Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:00

Opowieści okrutne

Opowieści okrutneŹródło: "__wlasne
d4axfzb
d4axfzb

Późne popołudnie poświęcił na poszukiwanie opału. Pan i pies przespacerowali się wzdłuż wybrzeża, poszli kawałek w głąb lądu. Natrafili tam na kępy mizernych drzew o konarach powykręcanych przez jesienne wichury. Pod drzewami leżało sporo suchych gałęzi. Doktor zebrał całe ich naręcze.
„Jeden kłopot mniej” – chciał powiedzieć, ale Trixi gdzieś się zawieruszył, więc nie powiedział nic.
Domek przywitał go miłym chłodem. W sieni nadal trochę śmierdziało, dało się jednak wytrzymać. Pies leżał w swoim kącie w kuchni i spał. Baar postawił przed nim metalową miskę z wodą. Bez problemów zapalił w piecu, zaparzył herbatę, odgrzał trochę makaronu z sosem, otworzył konserwę, zakąsił sucharem. Sam zjadł, psu podsunął wszystkiego po trochu, lecz Trixi nie interesował się żarciem. Wychłeptał za to prawie pół miski wody.
Było bardzo cicho. Ciszej nawet niż poprzedniego wieczoru. Doktor wstał od stołu. Szurnął odstawianym krzesłem i poczuł się niezręcznie. Jeszcze niedawno cisza była dla niego jak nieosiągalne dobro, o którym może tylko marzyć. Teraz brak dźwięków ogromnie go krępował. W namacalnej, gęstej ciszy każda czynność wydawała mu się hałaśliwa. To denerwowało, sprawiało, że poruszał się zbyt ostrożnie, ważąc każdy ruch. Podszedł do zlewu. Celowo głośno opłukał garnuszek i nalał do niego wody. Nie gotując jej, wypił kilka łyków i nasłuchiwał, jak spływa przez przełyk i bulgoce w żołądku. Umył sobie ręce i twarz, parskając przy tym głośno.
Opłukał kubek i już miał odłożyć go na półkę, gdy zamarł w bezruchu. Jego uwagę przykuł dźwięk, na który w innych okolicznościach nie zwróciłby uwagi. Było to westchnienie. Dobiegało zewsząd i znikąd. Natężył słuch. Westchnienie przeciągało się. Jego początek został zagłuszony przez szum spływającej z kranu wody, więc go nie słyszał. Natomiast końca jakoś nie mógł się doczekać.
„Do diabła – pomyślał. – Przecież to nie może być żadne cholerne westchnienie, bo tu nie ma kto wzdychać”.
Zaśmiał się nieszczerze. Trixi podniósł głowę i zawył. Naraz zerwał się na równe nogi i z ujadaniem popędził do drzwi.
„Jakieś zwierzę kręci się wokół domku. Albo nie zwierzę” – doktorowi przypomniała się wyniosła sylwetka na wysokim brzegu urwiska. Zdmuchnął płomień lampy. Po ciemku przeszedł do pokoju. Wyjął spod łóżka kuszę, naciągnął ją. Odczepił linki od grotu. W lewą rękę wziął latarkę. Był gotów na spotkanie z nieznajomym.
Nie czuł strachu, tylko silną emocję. Był uzbrojony, sprawny. Obecność niewielkiego, lecz zajadłego pieska dodawała mu otuchy. Na palcach przeszedł korytarzyk, odczekał, aż oczy na dobre przyzwyczają się do ciemności, i raptownie otworzył drzwi. Silny snop światła przeciął ciemną pustkę. Błądził pośród kęp suchych traw i nielicznych karłowatych krzaków, nie napotkał jednak żadnej większej przeszkody. Baar obszedł domek dookoła raz i drugi. Nigdzie nie było nikogo. Nie znalazł też na piasku żadnych śladów człowieka ani zwierzęcia.

Kątem oka obserwował psa, który nie zdradzał już oznak niepokoju. Lecz jego zachowanie nie było normalne. Trixi, zazwyczaj ciekawski, niesforny i ruchliwy, lazł przy nodze ślamazarny i apatyczny. To nie było do niego podobne.
Oddalili się od domku i szli przed siebie bez celu. Wschodził ogromny, złoty księżyc. Doktor zatrzymał się zafascynowany. Skąpana w poświacie zatoka, wybrzeże, suche, srebrzące się trawy, wszystko to robiło na nim niesamowite wrażenie.
– Rany boskie, jak tu pięknie – wyszeptał. Przyszło mu do głowy, że mógłby kupić domek.
„Jestem zamożnym człowiekiem – analizował wszystkie za i przeciw. – Mam pewien dorobek naukowy, licznych pacjentów, dobrze prosperującą klinikę. Czy miałbym stracić to wszystko w zamian za iluzję wolności? Jaki sens ma dobrowolne wygnanie? Patrząc z drugiej strony, nie musiałbym mieszkać tu na stałe. Mógłbym częściowo zrezygnować z praktyki w klinice i bywać tam, powiedzmy, przez dwa dni w tygodniu lub przez trzy dni w ciągu dwóch tygodni – zapalał się. – Mógłbym tu w ciszy i spokoju opisać własne doświadczenia i stosowane przez siebie metody. Już w tej chwili mam materiał na dwie, trzy książki – myślał, idąc krawędzią urwiska. – Staruszka nie powinna zażądać zbyt wiele. Doprowadziłoby się prąd, poprawiło to i owo. Nie potrzebuję pałacu, tylko w miarę cywilizowanych warunków”.
Światło księżyca sprawiło, że równolegle pomyślał też o jakiejś hipotetycznej blondyneczce, którą miło by było mieć u boku w taką noc, pośród takiej scenerii. To mógł naprawić w przyszłości. Tylko czy było warto? Czy dla mniej lub bardziej przypadkowej samiczki opłacało się tracić dzikość odludnego wybrzeża i uroki samotności?
Miał już czterdzieści dwa lata i potrafił odróżniać rzeczy trwale ważne i cenne od tych, które ważnymi wydają się tylko przez chwilę.
„Jaki stosunek nazywamy stosunkiem filozoficznym? Stosunek do stosunku po stosunku – przypomniał sobie dowcip. – Jakąkolwiek bym tu przygruchał, po tygodniu okazałaby się taka sama jak wszystkie inne, pospolita, nudna, głupia i zaborcza. Przede wszystkim zaczęłaby wprowadzać swoje porządki. Zniszczyłaby wszystko” – pomyślał z niesmakiem i zawrócił.
Od domku dzieliło ich jeszcze kilkanaście metrów. Drzwi były otwarte i telepały się na zawiasach tam i z powrotem. Nagle Trixi przywarował, warknął. W cieniu pod okapem dachu czaiła się ciemna sylwetka.
– Widzę cię. Wyjdź z rękami nad głową. – Baar nadał swemu głosowi pozbawiony emocji, nieznoszący sprzeciwu ton. – Liczę do trzech. Potem strzelam. Raz... – Zrobił sekundę przerwy. – Dwa... – Tym razem przerwa trwała ze cztery sekundy. – Trzy! – Czas płynął, nic się nie działo. – Wyłaź! Już!
Cień wykonał ruch, jakby chciał się na niego rzucić. Palec machinalnie pociągnął za spust. Rozległo się głuche uderzenie. Strzała z impetem walnęła w drewnianą ścianę.
Drzwi domku odchyliły się. Cień zniknął. Doktor na miękkich nogach wszedł do domku. Długo pił wodę prosto z kranu.
„Starzeję się – pomyślał. – Powinienem zacząć nosić okulary. Drzwi rozeschły się, wypaczyły. Dlatego dopóki nie są zamknięte na klucz, same się otwierają. Tu nie ma i nie było nikogo”.

Przy świetle ustawionej na stole świecy czytał jedyną zabraną z sobą książkę. Kupił ją na stacji benzynowej w drodze na urlop. Zaintrygował go tytuł „Czekając w ciemności” i choć nazwisko autora nic mu nie mówiło, spośród setek podobnych wakacyjnych czytadeł piętrzących się na metalowym stojaku wybrał właśnie to. Nie żałował. Czytanie znów zaczęło sprawiać mu przyjemność. To był dobry objaw. Jego mózg regenerował swe możliwości. Znów był badawczy i dociekliwy. Próbował przewidywać bieg wydarzeń w książce i często mu się to udawało.
Baar przyłapał się też na tym, że pewna część jego umysłu zajmuje się zupełnie inną, bliższą mu, bo dotyczącą go bezpośrednio sprawą. Proste wyjaśnienie przyczyny telepania się drzwi i imitowanej przez nie postaci przestawało mu wystarczać. Gdzieś w głębokich zakamarkach niezależnej od woli podświadomości działo się coś, czego jeszcze nie potrafił wyartykułować słowami. Niepokoiło. Pozostając zaś nienazwane nie mogło zostać wytłumaczone i wyperswadowane świadomie działającej części mózgu. Nie znający swego źródła lęk czaił się ukryty, zagłuszany racjonalnymi argumentami, lecz wciąż obecny. Towarzyszył mu od chwili przekroczenia progu odludnej chatki na pustkowiu. Został podsycony przez dostrzeżenie ciemnej sylwetki dziwacznego mężczyzny na skraju urwiska i pogłębiony wydarzeniami wieczoru.
– Psiakrew, głupieję z bezczynności – wymamrotał pod nosem. Odłożył książkę i zajrzał do swej skromnej spiżarni. Zostały mu jeszcze dwie puszki mielonki, kawał żółtego sera, pół paczki makaronu, słoik kawy, prawie pełne pudełko herbaty, trochę sucharów i duża butelka dżinu. Na dnie plecaka znalazł jedną konserwę z pasztetem i kilka torebek zup w proszku. Pozostawało tylko zastanowić się, czy iść do miasteczka nazajutrz, czy wytrzymać jeszcze jeden dzień. Postanowił, że z samego rana zapoluje, a na zakupy pójdzie dopiero wtedy, gdy rezultat łowów okaże się marny. Sprawdził kuszę, z kolekcji kilkunastu grotów wybrał trójząb. Takim łatwiej było trafić w rybę niż pojedynczym harpunem. Przypomniał sobie też o grocie wbitym w ścianę i postanowił go odzyskać.
Długo, bezskutecznie wodził dłońmi po chropowatych deskach. Wreszcie wbił sobie w palec drzazgę, powiedział merde i wrócił po latarkę. Ale i teraz nie mógł znaleźć zguby. Miejsce trafienia odznaczało się od ciemnej ściany wyraźnie jaśniejszym odpryskiem drewna, tylko że strzały nigdzie nie było.
– Przecież nie wyparowała! – Baar wpadł w złość. – Musiała wypaść. Musi leżeć w pobliżu. Zagrzebana w piasku. Poszukam rano.
Wrócił do lektury. Przerzucił kilka stron, lecz już nie potrafił się skupić. Lęki wcześniej próbujące zawładnąć jego umysłem zniknęły. Na ich miejsce pojawiło się kilka cholernie kłopotliwych pytań. Jedno z nich brzmiało: „Na ile świadomie strzelałem do człowieka?”.
Fakt, że człowieka nie było, nie stanowił żadnego usprawiedliwienia. Strzelając, był przekonany, że za drzwiami czai się intruz w długim płaszczu i kapeluszu.
„Rozpatrując sprawę pod względem podmiotowym, zabiłem lub ciężko raniłem człowieka – rozmyślał. – Cóż z tego, że człowiek ten istniał tylko w mej imaginacji. Byłem przekonany, że istnieje, i strzelałem, mając tego pełną świadomość. Zabrałem ze sobą kuszę po to, by jej użyć, i użyłem jej. Co prawda każdy adwokat wybroniłby mnie, powołując się na działanie w poczuciu zagrożenia i na niezbywalne, święte prawo do obrony koniecznej. Każdy sąd uniewinniłby mnie. To pewne. Lecz na sądzie nie kończy się kwestia odpowiedzialności. Przynajmniej mojej. A co by było, gdyby ten człowiek istniał naprawdę? Gdyby miał złe zamiary? Gdyby był mordercą ukrywającym się przed policją? Czy wówczas miałbym czas na wahanie? Na skrupuły? Na niepotrzebne sentymenty? Działałem najlepiej, jak mogłem działać w danych okolicznościach. Przecież on czaił się i krył przede mną. Tylko czekał, by mnie załatwić – myślał o wyimaginowanej postaci niby o zywym człowieku z krwi i kości.”
Trixi zaszczekał. Jego pan, zagłębiony w rozwiązywaniu skomplikowanych etycznych dylematów, postanowił nic sobie nie robić z psich fanaberii. Nie zwracał więc uwagi na ujadanie, w którym brzmiała zarówno wściekłość, jak i strach. Wreszcie nie mógł znieść nieustającego jazgotu. Podniósł oczy i zdrętwiał. Klamka zamkniętego na głucho pokoju drgnęła. W kuchni nie było drzwi, toteż ze swego miejsca za stołem doktor dobrze widział część korytarzyka. Wyraźnie widział też refleks płomienia świecy odbity od mosiężnej, poruszającej się w górę i w dół klamki. Ostrożnie podszedł do drzwi i stanął przed nimi, wstrzymując oddech. Klamka znów uniosła się i opadła. Położył na niej rękę. Stawiła nieznaczny, lecz wyraźnie wyczuwalny opór.
– Jest tam kto? – zawołał.
Odpowiedział mu stłumiony, szyderczy rechot.
– Kto tam jest?
Tym razem odpowiedzią była cisza. Trixi położył uszy po sobie i wczołgał się pod krzesło. Baar postał pod drzwiami kilka minut, to próbując je otworzyć, to czekając cierpliwie, jakby miał nadzieję, że otworzą się same.
– Przywidzenie – mruknął wreszcie. – To świeca migotała i dlatego tak... Z pewnością świeca!
Poruszył klamką. Poddała się z łatwością.
– Chyba pójdziemy spać, co, Trixi? Zrobiło się późno. Tak, tak. Pójdziemy – mówił, żeby mówić, żeby tylko wypełnić złowrogą, napierającą zewsząd ciszę.
Opluskał się trochę pod kranem, z wahaniem sięgnął po plecak... Wreszcie wydobył fiolkę z różowymi pastylkami. Połknął dwie, popił kubkiem wody. Starannie zamknął drzwi wejściowe. Równie starannie przekręcił klucz w swoim pokoju. Na taborecie położył latarkę i nóż. Naciągnął kuszę i postawił opartą u wezgłowia, w zasięgu ręki. Zanim zasnął, nasłuchiwał chwilę. Dom trzeszczał i pojękiwał. Odgłosy te docierały do niego coraz słabiej i słabiej. Wreszcie ucichły.

d4axfzb
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4axfzb

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj