Jacek Komuda “Czarna nowina” - Panie starosto!
Stanisław Stadnicki zatrzymał się na ganku zajazdu. Spojrzał na tego, który nań zawołał. To był Jan Kunicki. Wyszedł ze stajni. Sam. Jeden z towarzyszy starosty – wysoki, rosły kozak bez jednego oka – zastąpił tamtemu drogę..
- No, szczo ty?
- Chcę porozmawiać z mości Stadnickim.
Starosta skrzywił się.
- No to mów waćpan – powiedział.
- Na osobności.
Starosta spojrzał na swoich kompanów. Gdyby tylko zechciał, roznieśliby tamtego na strzępy. Uśmiechnął się. Zszedł ze stopni i ruszył za róg karczmy. Kunicki poszedł za nim. Spojrzał Stadnickiemu prosto w oczy.
- Dlaczego? – zapytał. To było tylko jedno, krótkie słowo.
Starosta wciąż uśmiechał się lekceważąco.
- Panie Kunicki, kim ty właściwie jesteś? Kim, że chcesz się ze mną mierzyć. Jam Stanisław Stadnicki. Ja jestem ze starożytnej familii. A ty?! Mógłbyś służyć u mnie za koniucha. Twoi ojcowie moim podawali strzemię, a bywało, że i kark przy wsiadaniu... A swoją żonę ty sam zaraz po ślubie zostawiłeś. Pojechałeś na wojnę – na dwa lata. Tak, panie Kunicki, jesteś kimś. Stoisz mi na zawadzie.
- Na drodze do mojej żony? Bij się ze mną, panie Stadnicki!
Starosta roześmiał się cicho. Spojrzał na Kunickiego z góry. Przyszło mu to łatwo – był wyższy od niego.
- Z chłopem mam się bić? Nie bądź głupcem. Ja nawet nie chcę się na ciebie gniewać. Po co. Żyj ze mną w zgodzie, a nie pożałujesz. Przekonaj głupią żonę, żeby przyszła do mnie. Dla niej to nie nowość. Matka i babki legiwały w pańskich łożach, to i córka może...
Kunicki położył dłoń na rękojeści szabli. Milczał. Stadnicki przyjrzał się jego twarzy, pociemniałej z gniewu. Jan potrafił się opanować.
- Masz cztery dni, aby przyprowadzić ją do mnie - mruknął starosta ze złośliwym uśmiechem.- Jeżeli tego nie uczynisz, wyegzekwuję wyrok.
- A więc to tak... – wyszeptał Kunicki. – Pragniesz mojej żony. Ale ja jestem wolnym szlachcicem. Tak samo Anna. Możesz ją wziąć siłą, ale nigdy nie będziesz miał serca. Nie będziesz miał tego, co ja miałem i mam każdej nocy.
Trafił w sedno. Na twarzy Stadnickiego zobaczył gniew. Teraz Zygmunt położył dłoń na rękojeści szabli.
- Wyciągnij broń waćpan – powiedział Kunicki. – Skończmy z tym jak szlachcice. Stań mi tutaj, pod bokiem karczmy. Zobaczymy, kto zwycięży. No, spróbuj. Jestem starym żołnierzem. Bywałem i pod Smoleńskiem, i w Inflantach. Z kolei ty na pewno miałeś dobrych preceptorów. Zobaczymy, kto lepszy.
- Nie będę się bił z kimś takim jak ty – powiedział Stadnicki z wymuszonym uśmiechem. – Za to, co powiedziałeś, mógłbym kazać cię wybatożyć. Masz cztery dni, aby przekonać swoją żonę. Że też wy, szaraczkowie, musicie być aż tak zawzięci. Kto to widział w jakimś innym kraju, żeby ktoś tak niskiego stanu jak ty śmiał podskakiwać tak wysoko! Morda w gnój, chamie! Proś łaski na kolanach!
Stadnicki cofnął się za róg karczmy. Kunicki szedł za nim. Dopadłby tamtego, ale w tej właśnie chwili zza węgła wysunęło się kilku towarzysz starosty.
- No, dość już nagadałeś się z panem starostą – powiedział jeden z nich, wysoki, w tatarskiej misiurce. Obejrzał się na Stadnickiego, jak gdyby czekając rozkazu, co ma zrobić z Kunickim, ale ten odwrócił się, zmarszczył brwi i ruszył w stronę stajni, z której wyprowadzono konie. Gdy siedział w kulbace, ruchem głowy wskazał Kunickiego jednemu ze swoich ludzi.
- Zajmij się nim – powiedział. Tamten skinął głową. Starosta uderzył konia ostrogami.
- Ty psi synu! – wycedził przez zęby. – Jeszcze cię dostanę.