Była przygotowana na to, że w każdej chwili może usłyszeć zgrzyt klucza w zamku i że do domu wejdzie jak zawsze Guido, ale nic takiego się nie zdarzyło. Wkrótce jej delirium osiągnęło ów niebezpieczny stopień odurzenia, w którym niepodobna odróżnić ułudy od prawdy.
Anna przeraziła się, złapawszy się na tym, że stoi przed drzwiami sypialni Guida, uderza płaską dłonią o ramę drzwi i jakby mąż zamknął się w swoim pokoju, wyzywa go od skurwysynów i obrzuca innymi podobnymi przekleństwami.
Wydarzenia ostatnich dni niesamowicie ją wyczerpały. Płacząc jak dziecko, upadla pod drzwiami na kolana i dała upust złości. Tak, łzy Anny nie były łzami bólu z powodu straty męża, Anna płakała z wściekłości na niego, jego zuchwałość i swoją własną naiwność, na ślepą ufność wobec Guida, którą on tak haniebnie wykorzystał.
Z natury Anna była osobą bardzo odporną, stąd też nieznośna wydawała się jej myśl o własnej głupocie; Anna von Seydlitz była bowiem niezwykle mądrą kobietą, kobietą, która zawsze wiedziała, jak z sensem wykorzystywać tę swoją mądrość. Najbardziej nienawidziła głupoty, a teraz, kiedy sama padła jej ofiarą, nienawidziła siebie.
Łzy wściekłości obfitym strumieniem spływały po jej twarzy. Właściwie Annie było wstyd przed sobą. Nie przypominała sobie, żeby kiedykolwiek tak bardzo straciła panowanie nad nerwami. Nie zdarzało się to nawet w czasach, które jako dziecko spędziła w sierocińcu.
W łazience leżał plastikowy worek oddany jej w klinice. Poznała zegarek Guida, złotego hamiltona z roku 1921, roku urodzenia jej męża. Nabył go na aukcji. Na odwrocie wygrawerowano dedykację: Syd to Sam 1921. Anna gwałtownie rozerwała worek, wyciągnęła z niego powalany krwią garnitur, po czym rozpostarła spodnie i marynarkę niczym postać pajaca. A kiedy ten garnitur, który Guido bardzo lubił nosić, leżał na podłodze, Anna zaczęła go deptać gołymi stopami, jakby chciała zrobić Guidowi krzywdę, jakby chciała wycisnąć z niego tajemnicę. Tupała wściekle po posadzce łazienki, parskała i raz po raz krzyczała to samo słowo:
- Oszust! Oszust! Oszust!
Podczas tego orgiastycznego tańca poczuła, że marynarka stawia opór. Anna wyciągnęła nagle portfel Guida. Wyjmując zwitek banknotów, oddychała gwałtownie. Pozostałą zawartość portfela znała - karty kredytowe i dokumenty samochodowe. Kiedy jednak zaczęła mechanicznie liczyć banknoty, natknęła się na żółty bilet. Niemiecka Opera w Berlinie, środa 20 września, godzina 19.00. Wzięła bilet w palce obu rąk. Guido nie był, na Boga, miłośnikiem oper. Te kilka razy, gdy razem wybrali się do opery, mogła policzyć na palcach jednej ręki. Był to dla niej jeszcze jeden dowód na to, że Guido ją oszukiwał. A ona należała do kobiet, które umiały wybaczyć wszystko oprócz zdrady.
Rozpostarłszy przed sobą na podłodze zawartość portfela niczym puzzle albo pasjansa, Anna zaczęła porządkować myśli. Podwójne życie męża zaczęło ją tak intrygować, że nie mogła się już zatrzymać - nie spocznie, póki nie wyjaśni wszystkich szczegółów.
Słońce, które około siódmej rano zaczęło powoli zaglądać do okna, mieszając się z żółtym kolorem lamp na ścianie, znacznie przyczyniło się do uspokojenia zmysłów Anny. To uspokojenie jednak w żadnej mierze nie stłumiło wściekłości, po prostu jaśniej ukazało cel działań.
Anna w ogóle nie była typem węszycielki, wiadomo jednak, że wiarołomstwo wyzwala nieznane wcześniej cechy charakteru. W jej przypadku można by nawet powiedzieć, że to właściwie wściekłość ustrzegła ją przed całkowitym załamaniem.
