"Pewnego lata w Szczepankowie". Premiera i fragment książki
Prezentujemy wam fragment nowej książki, napisanej wspólnie przez Marię Ulatowską oraz Jacka Skowrońskiego, "Pewnego lata w Szczepankowie”. Książka trafi do księgarń 8 maja 2018 r.
Weekendowe dyżury w redakcji były czymś, co Olga uwielbiała albo czego szczerze nienawidziła. Żadnych pośrednich emocji. Wszystko zależało od paru okoliczności.
Była wolnym strzelcem, pracowała na umowach o dzieło, mogła więc w zasadzie dowolnie dysponować własnym czasem. Rzadko jednak odmawiała, gdy naczelny "Szerokich Perspektyw” dzwonił z prośbą, by przyjęła dyżur, kiedy etatowy pracownik, na którego akurat przypadała kolej, był w terenie albo zachorował. Traktowała to jak okazję, by zintegrować się nieco ze środowiskiem, przypominając innym, że jest istotą z krwi i kości, a nie tylko imieniem i nazwiskiem pod publikowanymi nieregularnie artykułami.
Zwłaszcza że redakcja "Szerokich Perspektyw” mieściła się w nowoczesnym kompleksie biurowym, gdzie miało siedzibę kilka innych wysokonakładowych czasopism. Z przestronnych korytarzy przechodziło się bezpośrednio do pomieszczeń z oknami od sufitu do podłogi, bez ścian i drzwi, poszczególne biurka oddzielały od siebie jedynie przepierzenia i szafy zawierające dokumenty i materiały prasowe. Osobie z zewnątrz nawet trudno byłoby się zorientować, gdzie kończy się jedna redakcja, a zaczyna druga. Idąc korytarzem, mijało się salę konferencyjną, często zamienianą w studio fotograficzne, pomieszczenie z prostym stołem, krzesłami, lustrami i wieszakami, gdzie goście pod okiem wizażystów przygotowywali się do sesji zdjęciowych i wywiadów, potem była kuchnia ze stale pracującym ekspresem do kawy, a dalej stanowiska pracy redaktorów.
Zawsze coś tam się działo, nawet w dni wolne od pracy, w powietrzu unosiła się specyficzna atmosfera napięcia charakteryzującego pracę dziennikarską. Wszyscy tu się znali i na ogół lubili, choć poszczególne pisma stanowiły dla siebie konkurencję. Żaden z redaktorów nie zapominał jednak, iż w jego zawodzie nic nie jest wieczne. Perturbacje na rynku prasowym są niemal codziennością; upadały jedne tytuły i powstawały nowe, dziś pracowało się dla jakiegoś czasopisma, oddając mu całą duszę i serce, lecz nie było gwarancji, że za tydzień, miesiąc czy choćby za pół roku nie będzie się pisać dla innego. Dlatego Olga nie była wyjątkiem, dbając o dobre relacje z resztą braci dziennikarskiej. A przynajmniej poprawne.
W trakcie dyżurów redakcyjnych przejmowała kontrolę nad przepływem informacji, przeglądała wiadomości, czuwała, by wszystkie elementy skomplikowanej machiny, umożliwiającej funkcjonowanie nowoczesnego czasopisma, działały jak należy. Co w praktyce sprowadzało się do sporządzania notatek dla innych pracowników oraz natychmiastowego powiadamiania redaktora naczelnego o ewentualnych problemach, na przykład w drukarni.
Ale przede wszystkim odbierała telefony i mejle od czytelników. Dlatego właśnie tak lubiła te dyżury, choć niekiedy zdarzało się, że nienawidziła owych kilku godzin spędzonych w redakcji. Działo się tak, kiedy dzwoniący wylewali na nią kubły pomyj za artykuły i opinie, których nawet nie była autorem, choć na ogół podpisywała się pod prezentowanymi przez "Szerokie Perspektywy” poglądami. Doskonale rozumiała, że ludzie mają prawo odbierać rzeczywistość po swojemu, tylko dlaczego uważali, iż coś udowodnią, wymyślając jej od zdrajców, kolaborantów i szmat wysługujących się za pieniądze jakimś, zwykle bliżej nieokreślonym, wrogim siłom? Podjęcie rzeczowej dyskusji przypominało próbę nauczenia szympansa tabliczki mnożenia. A nawet gorzej, bo szympans przynajmniej wykazałby zainteresowanie i chęć do zabawy. Jeśli w trakcie dyżuru nie działo się nic więcej, Olga wracała do domu z bolącą głową i poczuciem, że jej praca nie ma sensu, bo czytelnicy i tak wiedzą swoje, a przekonanie, że uda się przekazać im jakąś prawdę, mającą skłonić ludzi do myślenia, to zwykła mrzonka. Może lepiej by było, gdyby została fryzjerką albo pielęgniarką? Albo pilotką wycieczek zagranicznych? Jeszcze nie jest za późno na zmianę zawodu…
Jednak takie myśli znikały natychmiast, jeśli działo się coś naprawdę ekscytującego dla dziennikarza. Mimo że określenie "ekscytujące” nie zawsze było odpowiednie, gdyż do redakcji dzwonili też ludzie z osobistymi problemami, uważając pismo za ostatnią deskę ratunku. Niestety, na ogół byli w błędzie. Nieuleczalnie chorzy uważający, że nie są właściwie leczeni przez specjalistów, osoby przekonane, że zostały skrzywdzone przez sądy, zdradzane żony, a nawet potencjalni samobójcy… Olga zawsze miała pod ręką spis telefonów do instytucji mogących zaoferować pomoc w podobnych sprawach, lecz jako dziennikarka doskonale wiedziała, że wiele z tych spraw nie skończy się dobrze. Było już za późno albo po prostu niczego się nie dało zrobić.
Ale zdarzały się też sytuacje, które przywracały jej chęć do pracy i poczucie pewnej życiowej misji. Bez tego nie można być dobrym reporterem.
Tamtego dnia zdążyła postawić kubek z kawą obok komputera, przejrzeć notatki pozostawione przez naczelnego i wyjąć z torby materiały, które zamierzała przestudiować w przerwach między rozmowami, kiedy zadzwonił redakcyjny telefon. Był tradycyjny, z dużą słuchawką i numerycznymi klawiszami. Coraz większa rzadkość, ale Olga lubiła rozmawiać z aparatu, jakiego wielu młodych ludzi nie widziało na oczy.
− Redakcja "Szerokich Perspektyw”, słucham – powiedziała. Pod ręką miała przycisk włączający nagrywanie rozmowy. Za każdym razem liczyła, że sprawa dzwoniącego okaże się warta naciśnięcia go.
− Czy to redakcja…? – zapytał jakiś chropowaty męski głos, jakby nie dosłyszał, co właśnie powiedziała. – Z kim rozmawiam?
Zaczyna się, pomyślała z niechęcią. Jakiś nawiedzony albo ktoś, kto nie przyjmuje do wiadomości postępującej demencji.
− "Szerokie Perspektywy”, przy telefonie Olga Tańska – wyjaśniła, usiłując nadać głosowi neutralną barwę.
− Aha… − Mężczyzna odchrząknął i milczał chwilę. Kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał wyraźniej: − To pani, zdaje się, napisała artykuł o pewnym nielegalnym hospicjum, którego pensjonariusze najpierw przepisywali właścicielom swoje mieszkania, a potem nie otrzymywali właściwej opieki ani lekarstw, żeby prędzej zwolniło się miejsce? Ładnie ich pani załatwiła, mówili o tym nawet w telewizji.
− Zgadza się, to ja nagłośniłam tę sprawę. – Olga była przyjemnie zaskoczona. Najwyraźniej źle oceniła rozmówcę. Z pewnością ten człowiek wiedział, gdzie dzwoni, i nie cierpiał na demencję. W dodatku czytał jej artykuł. – W czym mogę panu pomóc?
− Mi to w niczym.
Mnie, pomyślała prawie na głos, ale szybko się zreflektowała, nie będzie go uczyć poprawności językowej.
– Więc czego dotyczy pana telefon? – zapytała szybko.
− Wyłudzenia pieniędzy oraz wykorzystywania ludzkiej hojności.
− A mógłby pan powiedzieć coś konkretniejszego?
− Nie dzwoniłbym, gdybym nie mógł.
Olga poczuła zniecierpliwienie, jej sympatia do rozmówcy pierzchła. To, że czytał jej artykuły, nie musiało znaczyć, że teraz miał coś ważnego do powiedzenia. Jednak wykrzesała z siebie resztki cierpliwości.
− Słucham pana.
− Nie wiem, czy to jest rozmowa na telefon…
O nie! Jeśli to jeden z oszołomów, co proponują spotkanie w cztery oczy, gdyż jakoby mają informacje o nadciągającej zagładzie ludzkości albo szykowanym zamachu na papieża, to ona natychmiast rzuca słuchawkę! Nie jest psychiatrą, tylko dziennikarką. A do tego któż jej zaręczy, że to nie jakiś maniak polujący na samotne kobiety… Owszem, zdarzyło jej się parę razy spotkać z rozmówcą, ale zawsze był to ktoś, kogo przedtem dało się w jakiś sposób sprawdzić. Na przykład przez wspólnych znajomych. A oferowane informacje musiały mieć znamiona prawdopodobieństwa i mieścić się w kręgu jej zainteresowań.
− Woli pan napisać mejl do naszej redakcji? – zapytała tonem sugerującym, iż z ochotą zakończy rozmowę, ponieważ jest ogromnie zajęta. I pragnąc do reszty go zniechęcić, dodała: − Przepraszam, nie zdążyłam zanotować nazwiska ani kontaktu do pana…
Oczywiście pamiętała, że się nie przedstawił. Z doświadczenia wiedziała, że pewna kategoria rozmówców, tych z zaburzeniami umysłowymi, za wszelką cenę pragnie pozostać anonimowa. Prośba o dane personalne była najlepszym sposobem pozbycia się natręta.
− Słyszę, że mi pani nie ufa. Rozumiem – odparł spokojnie. Olga nie potrafiła się zorientować po jego głosie, w jakim ten człowiek jest wieku. Niemłody w każdym razie. – Proszę więc słuchać. Pewna kobieta i jej partner wyłożyli pieniądze na zorganizowanie ośrodka dla sierot. Domu dziecka, mówiąc wprost. Przebywają w nim dziewczynki z naszego kraju oraz z… Chin.
Nastało chwilowe milczenie. Jeśli rozmówca liczył na pełen zdumienia okrzyk Olgi, to się rozczarował. Owszem, była nieco zdziwiona, nawet zaintrygowana, lecz na razie nie zamierzała dawać tego po sobie poznać.
− Ten międzynarodowy sierociniec zorganizowano w prywatnym ośrodku wypoczynkowym. Na zupełnym odludziu, gdzie nie trafi nikt obcy. Wszyscy goście to stali bywalcy, znani właścicielom od lat. Nikt nie wie, w jaki sposób sprowadzane tam są te dzieci, zwłaszcza chińskie sieroty. Nikt też nie wie, czy rzeczywista liczba wychowanków zgadza się z deklarowaną w dokumentach. Wspomagająca ośrodek fundacja dostaje środki od licznych darczyńców i sponsorów. I znów nikt nie wie, jak te fundusze są rozliczane. – Umilkł znacząco, dając jej czas na przemyślenie różnych implikacji wynikających z tego, co powiedział. – Nie wiem, na ile jest pani zorientowana w temacie, ale warto zdawać sobie też sprawę, że i u nas, i za granicą znajdzie się wielu bogatych ludzi, gotowych zapłacić niebagatelne pieniądze za dziecko. Zwłaszcza za dziewczynkę o niepospolitej wschodniej urodzie… Rozumie mnie pani?
Olga rozumiała go doskonale. Wprawdzie nie była dobrze obeznana z tematem funkcjonowania prywatnych domów dziecka, adopcji oraz finansowania tego typu placówek, jednak nie miała wątpliwości, że pomysłowość przestępców nie zna granic. Nie powstrzymają ich żadne względy moralne, takie jak dobro dziecka. Jej rozmówca z pewnością miał rację, twierdząc, że bogaci ludzie chętnie ominą przepisy i zapłacą, by móc szybko zaadoptować wymarzone dziecko. Olga czytała, że w Europie istnieje pokaźny rynek nielegalnych adopcji. Przyszli rodzice mogą nawet określić wiek, płeć oraz inne cechy, jakimi ma się charakteryzować przyszły potomek. Istnieją także ludzie pragnący kupić dzieci w zupełnie innym celu… Ale o tym nawet nie chciała myśleć.
Jednak stało się. Odebrała telefon i wysłuchała tego człowieka. Nie potrafiłaby już zapomnieć i nie myśleć o tej sprawie.
− Proszę pana… Czy może pan podać mi więcej informacji? Skąd pan ma te wiadomości?
− Gdybym powiedział, skąd je mam, można by łatwo się zorientować, kim jestem. Chciałbym tego uniknąć.
− Dlaczego? – zapytała z powątpiewaniem. – Przecież chyba działa pan w słusznej sprawie?
− Ci ludzie mają długie ręce… − odrzekł enigmatycznie. – Nie chcę im wchodzić w drogę.
− A ja mogę, tak?
− Pani wybór. Mogę zadzwonić gdzie indziej…
Olga przestraszyła się, że jej rozmówca po prostu przerwie połączenie, doszedłszy do wniosku, że nie jest zainteresowana, poprosiła więc prędko:
− Poda mi pan przynajmniej adres i nazwę ośrodka?
Zrobił to, a potem zaraz się wyłączył, nie czekając na potwierdzenie, że wszystko zanotowała. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że nie nagrywała ich rozmowy. Zapisała prędko na kartce uzyskane informacje i zaczęła się zastanawiać.
Musiała przyznać, że to, co mówił ów człowiek, brzmiało wiarygodnie. Głównie dlatego, iż nie domagał się honorarium i unikał rozgłosu, co mogło świadczyć, że nie jest naciągaczem czy też pomylonym tropicielem afer. Powinna iść z tym do naczelnego? Pewnie dałby jej zielone światło na podjęcie reporterskiego śledztwa, gdyż temat wydaje się chwytliwy i na czasie… Ale wpadł jej do głowy lepszy pomysł. Była wszak wolnym strzelcem i nie miała obowiązku konsultować swoich poczynań z redakcją. Postanowiła pojechać tam i na miejscu wszystko sprawdzić. Zwłaszcza że adres umieszczonego na odludziu ośrodka coś jej mówił. Nawet nie musiała go szukać na mapie. Szczepankowo.