GRZYBOBRANIE
Jako się rzekło, wojna przeszła przez Wilżyńską Dolinę tylko raz, ale jak huragan. Gromada maruderów obróciła osadę w zgliszcza, teraz wystygłe już i spopielałe. Po lasach pałętały się zaryczane niewiasty, wespół ze stadkiem równie zestrachanego drobiu, który podczas rzezi zdołał zbiec w okoliczne krzaki. Słowem, trzeba było całe to tałatajstwo spędzić na powrót do Doliny, ochędożyć, odchuchać i z przerażenia otrząsnąć. Oczywiście miejscowi notable za nic sobie mieli wilżyńskie wypadki. Władyka beztrosko bujał gdzieś po świecie w poszukiwaniu rycerskiej chwały, albo może raczej zdobycznego dobra i równie zdobycznej francy. Proboszcz zaś załadował na wóz resztki dobytku oraz Rozalkę i z podkulonym ogonem uciekł do Spichrzy. Odbudowa osady spadła tedy na Babunię Jagódkę, która ów obrót zdarzeń uznała za wyjątkowo ohydną niesprawiedliwość. Owszem, samą wojnę nawet skrycie ceniła, jak każdą inną szumną i niezwykłą awanturę. I gdyby wojna przydybała ją gdzieś w mieście, nad brzegiem morza, albo chociaż na
książęcym trakcie, nie rzekłaby ani słowa. Może nawet przyłączyłaby się do rabunku czy pohulała ździebełko z wojakami, bo zazwyczaj były to chłopy wesołe, skore do gorzałki, sprośności i rozlicznych uciech. Ale co innego swawole w wielkim świecie, co innego zaś pospolite domowe nieporządki!
Szczęśliwe wytępienie grasantów i innego plugastwa przyniosło jej wprawdzie odrobinę radości, rychło jednak musiała się zabrać do ciesielstwa, murarki i kopcowania brukwi. A do gospodarskich zajęć nigdy nie miała serca. Z ciosaniem desek na chaty trzeba się było spieszyć, bo jesienna szaruga szła już ku końcowi i po łupaniu w kolanach Babunia rozpoznawała niechybnie, że zima nastanie mroźna i dotkliwa. Wszystko to nie wprawiało wiedźmy w szampański humor. Prawdę powiedziawszy, snuła się po wiosce w takim nastroju, że co wrażliwsze niewiasty zaczynały rozważać ponowną ucieczkę do lasu. Ludziom miękły kolana, kiedy zwalała sosny jednym uniesieniem brwi. Niby miała wymówkę: potrzebowali drewna, by przed pierwszym śniegiem wznieść osadę i wyposażyć ją jakoś. Robota szła jednak niesporo, aż wiedźma pojęła, że trzeba do Doliny spędzić nowych wieśniaków. I to jak najprędzej.
Rychło w północnej części Gór Żmijowych zdarzyło się kilka bardzo dziwnych wypadków. Paru wędrownych handlarzy ciągnących z wyładowanymi wozami ku swym domostwom, nigdy do nich nie dojechało. Z okolicznych dworów gwałtownie znikali parobkowie. Dwóch statecznych, zasiedziałych gospodarzy osobliwym trafem przepadło w leśnej gęstwinie, gdyż Babunia Jagódka uznała, nie bez racji zresztą, że, prócz młodzieńczego zapału, wiosce przyda się też nieco rozwagi i doświadczenia. Zresztą, czas naglił, a wiedźma nie była drobiazgowa. Zgarnęła więc z gościńca niewielki oddziałek koniuchów, którzy ze zrabowanym tabunem koni zmierzali na południe. Nie pogardziła też wędrownym żebrakiem ani wiejskim głupkiem. Przydybany na trakcie nieopodal Mnicha utrzymywał wprawdzie, że jest księciem w podróży do źródła uzdrawiającej wody, lecz zdaniem Babuni owe wyjaśnienia jedynie potwierdzały jego kwalifikacje na wioskowego idiotę.
Co tu ukrywać, w wilżyńskiej okolicy najłatwiej było o pasterzy, najemników i zbójców. Ci ostatni o gospodarce niewielkie mieli pojęcie, jednak byli dorodni, w trudach zaprawieni i obrotni jak mało kto. Babunia żałowała, że szajka z Przełęczy Zdechłej Krowy rozpadła się bezpowrotnie po niecnej ucieczce zbójcy Twardokęska, człeka rozlicznych zalet i chytrego niezmiernie, choć sobka i lenia po trochu. Zastanawiała się nawet, czyby go czarem nie ściągnąć na powrót w Góry Żmijowe, lecz już tak głęboko w polityce siedział, że poniechała go z żalem. Szczęściem, podczas wojny ulęgło się mrowie świeżych łupieżców, którzy doświadczeniem nie mogli się mierzyć z osławionym zbójeckim hetmanem, Choć zapamiętaniem w pracy przewyższali go nawet.
Babunia zasadzała się na nich bardzo prostym sposobem. Brała naręcze chrustu, który oczywiście nie był do niczego potrzebny, ale bez wiąchy gałęzi jakoś się głupio czuła na trakcie, i dreptała wprost do kryjówki zbójców. Tam zgrabnym zaklęciem tak im we łbach mąciła, że już sami z siebie szli do Wilżyńskiej Doliny. Oprzytomniawszy z uroku, zbójcy pomstowali strasznie, chcieli gardła podrzynać i chałupy palić, lecz bardzo trudno zbytkować, kiedy się ostrze miecza od dotyku rozmaśla i na ziemię ścieka, a solidna pałka obraca się w rękach jak żywa i właściciela po grzbiecie wali. Co gorsza, szybko wyszło na jaw, że żadnym się sposobem nie potrafią z Wilżyńskiej Doliny wyrwać na swobodę. Ścieżki wiły się i splatały, nikły wśród sosen, póki nie wywiodły ich na koniec w znajome wiejskie opłotki. Po tygodniach takich zmagań i najtęższym zbójcom ubywało hardości, wpadali w melancholię i pili na umór. Jeden się nawet obwiesił na wilżyńskim cmentarzu.
Babunia była nieugięta.
Wkrótce powiało tęższym chłodem, wymiotło im z głowy włóczęgę po oczeretach czy chaszczach. Zgłodniali i zziębnięci brańcy spokornieli na tyle, że jęli się najmować do gospodarskich posług za miejsce suche pod dachem i garstkę strawy. Co sprytniejsi brali za żony miejscowe wieśniaczki, wykańczali domy, stawiane na zgliszczach starych chat i, pogodzeni z losem, kisili kapustę. Wiedźma przyglądała się temu z nieskrywaną dumą i pewnym rozrzewnieniem. Postanowiła twardo, że książęce wojenki nie będą jej odtąd wchodzić w paradę i czynić pod samym płotem zamieszania. Może Wilżyńska Dolina była jedynie zapyziałą wioską na krańcu świata, ale była to jej wioska i jej kraniec świata. I z nikim nie zamierzała się nim dzielić.
Wreszcie mogła odpocząć.
Babunia Jagódka zazwyczaj odpoczywała w tradycyjny sposób. Do pełnej satysfakcji był jej potrzebny spory bukłak miodu, ze trzy pieczone półgęski i dorodny parobczak. Nim jednak przeszła niedziela, miód jej się przepił do cna, a na pieczoną gęsinę nie mogła już patrzeć. Parobczaka też przegnała z komory na cztery wiatry po tym, jak począł myszkować w obejściu, grzebać po kufrach i zaglądać do komina w poszukiwaniu skarbów, co może nie było dziwne u niedawnego grasanta, ale Babunia nie zamierzała przyzwalać na podobny brak manier. Została sama. Spędzała całe dnie, wygrzewając się przy palenisku, z wielkim, ryżym kociskiem, wygodnie umoszczonym na jej kolanach. Czytała stare manuskrypty, zaśmiewając się z przedwiecznych przepowiedni, aż trzaskały deski w podłodze, bez umiaru piła spichrzańską okowitę i od czasu do czasu na chybił trafił rzucała jakieś wredne zaklęcie – wyłącznie po to, żeby nie wyjść z wprawy.
Wreszcie obudziła się pewnego pochmurnego ranka z potwornym bólem głowy oraz mętnym wspomnieniem zeszłonocnej pijatyki. Potoczyła niepewnym wzrokiem po chatynce, usiłując sobie przypomnieć, co się stało z dwoma wędrownymi kapłanami, których przyodziewek, kostury i chodaki wciąż wyraźnie widziała obok komina. Być może ich zniknięcie miało coś wspólnego z parą szarych ropuch, z wyrzutem popatrującymi ku niej z popielnika, ale na razie Babunia nie miała ochoty zajmować się ową tajemnicą. I kiedy tak sobie siedziała w przybrudzonej pościeli, bezmyślnie machając nogami w przydeptanych filcowych kapciach, przeszło jej przez głowę, że tego roku nie była jeszcze na rydzach.
Mlasnęła łapczywie, bowiem na samą myśl ślina napłynęła jej do gęby. Uwielbiała rydze. Wprawdzie pora była już późna, bo po lasach i trawa wymarzła ze szczętem, a wyżej w górach śnieg leżał po kostki, ale Babunia naprawdę lubiła rydze i nie trapiły jej odmiany pór roku. Zwłaszcza że nieopodal miała przytulną piaszczystą dolinkę, gdzie w sosnowym młodniku rydze rosły tak piękne, że przebiegła wiedźma osnuła ich siedlisko zaklęciem. Odtąd dolinka drzemała z dala od nawiedzanych traktów, pod kapą bukowych liści, zawsze sucha i złocista, ustrojona pasmami babiego lata, kołyszącego się sennie na sosnowych gałązkach nawet wówczas, gdy w całej reszcie Gór Żmijowych trzymał mróz tak srogi, że drzewa pękały w lasach. A rydze rosły i dojrzewały w błogim spokoju, nietrapione przez żadnych pazernych wieśniaków.
Niewiele myśląc, Babunia Jagódka ochlapała twarz wodą, przetarła gębę i łyknęła serwatki. Potem zaś sięgnęła po sakiewkę i wiklinowy kosz i bez zwłoki, nie zmieniając nawet filcowych kapci, wsiadła na ulubioną sztachetę. Jak zawsze zatoczyła trzy koła nad wioską, by sprawdzić, czy nic nie zagraża jej świeżo odbudowanej dziedzinie, i pomknęła na grzybobranie.
Rydze były, i owszem. Wychylały się zalotnie spod nawisów trawy, połyskiwały rudymi kapeluszami, nieomal same wybiegały wiedźmie na spotkanie. Cięła je całymi naręczami i wnet wiklinowy kosz wypełnił się po brzegi. Że zaś ranek był chłodny i rześki, przysiadła na zwalonym buczku pośrodku polanki i wyjęła zza cholewy znajomą flaszeczkę. Słonko świeciło jej prosto w twarz znad sosen, zmrużyła więc oczy i pociągnęła potężny łyk okowitki.
Wysoko w koronach drzew kląskało coś tkliwie, zielonosiny dzięcioł stukał mozolnie w pień sosny, a trunek był mocny, jak wiedźmiej okowitce przystoi. Z każdą kroplą Babunia przychylniej rozglądała się po zaklętej dolinie. Powolutku sen zaczynał wiedźmę morzyć, kiedy na skraju polany pod leszczynowym krzakiem dostrzegła rydza wielkiego jak misa.
Co więcej, wydało się jej, że grzyb również popatrzał na nią z namysłem. Zamrugała ze zdumienia, omal nie wypuściwszy flaszeczki z dłoni.
Rydz aż sapnął, chyba przerażony, że podobne dobro mogłoby się zmarnować. Babunia pochwyciła bezcenne naczynie tuż nad warstwą złocistych liści, a tak zgrabnie, że nie uroniła z niego nawet kropelki.
Rydz wydał zduszone westchnienie ulgi.
- A dalibyście gorzałeczki popróbować, dobra kobieto – odezwał się przymilnym barytonem.
Wiedźma przetarła oczy. Rydz wciąż tkwił pod leszczyną, tylko mu się kapelusz odrobinę przekrzywił na trzonku. I nader łakomie spozierał ku wiedźmie piwnymi oczkami.
- Chłód od ziemi ciągnie - usprawiedliwił prośbę. – I gęby nie ma do kogo otworzyć.
- Ale spokój jaki! - prychnęła wiedźma, której trochę nadojadła wrzawa, czyniona w wilżyńskiej wiosce przez nowych osadników. – Powietrze świeże, ptaszki śpiewają...
- Ptak to mi tylko na głowę nasrał – fuknął. – A od tej ćwierkającej hałastry we łbie mi się mąci. Hej, dajcież gorzałki, babo, nie bądźcie nieużytek!
Babunia Jagódka aż rozwarła szerzej oczy. W Górach Żmijowych mało co ośmielało się odzywać do niej podobnym tonem. A już na pewno po grzybie nie spodziewała się równej bezczelności.
- No, babciu moja kochana, wstańcie wreszcie z pieńka! – ponaglił ją niespeszony. – Co się tam tak modlicie? Miejcie boga w sercu, suszy mnie okrutnie! Zliczyć nie potrafię, ile tu tkwię bezczynnie, sam jeden pośrodku głuszy.
- No, to jest rzecz zwyczajna – zaryzykowała wiedźma. – Dla twego rodzaju...
- Hej, wypraszam sobie! – obruszył się. – Niech ci się, babo, nie zdaje, że ci wszystko wolno! Toć o gorzałkę proszę, nie na pogawędkę.
- Patrzajcie, jaki łakomy! – Wzięła się pod boki. – Na kapelusz ci nalać, czy prosto na trzonek?
Rydz, przekrzywiwszy głowę, spojrzał na nią bacznie.
- A wyście, moja babciu, pijani jak zając – orzekł wreszcie z niesmakiem. – Wyśpijcie się lepiej w rowie, bo jeszcze was zbój jaki na trakcie przydybie, kobiałkę ukradnie, grzbiet kijem wygrzmoci. Czasy takie nastały, że strach się babom samopas po ostępach włóczyć, nawet tym co brzydszym i wiekiem steranym, bo pod każdym krzakiem rabuś siedzi, maruder, morderca albo zwyczajny grasant...
- Grasantów więcej nie masz – wyjaśniła Babunia, którą elokwentny grzyb poczynał coraz bardziej dziwić. – Wiedźma ich w kamień zaklęła.
- Czarnego Piastuna szajkę? – uradował się rydz. – A to mi nowina pyszna, rad bym was za nią uściskać, babciu!
- To trudno będzie. – Zmrużywszy oczy, przyjrzała się baczniej rdzawemu kapeluszowi, który łypał na nią zza łanu gęstej trawy. Właściwie nie była pewna, czy to rydz. Wyglądał raczej na zwykłego muchotrutka, starego przy tym i obeschniętego od słońca. Ale może się jej tylko od gorzałki w oczach ćmiło.
- I w kamień go, szubrawca, zaklęła? – entuzjazmował się dalej grzyb. – No, jest jeszcze w niebiesiech sprawiedliwość i racja!
Babunia Jagódka zmilczała roztropnie, bo nijak jej było tłumaczyć, że akurat niebiosa nie miały ze zniknięciem grasantów nic wspólnego.
- Ale czy aby na pewno Piastuna? – chciał się upewnić. – Piastun to był chłop słuszny, rozrośnięty w barach, choć siwy już po trochu. Zwajeckim zwyczajem brodę w warkocz splatał, w świecidełkach się kochał, osobliwie rubinach. Pomyślcież, babciu?
- Ano, tak mi się zdaje, że siwy był. – Wiedźma poskrobała się po głowie nakrytej chustką malowaną w czerwone róże. – I guzy miał przy kubraku krasne, może rubiny...
- To on, to on! – Grzyb nieomal podskoczył z ukontentowania.
- Znasz-li obwiesia? – zdziwiła się Babunia.
- Ot, zdarzyło się raz czy drugi spotkać – zakłopotał się rydz, czy też raczej muchotrutek. – Jak to w lesie.
Wiedźma pytająco uniosła brew.
- No, może w gospodzie ze dwa razy – wyznał niechętnie. – Powadzilim się ździebko, bo łotr był i arcypies. Tym większą mi radość jego niedola sprawi, gadajcież tedy śmiało. Kiedyż to było, babciu, i jak go wiedźma okpiła?
- Będzie z siedm niedzieli – obrachowała na palcach Babunia. – Albo trocha dłużej.
- Tyli szmat czasu? – posmutniał grzyb. – I tak sam tutaj siedzę...
- Taki los twój, niebożę – użaliła się nad nim Babunia.
- Nie los winien, jeno starosta! Postronek się na dusienicy zerwał, to miał mnie, syn kurwi, wedle obyczaju luzem puścić. Ale gdzie tam! Niby książę pan łaski udzielił, kapłani pobłogosławili, a ludziska z zadziwienia w głowy zachodzili. A potem mię starosta na powrót w tiurmę poprowadził, bo to, powiada, trza podobną okazję kusztyczką miodu uczcić. Tom poszedł! Co miałem nie iść, jak wkoło tuzin zbrojnych stało!
Babunia Jagódka znów zamrugała oczyma, gdyż opowieść rydza stawała się coraz osobliwsza.
- Ale w cuchthauzie insza była rozmowa – ciągnął z irytacją. – Jeszczem w próg dobrze nie wszedł, jak mnie w łeb zdzielili, a potem do muru przykuli, bo to, gada starosta, kazał mię książę puścić, to oni mnie puszczą, ajuści. Ale tak po swojemu. Bez łańcuchów nijakich, wolnego jak ptaszę. Wedle rozkazania. Tom się na duchu podniósł i uradował ździebko. Myślę sobie, w łeb dadzą, ale takie jest prawo i obyczaj stary, że w zjimaniach biją. Sami rozumiecie.
Wiedźma pokiwała głową.
- I wiecie, co on mię wtenczas pyta, kurewnik przeklęty?! – parsknął złością. – Czy pomnę lasek dębowy od zamku o dwa stajania i dworek w lasku owym, mały, modrzewiowy, co żeśmy go dwie niedziele pierwej do ziemi gołej spalili. Mówię więc, że pamiętam. Niedawna była sprawa, cobym miał zapomnieć? A dziewkę czy pamiętam, co w onym dworku stała. To po co się wypierać? Była tam dziewka, urodziwa, nie powiem, ale pod brzemieniem, to nikt jej nawet nie szarpał, ani nie turbował. A jak się dworek już płomieniem po całości zajął, tom kazał dziewczynę do choiny przywiązać, bo darła się straszliwie i w ogień skakać chciała. Jeszcze mi potem Piastun ludzkość moję wyrzucał. I wiecie, na co mi się miłosierdzie zdało? – Grzyb aż podskoczył z oburzenia, przekrzywiając sobie czerwonawy kapelusz.
Babunia nie wiedziała.
- Ano, na psie jaje! Nie dość, że Piastun chłopów na mnie poszczuł i z kompanii przepędził, bo to, powiada, za miękkim do grasantki, skoro mnie byle baba rozrzewnić zdoła, to jeszcze w tym cuchthauzie prędko wyszło na jaw, że jaśnie pan starosta ni mniej ni więcej, ale dziewki onej ojciec dobrodziej! I wcale mnie nie zamierzał za dobre serce chwalić, jeno zrazu w gębę strzelił i mocniej jeszcze poprawił. Jakem ze szczętem zgłupiał, to mnie, psubrat, objaśnił, żeśmy pannie we dworku męża zgrabnie usiekli, z którym po zamążpójściu nieledwie rok była. I tak się dziewka przejęła, że nim się kto obejrzał, na buczku się obwiesiła. Ot, jaka słabowita – dodał z pretensją w głosie. – Starosta ani chciał słuchać, żem ja panny nie tknął, tylko mnie czekanikiem po czerepie zdzielił, i koniec był rozmowy.
Babunia pokiwała głową, udając głębokie zasmucenie.
- Wywlekli mnie popod wieczór z tiurmy. Darmo się motłoch cieszył, że książę miłosierny, że wisielec się zerwał, to go wolno puszczą! Chciałem im cosik krzyknąć o tej pańskiej łasce, ale mi pan starosta gałgan w gębę wraził. Anim mógł pisnąć! Za mury mię wywiedli, za fosę nawet. Oj, myślę sobie, niedobrze, jak psa mnie tu zadźgają, nawet się ślad nie zostanie. I wiecie, co?
Wiedźma, która pomimo wypitej gorzałki zaczęła już domyślać się zwieńczenia opowieści, powstała z pieńka i, podpierając się na kijaszku, ruszyła przez polankę w kierunku grzyba, bo chciała się z bliska przypatrzeć owemu dziwu.
- Wielka jest w ludziach niegodziwość – westchnął. – Nieprzebrana. Ostrożnie trąciła kijaszkiem kapelusz muchotrutka, który potoczył się pod najbliższą sosenkę.
I gęba się jej rozwarła ze zdumienia.