Gdy rozmawiała przez telefon z kliniką, gdzie jak się spodziewała, poinformowano ją, że przedstawiająca się jako Hanna Luiza Donat kobieta, która wraz z jej mężem uległa wypadkowi, wygląda zupełnie inaczej niż ta siedząca na wózku inwalidzkim, jej wzrok padł na datę biletu do opery: dwudziesty września. Dzisiaj!
Anna strzeliła palcami i po raz pierwszy od wielu dni przemknął jej po twarzy uśmieszek, lekki, diabelski uśmieszek. Oczywiście, nadzieja była niewielka, im dłużej jednak Anna trzymała bilet w ręce, tym bardziej wzmagało się w niej przeczucie, że przedstawienie w operze naprowadzi ją na jakiś ślad. Nie mogła i zwyczajnie nie chciała przyjąć do wiadomości, że Guido tak nagle stal się miłośnikiem opery i wybierał się na spektakl w pojedynkę, w dodatku nie zdradzając się przed nią ani jednym słowem.

5

W samolocie lecącym do Berlina Anna wspominała czasy sprzed sześciu, siedmiu lat, kiedy to jej małżeństwo popadło w rutynę. Wspólne życie nie było zbyt uciążliwe, ale wydawało się, że w ich związku nie pojawią się już żadne emocje, żadne awantury, ale też nie będzie żadnych pojednań. Wszystko przebiegało, jak to się mówi, całkiem gładko. Wówczas, właśnie przed sześciu, siedmiu laty, Anna całkiem poważnie zastanawiała się, czy nie nawiązać romansu z młodym wolontariuszem z firmy, którego wzrok czuła na sobie, ilekroć pojawiała się w jego pobliżu. Ta myśl nachodząca każdą kobietę, gdy tylko dożyje swoich najlepszych lat, dręczyła ją przez wiele miesięcy. Z jednej strony bowiem kusiło Annę, żeby wypróbować, jak ona, w wieku trzydziestu pięciu lat, działa na nieśmiałego, ale dość atrakcyjnego młodzieńca, po drugie chciała dać poczuć Guidowi, że jest jeszcze całkiem pociągająca dla innych, nawet młodszych mężczyzn.
Takimi okrężnymi drogami Anna miała nadzieję przypomnieć mężowi, że na małżeństwo składa się coś więcej niż tylko praca, kariera i urlop dwa razy do roku. Ale nagle olśnienie na zapleczu sklepu, na które pewnego spokojnego poniedziałkowego popołudnia wezwała Wigulausa - tak miał na imię ów wykształcony chłopak - chcąc go uwieść (pamiętała nawet, że miała wtedy na sobie bieliznę w kolorze lila i dobrane kolorystycznie pończochy), przywróciło ją raptem do rzeczywistości i skierowało z powrotem na ścieżkę cnoty. W każdym razie gdy chłopak smukłymi rękoma o jasnej karnacji zaczął niczym piekarz w cieście grzebać pod jej kaszmirowym sweterkiem, zamachnęła się, wymierzyła mu siarczysty policzek i z udawanym zdecydowaniem przystającym zamężnej kobiecie wyjaśniła, żeby nigdy więcej tego nie robił, poza tym najlepiej puścić całą tę sprawę w niepamięć.
Dopiero znacznie później dotarło do niej, że to przeżycie było klasycznym zwycięstwem rozumu nad uczuciem, tym rzadkim rodzajem zwycięstwa, do którego, jak się wydaje z perspektywy lat, nie warto dążyć zawsze i bezwarunkowo. W opisanym przypadku dokonany skok w bok - żeby uniknąć ohydnego wyrażenia spółkowanie płciowe - mógł spowodować naprawdę więcej przy założeniu, że mąż Anny zacząłby się czegoś domyślać i że doszłoby do stosownego pojednania. Tym bardziej musiało ją zranić, że Guido tak perfidnie nadużył jej wierności. Teraz jednak dopiero naprawdę żałuje, że nie oddala się młodemu Wigulausowi, tylko podtrzymywała istniejący układ, jak w całkiem normalnym małżeństwie.
Hotel Kempinsky, w którym zatrzymała się Anna von Seydlitz, nie odegra w tej opowieści żadnej roli, w przeciwieństwie do inscenizacji opery Orfeusz i Eurydyka Christopha Willibalda Glucka. O jednym i drugim wspominamy tu, by czytelnik miał pełny obraz. W każdym razie Anna dopiero w ostatniej chwili zajęła miejsce w operze, parter, rząd siódmy, i ze zdumieniem ujrzała po prawej ręce mężczyznę o gładko wygolonych czerwonych policzkach i w okularach bez oprawek, któremu brakowało jedynie sutanny, aby można go było wziąć za kaznodzieję. Po lewej ręce Anny siedziała natomiast starsza pani, którą można by nazwać czarującą, gdyby bez przerwy nie ssała cukierków eukaliptusowych.
„Błędny trop!", przemknęło Annie przez myśl, podczas gdy na scenie smukły kastrat obdarzony altem trudził się jako Orfeusz rozpaczający po stracie ukochanej. Pani von Seydlitz pozwoliła się ukołysać muzyce Glucka; ba, ta muzyka była bardzo odpowiednia do jej nastroju, nie zauważyła więc, że wygolony mężczyzna siedzący po jej prawicy zaczął mierzyć ją ukradkowymi spojrzeniami.
Może nawet byłaby rada z tych spojrzeń. Niemniej jednak w czasie przerwy została na miejscu, zupełnie pogrążona w myślach, aż rząd się zapełnił i mężczyzna o czerwonych policzkach zajął miejsce po jej prawej ręce. Podczas gdy ceremonialnie sadowił się w fotelu, odwrócił głowę w stronę Anny i powiedział, ledwo poruszając wargami:
- Na tym miejscu spodziewałem się zastać Guida von Seydlitz. A kim pan i jest?
Anna milczała, co wcale nie przychodziło jej z łatwością. Musiała zastanawiać się nad każdym słowem. Zęby teraz nie popełnić błędu! Nie umiała sobie wytłumaczyć słów nieznajomego. Chyba znal Guida. Czego od niego chce tu, w operze? W jakim związku pozostaje z zagadkową kobietą z rozbitego samochodu?
Mogła się wyprzeć Guida, wymienić dowolne nazwisko i utrzymywać, że kupiła bilet od kogoś przed wejściem do teatru. To jednak oznaczałoby, że w ogóle pozbawiłaby się szansy na wyjaśnienie zagadki. A przecież teraz, gdy sytuacja wydawała się o wiele bardziej zagmatwana niż wcześniej, chciała wiedzieć jedno: co tu jest grane?
Kiedy już dość długo mierzyli się wyzywająco wzrokiem, Anna z wymuszonym spokojem odpowiedziała na zadane pytanie:
-Jestem Anna von Seydlitz, jego żona.
Zdaje się, że mężczyzna o czerwonych policzkach oczekiwał takiej odpowiedzi, w każdym razie nie sprawiał wrażenia osoby podenerwowanej, wręcz przeciwnie, wyglądał nawet na rozzłoszczonego, sapał przez nos, którego to nawyku Anna nie tolerowała, i wyzywająco zapytał jak nieuprzejmy urzędnik z okienka:
- I jaką ma pani wiadomość?
W tym momencie Anna zrozumiała, że dzieje się tu coś, o czym nie ma zielonego pojęcia. Oczywiście na całym świecie nie ma handlarza dziełami sztuki, który nie robiłby interesów na pograniczu legalności. Sama wiedziała nawet o jednej czy drugiej machlojce męża, które przyniosły znaczne zyski. Ale o nich wiedziała. Nadto tego rodzaju interesy robiło się zawsze podczas eleganckiej kolacji w jeszcze bardziej eleganckiej restauracji, a nie w siódmym rzędzie na przedstawieniu operowym.
Mogłaby teraz naturalnie powiedzieć prawdę, że nie ma o niczym pojęcia, ponieważ jej mąż zginął w wypadku samochodowym. Uznała jednak, że byłby to błąd, dlatego też, póki się da, postanowiła udawać osobę wtajemniczoną. Do wyjątkowych cech Anny należało to, że w niezwykłych sytuacjach, a tę trudno było określić inaczej, potrafiła zachować chłodny umysł. Jeśli cokolwiek odbierało jej pewność siebie, to był to lodowaty chłód, niewrażliwość na jej wdzięk. W tym wypadku nie wywoływała żadnych emocji, czuła to dobrze. Czyżby w ostatnich dniach tak bardzo się postarzała? A może miała na twarzy wypisany jak u erynii gniew? Nieznajomy nadal czekał na odpowiedź.
- Wiadomość? - zapytała Anna z udawanym zakłopotaniem.
I podczas gdy pozornie szukała słów jak dziecko, które przyłapano na kłamstwie, wygolony mężczyzna wpadł jej w słowo:
- Umówiliśmy się na pół miliona. Niech pani nie przeciąga struny! A zatem, czego pani chce?

d1ea29e
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1ea29e

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj