Trwa ładowanie...
fragment
13-10-2010 15:31

Opowieść żony

Opowieść żonyŹródło: Inne
dcyhlih
dcyhlih

Nocny zegar Mary nigdy nie tykał. Tej jesiennej nocy, w przeddzień srebrnej rocznicy ślubu, zegar wybijał rytm do taktu z biciem jej serca – niespokojny, alternatywny jazzowy rytm, przypominający nerwowe kiwanie palcem u nogi albo błądzenie oczyma, w oczekiwaniu pierwszych taktów niecodziennej melodii.

Dryfująca w ciemnościach na sprężystym materacu, podczas gdy jej umysł błąkał się po portalach, wyciągał wnioski, mieszał metafory, Mary czuła spływające po jej skroniach strumyki potu. Śliska i gładka jak foka pod wypłowiałym burym szlafrokiem, łaskotana w kroczu trójkątem wilgoci, leżała oszołomiona walczącymi z sobą uczuciami upału i głodu. Gorące powietrze z pieca, który jakiś czas temu bezskutecznie próbowała wyłączyć, nie przestawało buchać przez kratki w podłodze małego wiejskiego bungalowu. Głód, jak zawsze, domagał się głośno swoich praw.

Mary usłyszała daleki szum samochodu i wstrzymała oddech. Może to jej mąż, Gooch? Nie. Gooch jechałby od wschodu. Poderwawszy swe chybocące się ciało i kolebiąc nim na falach odpływu i przypływu, wylądowała wreszcie bez tchu na plecach, i zanuciła melodię dla odwrócenia uwagi siedzącego w środku tłustonia. Usłyszała daleki chór głosów zapewniający ją, że nie jest osamotniona, i zaśpiewała głośniej. Śpiew dodał jej otuchy, dopóki z kuchni nie ozwało się szydercze rżenie głodu.

W korytarzu, w wilgotnym, klejącym się do jej obfitości szlafroku, jedząc wprost z porwanej z kuchennego stołu plastikowej torebki, Mary sprawdziła na termostacie temperaturę i oblizując słony palec, przerzuciła dźwignię z pozycji „wyłączony" na „włączony" i z powrotem na „wyłączony". Piec zacharczał tylko, ignorując jej polecenie. Z cichym przekleństwem odłożyła jedzenie i otworzyła drzwi do piwnicy. W chwili gdy zapalała światło, drobiny pleśni i stęchlizny wyfrunęły jak stado uwięzionych ptaków, a oczom Mary ukazał się przegniły dolny stopień schodów, który załamał się pod nią poprzedniej zimy. Po krótkim wahaniu zatrzasnęła drzwi, uznała bowiem, że do powrotu Goocha nic nie poradzi na upał.

dcyhlih

Spojrzała na zegar i przypomniała sobie, że mąż często wraca do domu wieczorem, czasami bardzo późno. Mary od wielu lat czekała na niego długo w nocy, nigdy jednak nie zapytała, gdzie się podziewał, ani nie wyznała mu, że boi się ciemności. Wróciła do swojej torby frytek, smażonych w tłuszczu skrawków kartofli, które raniły jej podniebienie, niosąc – podobnie jak blues – zarazem ból i ukojenie. Dosyć, mówiła sobie, a zaraz potem – no, jeszcze ta jedna. I jeszcze jedna. I jeszcze ta ostatnia.

Czując suchość w gardle, otworzyła staroświecką lodówkę i – chłepcąc z ogromnej butli coca-colę – przez okno nad zlewem ujrzała światło księżyca prześwitujące zza szybko przepływających chmur. Odrzuciwszy pasmo czekoladowych włosów, przepłynęła połać kuchennej posadzki, by otworzyć okno i wciągnąć w płuca niesiony wiatrem jesienny zapach dojrzałych czerwonych jabłek i miękkich żółtych gruszek, wilgotnej ziemi i gnijących liści – wonnego rozkładu, który zniknie wkrótce, gdy nadejdzie zima i nasyci goryczą zatrute wyziewami powietrze.

Poczuła muśnięcie wiatru na skórze, zadrżała i pomyślała o Goochu. Usłyszawszy w oddali wrzask zdziczałego kota, odwróciła się i odruchowo rzuciła okiem na stojące pod tylnymi drzwiami srebrne miseczki. Woda i jedzenie Pana Barkleya.

Ukłucie bólu. Odszedł. Nie ma Pana Barkleya. Nie musi się już troszczyć o jedzenie i wodę dla Pana Barkleya. O to, że dostał robaków. Że psują mu się zęby. Pan Barkley był jej syneczkiem, którego darzyła prawdziwie macierzyńską miłością. Dziesięć lat temu wyciągnęła go, małego wtedy kociaka, z dziury za garażem, do której wpadł, a nazwała go imieniem znanego koszykarza, mając nadzieję, że zaskarbi mu względy u Goocha. Przynosiła z drogerii mieszanki dla niemowląt i za pomocą gruszki do polewania pieczeni karmiła nią miauczące maleństwo, otulała je ręcznikiem i głaskała mokrą szczoteczką, mającą imitować lizanie. Kiedy Goocha nie było w domu, Mary mówiła o sobie „Mama". Mama przyrządziła Panu Barkleyowi indycze mięso w śmietanie. Mama pozwalała Panu Barkleyowi sypiać w zagłębieniu między swymi piersiami. I – jak każda matka – wybaczała mu wszelkie podłości, mimo że w ciągu swego dziesięcioletniego żywota ukochany kot zajmował się głównie przesiadywaniem za kotarami w dużym pokoju, zostawianiem kłaków rudej
sierści na zielonych obiciach krzeseł albo syczeniem na Mary, jeżeli spóźniała się z jego obiadem.

dcyhlih

Pewnego wieczoru w czasie lipcowych upałów Mary zakradła się do kuchni po coś do przekąszenia i zdumiała się, zastawszy Pana Barkleya rozciągniętego na chłodnej posadzce. Trąciwszy go palcem u nogi, przeraziła się, gdy nie parsknął, nie poderwał się i nie uciekł. „Panie Barkley?"

Nie będąc w stanie przyklęknąć, przysunęła do leżącego kota czerwone winylowe krzesło, a następnie, posługując się stopami jak dźwignią, podniosła go na tyle, by chwycić zwierzątko za przednie łapy i wciągnąć jego bezwolne ciało na półkę swego podołka. Widząc, że dogorywa i chcąc mu umilić ostatnie chwile, pogłaskała kota po rudym łebku i szepnęła: „Mama ma dla ciebie przysmaki z tuńczyka". Krótki spazm. Pan Barkley jest. Pana Barkleya nie ma. I nie wiadomo, dlaczego umarł, mogła się jedynie domyślać, że zjadł otrutego gryzonia. Winylowe krzesło rozpaczało wraz z kiwającą się na boki i całującą pyszczek Pana Barkleya Mary, która za życia swego ulubieńca nigdy tego nie robiła z obawy, że ugryzie ją w nos.

Kiedy Gooch wrócił tamtego dnia późnym wieczorem i zastał zawartość lodówki wywaloną na uginający się pod jej ciężarem stół, w domu paliły się wszystkie światła i pachniało stęchlizną. Mary zlizywała z wielkiej wazowej łyżki resztki rabarbarowego ciasta, nie przejmując się tym, że została przyłapana na gorącym uczynku. A w odpowiedzi na pytające spojrzenie Goocha z trudem wykrztusiła:

dcyhlih

– Pan Barkley.

A ponieważ Gooch nadal nic nie pojmował, wskazała ręką lodówkę:

– Nie chciałam, żeby oblazły go insekty.

Wstrząśnięty myślą o zdechłym kocie w lodówce, Gooch położył swoje wielkie, kojące dłonie na jej ramionach i obiecał, że jutro z samego rana wykopie dół. Całując Mary w policzek, dodał:

– Na końcu ogrodu, pod tymi wysokimi drzewami. A na grobie posadzimy kwiaty.

– Irysy – żując i przełykając, zgodziła się Mary. – Fioletowe.

dcyhlih

Ptaki weseliły się w gałęziach drzew, kiedy Mary, stojąc u boku górującego nad nią Goocha, sypała ziemię na Pana Barkleya, którego sztywne zwłoki owinęła kilkunastoma metrami kuchennej plastikowej folii, zanim Gooch złożył je w głębokim, wilgotnym dole.

Teraz, sięgając wzrokiem w ponurą noc poza drzewa i grób Pana Barkleya, Mary zasmuciła się, widząc, że u żadnego z sąsiadów po obu stronach domu nie pali się światło. Czułaby się mniej samotna, mogąc obserwować pełne cichej rozpaczy życie innych ludzi. Kłótliwi państwo Feragamo ze swoją gromadą dorastających chłopców zajmowali rozpadający się wiktoriański dom za zachodnim poletkiem. Penny i Shawn, młode małżeństwo, które wrzeszczało na siebie, ilekroć ich nowo narodzone niemowlę zaczynało płakać, mieszkali za strumieniem. Dom państwa Merkel za polami kukurydzy stał o wiele za daleko, aby można ich obserwować przez lornetkę, zresztą pewnie niewiele tam było do zobaczenia. A zapadający się w ziemię, pomalowany na pomarańczowo farmerski dom, w którym mieszkały kiedyś bliźniaczki Darlen (słynne, ponieważ urodziły się zrośnięte głowami), był obecnie siedzibą lokalnego muzeum, czynnego tylko za dnia.

Stara wierzba na końcu podjazdu ugięła się nagle pod naporem wiatru. Na zaparkowaną pod drzewem furgonetkę z dorobionym na zamówienie odsuwanym dachem posypały się liście w kształcie łez. Dach zaciął się wiosną i od tamtej pory nie dawał się zamknąć. „Naprawa dachu" figurowała od miesięcy na jej liście rzeczy niezałatwionych.

dcyhlih

Wróć do domu, Gooch! Wróć do domu! Gdzie się podziewasz o tej porze? Gdzie jesteś? Strapienie pobudziło głód i Mary wydobyła pałeczkę suszonej wołowiny, którą schowała przed samą sobą na dnie szafki, wetkniętą za puszki z zupami. Żując mięso, przebiegła w myślach swoją listę: „Naprawić dach. Naprawić piec? Wymienić na nowy? Niezapłacone rachunki z Domu Opieki Św. Jana. Odpracować za Candance dodatkowy dyżur. Odebrać z pralni garnitur Goocha". Rozpiąwszy guziki szlafroka, poczłapała z powrotem do pokoju, puszczając ze złością gazy, udręczona nieznośną listą, składając sobie obietnice na jutro. Jutro uwierzy w siebie. Jutro odzyska nad sobą kontrolę. Umiarkowanie. Powściągliwość. Dobre maniery. Jutro.

Kładąc się do pustego łóżka, Mary poczuła nieprzyjemny zapaszek użalania się nad sobą i – nie po raz pierwszy – przywołała wspomnienie chłopca, którego znała dawno temu.

*

dcyhlih

Jako dorastająca dziewczyna Mary Brody lubiła spędzać letnie wakacje, przesiadując w swoim pokoju, czytając powieści albo słuchając głośnej muzyki, podczas gdy jej rówieśnice, ubrane w bluzeczki na ramiączkach, spotykały się ze sobą, by palić matczyne papierosy marki Peter Jackson i dzielić się swą autentyczną rozpaczą. Przy tej samej ulicy mieszkały Debbie i Joanne, dziewczynki, które też lubiły siedzieć w domu i czytać powieści i z którymi mogłaby pewnie zawrzeć przymierze, ale Mary wolała spędzać czas sam na sam ze swoim głodem.

Nawet oddając się rozkoszom obżarstwa, Mary nie zapominała, że ubytki w zaopatrzeniu kuchni nie ujdą czujnemu oku Irmy, robiła więc częste wypady do narożnego sklepu Klika i tam uzupełniała swoje zapasy za pieniądze, które dalecy krewni przysyłali jej na Boże Narodzenie i na urodziny. Kiedy Mary miała pięć lat, Irma poszła do pracy jako pełnoetatowa sekretarka w warsztacie mechanicznym, a córce przykazała, aby w razie nieprzewidzianych kłopotów poszła szukać pomocy u pana albo pani Klik.

Państwo Klik byli poważną parą z szóstką dzieci. U jednego z nich, chodzącego z Mary do jednej klasy Christophera, wykryto groźną odmianę raka, kiedy chłopiec skończył dwanaście lat. I chociaż ich wzajemne kontakty ograniczały się do wymiany zniecierpliwionych spojrzeń, grubą Mary i chorego Christophera połączyła więź odmieńców.

Opuszczając pokryty kurzem sklep państwa Klik, obok umieszczonych pod śmietnikiem stojaków na rowery Mary widywała niekiedy Christophera siedzącego na siodełku niepowtarzalnego motoroweru, który chłopiec otrzymał w prezencie od właścicieli Salonu Rowerowego w Chatham, ponieważ miał umrzeć. Na pierwszej stronie „Leaford Mirror" ukazało się zdjęcie Christophera, który opierał bezwolne palce na kierownicy, podczas gdy zachwyceni własną wspaniałomyślnością właściciele salonu podtrzymywali na siodełku jego wyniszczone ciało. Mary miała nadzieję, że Christopher nie czytał tego, co napisano pod zdjęciem, choć jednocześnie zazdrościła mu życiowych rokowań. Miała wrażenie, że wiszący nad nim wyrok śmierci zaskarbił chłopcu ludzką sympatię.

Pewnego razu, Mary była wtedy w siódmej klasie, wychodząc ze sklepu Klika z bochenkiem chleba, słoikiem miodu i funtem czekoladowej mieszanki, wzdrygnęła się na widok Christophera, który stał skulony obok swego motoroweru, ściskając rękami kostki nóg. Najwyraźniej cierpiał, ale chyba nie spadł z roweru. Mary nie podeszła do niego, zatrzymała się jednak i zapytała:

– Chcesz, żebym zawołała twoją mamę?

Chłopiec łypnął na nią.

– Nie.

Popatrzyli na trzepoczącą nad śmietnikiem wielką czarną wronę. Ptaszysko wylądowało na plastikowej torbie i przyjrzało im się, przekrzywiając głowę.

– Nie cierpię wron – powiedziała Mary.

– One ciebie też.

– Mam to w nosie.

– Podoba ci się mój motorower? – Mary uniosła brwi, jakby wcześniej go nie zauważyła. Chłopiec wyprostował się, napotkał jej ładne oczy. – Chcesz się przejechać? – Uznała, że tylko się z nią droczy. – Oprócz mnie nikt jeszcze na nim nie jechał.

– Wiem.

– Każdy by chciał.

– Wiem.

– Dam ci pojeździć. – Christopher rozejrzał się po ulicy, aby się upewnić, czy ktoś nie nadjeżdża albo nie nadchodzi. Potem podciągnął koszulę i obnażył swoją zapadniętą pierś. – Zrób tak – powiedział, ściskając palcami różową brodawkę na prawej piersi – to pozwolę ci się przejechać.

Mary tego lata ani razu nie wsiadła na własny rower. Pedałowanie i utrzymywanie równowagi wymagałoby zbyt wielkiego wysiłku od jej ciężkiego, umęczonego ciała, więc nic dziwnego, że perspektywa swobodnego poruszania się w przestrzeni zaparła jej dech w piersiach. Gdyby Christopher był zdrowym chłopcem, pobiegłaby pewnie zadzwonić do Irmy do pracy, ale ponieważ był chłopcem chorym, uznała, że propozycja jest dziwna, ale nie świńska.

Podeszła i wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć jego przezroczystej skóry. Odepchnął jej rękę z zadziwiającą szybkością i siłą.

– Nie mi, kretynko.

– Przecież powiedziałeś – odparła, krzywiąc się.

– Sobie.

– Aha – bąknęła. – Przepraszam.

– Jak to zrobisz, dam ci się przejechać.

Uczciwa wymiana. Mary podciągnęła prążkowany bezrękawnik, spod którego wypłynęły jej okazałe piersi, uszczypnęła się lekko w lewą brodawkę i szybko obciągnęła bluzkę.

Christopher wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

– Ekshibicjonistka.

– Czy teraz mogę się przejechać, Chris-to-pher?

Sprawiał wrażenie naprawdę zmartwionego.

– Nie wierzyłem, że naprawdę to zrobisz. Ojciec mnie zabije, jeżeli komuś go pożyczę.

Usiadła obok niego na krawężniku, wrzucając sobie do ust i żując ze smakiem śliskie galaretki w czekoladzie. Przypomniawszy sobie o dobrym wychowaniu, podsunęła otwartą torebkę Christopherowi, ale on oświadczył:

– Nie lubię cukierków.

Mary zdumiała się.

– Przecież to twój sklep. Możesz mieć wszystko, co w nim jest.

Odczekał chwilę dla większego efektu.

– Wiem.

Zamilkli na długą chwilę. Świadomość, że chłopca czeka nieuchronna śmierć, obudziła w nich obojgu wspólne poczucie krzywdy.

– To niesprawiedliwe – odezwała się Mary.

Christopher ściągnął wargi i pociągnął nosem. Zniknął na moment dzielący ich dystans.

– Byłabyś ładna, gdybyś nie była taka gruba – oznajmił rzeczowo.

– E tam – mruknęła lekceważąco, ucieszona komplementem. Spojrzała na chłopca, nie po raz pierwszy zastanawiając się, czy wie, że musi umrzeć. Zdziwiła się, gdy odpowiedział na jej nieme pytanie.

– Nie pożyję długo, ot co.

Było dla niej rzeczą oczywistą, że Christopher Klik ma w sobie coś magicznego albo mistycznego.

– Jak długo? Kilka tygodni, kilka miesięcy? – Jej rodzice rozważali tę kwestię w trakcie obiadu.

– Jak możesz zadawać takie pytania!

– Przepraszam.

– Zresztą ty też umrzesz. Wszyscy umrą.

Zaintrygowana słusznością uwagi magicznego chłopca, wpatrzyła się w jego bladą, ściągniętą twarz, oczekując kolejnego oświecenia.

– Pokaż mi jeszcze raz ten swój cycek – zażądał.

Patrząc mu w oczy, podciągnęła bluzkę i uniósłszy niepewnym ruchem rękę, dotknęła brodawki, czemu on przyglądał się z otwartymi ustami.

Kiedy skończyła, uśmiechnął się szeroko.

– Opowiem wszystkim, co robiłaś.

Mary wzruszyła ramionami, ponieważ wiedziała, że Christopher Klik nikomu nic nie powie, bo nie ma komu. Odczekawszy, aż znowu spojrzy jej w oczy, nachyliła się i szepnęła:

– Będę twoją dziewczyną, dopóki nie umrzesz.

Chłopiec szybko kiwnął głową i z bolesnym trudem zaczął się podnosić.

Przeraziła się, czując, że w gardle wyrosła jej paląca gula. Przekonana, iż zaraziła się od umierającego chłopca jego śmiertelną chorobą, porwała torbę z zakupami i uciekła, nie oglądając się za siebie. Kiedy była już we własnym, pustym i cichym domu, Mary otworzyła lodówkę w nadziei, że porządny haust soku uwolni ją od dławiącej guli. Zaraz jednak doszła do wniosku, że pomoże jej grzanka z miodem, lody na patyku, garść fistaszków, resztki czekoladowej mieszanki, pozostałe w lodówce skrawki szynki.

Po tamtym dniu Christopher nie wsiadł więcej na swój motorower. Pochowano go trzy tygodnie później. Klikowie sprzedali swój narożny sklepik sieci Quick Stop, która zastąpiła słodycze papierosami i bateryjkami. Irma mawiała: „Jeżeli przyjdzie ci ochota użalać się nad sobą, pomyśl o Christopherze Kliku".

Mary stosowała się do jej rady.

Bach! – odezwał się stojący przy łóżku zegar. Kwadratowe okno sypialni było otwarte i wiatr wprawiał kotary koloru szałwii w nerwowe drżenie. Wspomnienia o Christopherze Kliku ulotniły się, oszołomiona i zlana potem Mary włączyła telewizor, przeszukując kanały – znalazła jedynie do głębi fałszywe programy z życia, a pomiędzy nimi ględzenie albo bezlitosne reklamy kuszące słodkim tym, rozkosznie pysznym owym. Ani jednego programu o sławnych i bogatych. Zakłócenia na kanale zakupów. Wyłączyła telewizor, a pilota cisnęła jak najdalej od siebie, prosząc Boga o szybki powrót Goocha.

Półka pod oknem uginała się pod ciężarem starannie ułożonych w stosy, po wielokroć wertowanych czasopism – zacmokane wizerunki luksusowych piękności, wymarzone ozdoby do domu, które dawno temu wyszły z mody, zapowiedzi odwołanych wiele tygodni temu uroczystości weselnych sławnych znakomitości. Źródło swych najbardziej wyuzdanych rozkoszy – brukowe piśmidła – Mary trzymała schowane między materacami.

Gooch i Mary umówili się niedawno, że do czasu spłacania nowej wykładziny Mary zrezygnuje z kolorowych czasopism, a Gooch ze sportowych programów. To Gooch zaproponował wymianę dywanu na nowy, ale Mary wiedziała, że zrobił to, ponieważ nie mógł dłużej patrzeć na wydeptaną przez nią w chodniku między sypialnią a kuchnią koleinę. Nowa wykładzina miała być ich wzajemnym prezentem na rocznicę ślubu, a jej srebrny kolor przynosił Mary pewną pociechę.

Pierwotnie Mary chciała poprosić Goocha, żeby z okazji tak epokowej rocznicy sprawił jej nowy pierścionek ślubny, którego skromny pierwowzór z jednym małym oczkiem został bezceremonialnie przepiłowany przez jubilera wiele lat temu, kiedy pulchny palec Mary zaczął sinieć. Jednakże na pierścionek nie było pieniędzy, a Gooch zwrócił jej uwagę, że pierścionki ślubne to i tak przestarzałe symbole. Sam jednak nigdy nie zdejmował swojej złotej obrączki. Jej obecność na palcu męża dodawała Mary otuchy.

Nie mając niczego, na co mogłaby patrzeć w telewizji ani oglądać w starych czasopismach, Mary, wzorem wielu osób cierpiących na bezsenność, skierowała wzrok na tonącą w mroku nad jej wyboistym łożem gładką przestrzeń sufitu. Przypomniawszy sobie, ile radości czerpała z lektury dobrej powieści, pożałowała, że nie ma w domu książki, w której mogłaby się zatopić, czekając na Goocha. Jako młoda dziewczyna czytywała z upodobaniem romanse i kryminały, później zaś przeszła na oznaczone złotym klubowym znaczkiem powieści dla kobiet. Gooch namawiał ją, aby się wybrała do miejskiej biblioteki, podkreślając mimochodem, że książki są tam wypożyczane za darmo, a Mary wyobrażała sobie nawet, jak wraca do domu obładowana świetnymi, wychwalanymi przez recenzentów książkami, ale podjęcie takiej wyprawy, a potem chodzenie między regałami, oglądanie i wyjmowanie książek z półek wydawało jej się tak wielkim wysiłkiem, że stale odkładała ją pod byle pretekstem. Ostatnio tłumaczyła to zaniechanie przygotowaniami do skromnej
kolacji z okazji srebrnej rocznicy ślubu.

Szczegóły przyjęcia poważnie obciążyły jej i tak długą listę spraw do załatwienia. A najgorsze było to, że pretensję mogła mieć tylko do siebie, bo sama ogłosiła to wydarzenie kilka miesięcy temu, kiedy w czasie wyprawy na zakupy do Chatham natrafiła na trochę przyciasny, zielony kostium, który – jak stwierdziła w sklepie całkiem postronna osoba – wyglądał na niej wręcz wystrzałowo. Nowy strój nasunął jej myśl o urządzeniu przyjęcia, ale został zakupiony przed utratą Pana Barkleya i związanym z tym przyrostem wagi, w wyniku którego jedwabne spodnium było na dzisiejszą Mary o dwa numery za małe. I znowu, jak zwykle, nie miała co na siebie włożyć.

W przyjęciu miały uczestniczyć tylko trzy inne pary – Erika i Dave, Kim i François oraz Pete i Wendy, których Mary i Gooch znali od czasów szkolnych, to znaczy z wyjątkiem Eriki, a samo przyjęcie miało być skromne. Po kolacji w rybnej restauracji nad jeziorem partyjka pokera i brydża w wiejskiej kuchni państwa Gooch. „Na koncie mamy już tylko trzysta dwadzieścia cztery dolary, Mare" – ostrzegł Gooch i uparł się, że deser podadzą sami po powrocie do domu.

„Proszę, tylko bez żadnych prezentów" – błagała Mary. Ale Wendy i tak na swoich kursach rękodzieła przygotowywała dla Goochów album z fotografiami upamiętniającymi wspólnie przeżyte lata. Mary na myśl o albumie dostawała bólu brzucha.

Ciemność. Podrzut. Obrót. Gorąco. Głód. Oczekiwanie. Niepokój. Dla kogoś takiego jak Mary Gooch, wygodne ułożenie się we własnym łóżku nie sprowadzało się do prostej zmiany pozycji – wymagało nadludzkiego, wyciskającego pot z czoła wysiłku, który mógłby poruszyć górę. Naprawa dachu. Rachunki z domu opieki. Odebrać deser na rocznicową kolację.

„O dziesiątej albo coś koło tego – powiedział Gooch. – Ale nie czekaj na mnie". Z ostatnią partią towaru ciężarówka z napisem „Transport Mebli i Urządzeń" miała pojechać w okolice Windsoru, niedaleko granicy, za którą leżało Detroit. Odległość do pokonania w godzinę, a dla Goocha w czterdzieści minut. Jego partner zwolnił się z pracy z powodu ostrego zapalenia spojówek, ale niespotykanie wysoki i silny mąż Mary mógł sobie bez trudu sam poradzić ze zmywarką na wózku i kompletem mebli stołowych na sześć osób.

Jakiś ruch w powietrzu. I ten zapach. Wilgotny. Ostry. Naelektryzowany. W oddali wystrzeliły grzmiące, basowe dźwięki, przez otwarte okno posypały się do sypialni twarde pociski deszczu. Mary rozejrzała się po niebie w poszukiwaniu błyskawicy, pamiętając, jak kiedyś, gdy była małą dziewczynką, stała w strugach deszczu na kwadratowym trawniczku za domem w alei Irokezów, trzymając nad głową metalowy kij od szczotki. Nie chciała wtedy umrzeć, jak to zdarzyło się panu Pline'owi na polu golfowym, zrobiła to, bo pragnęła doznać olśnienia – jak ta kobieta w telewizji, która ujrzała Boga w chwili, gdy uderzył w nią piorun.

Ocierając poduszką pot z czoła, Mary wsłuchała się w pomruki burzy; usiłowała zlekceważyć cichy głos, który ostrzegał ją, że dzieje się coś niedobrego. Wyciągnąwszy rękę, by zapalić boczną lampkę, poczuła wgryzające się w jej mostek zęby bólu. Tracąc oddech pod przytłaczającym ciężarem własnego biustu, z sercem rozsadzającym piersi od wysiłku siadania, Mary przymknęła powieki. Oddychaj, powiedziała sobie. Oddychaj. Zasada trójki zasadą trójki, ale za nic nie chciałaby umrzeć, leżąc samotnie w łóżku w przepoconym szlafroku, w przeddzień srebrnej rocznicy ślubu.

Podniesienie się do pozycji siedzącej przynosiło zazwyczaj ulgę, ale nie tym razem. Mary nie mogła się pozbyć wrażenia, że powietrze niesie nie tylko ulewę, ale także niejasne, obudzone przez burzę mroczne ostrzeżenie. Wspomnienie twarzy wychodzącego rankiem z domu Goocha wracało uporczywie jak refren piosenki.

Po śniadaniu, kiedy z zewnątrz dochodziło krakanie wrony, Gooch zatrzymał się w drzwiach z czołem porysowanym zmarszczkami, opuszczonymi kącikami spierzchniętych warg, i popatrzył jej w oczy. Wyczytała w tym spojrzeniu podsumowanie ich wspólnego życia i miała ochotę zacząć go przepraszać. Co w nim było? Współczucie? Pogarda? Czułość? Żadna z tych rzeczy? Wszystkie razem? Kiedyś sądziła, że umie czytać w jego myślach.

Mając w tle skrzeczenie hałaśliwego ptaka, Gooch odchrząknął, a potem zapytał:

– Powiedz Mare, czy masz się w co ubrać na jutrzejszy wieczór?

Gooch był dla Mary rodzajem życiodajnego organu, którego funkcjonowanie pozostawało dla niej tajemnicą, ale bez którego – była o tym przekonana – musiałaby zginąć. Był jej pierwszą miłością. Wspólnikiem. Partnerem. Jedyną rodziną, jaka jej pozostała. Swoje życie dzieliła na czas „przed Goochem" i „po Goochu".

Mary zdawała sobie sprawę ze stronniczości swojej pamięci, wiedziała też, że sama wymyśliła przynajmniej część swoich wspomnień z pierwszego spotkania z Goochem. Przywołując w wyobraźni tamtą scenę, Mary posługiwała się nowoczesną, w jej własnym mniemaniu, metodą odtwarzania wspomnień, czyli metodą stosowaną przez reżyserów filmowych – szerokie ujęcie dla uchwycenia mowy ciała, dwa wyraziste ujęcia obu profili, mocne, szerokokątne zbliżenie, a wszystko to przy akompaniamencie seksownej muzyki Motown. Powolnym, bohaterskim krokiem, z rozwianymi na wietrze włosami, Jimmy Gooch wchodzi przez podwójne drzwi i sunie korytarzami Zbiorczego Gimnazjum w Leaford, zaś tłum uczniów rozstępuje się przed nim jak morze. Szesnastoletni Jimmy Gooch był rodzajem szkolnego bóstwa. Otoczony powszechnym podziwem, promieniejący powodzeniem, celujący uczeń, a do tego wielce obiecujący sportowiec, pierwszy strzelec odnowionej drużyny Kuguarów, którego przyjazd z Ottawy poprzedziły szumne zapowiedzi, zawodnik, którym już wtedy
interesowali się poszukiwacze talentów z amerykańskich uczelni. Potężne, napięte muskuły zdobiły imponującą sylwetkę dwumetrowego nastolatka, opinająca twarde mięśnie brzucha i torsu koszulka rockowego zespołu budziła powszechną zazdrość.

Ładne oczy Mary Brody nawet nie mrugnęły, gdy Jimmy Gooch zbliżył się do miejsca, gdzie pod luźnymi, elastycznymi spodniami i zbyt obszernym szkolnym swetrem drżało jej obfite ciało. Zapytał: „Nie wiesz, gdzie się odbywa trzeci zaawansowany kurs literatury?", a ona poczuła skurcz macicy. Gooch do końca roku się do niej więcej nie odezwał, chociaż chodzili na cztery te same przedmioty, niemniej jednak, w tym pierwszym momencie, kiedy spoczęło na niej przelotne spojrzenie wyrośniętego chłopca-mężczyzny, Mary Brody niejasno wyczuła w nim bratnią duszę, dostrzegła błysk przyszłości i nieprawdopodobne splecenie ich losów.

Czy wszyscy, którzy nie mogą spać, przeglądają nocami wydarzenia z własnego życia, jak powtórki starych filmów w telewizji? – zadała sobie pytanie, po czym, czując bicie własnego serca i zbierającą się w kącikach ust ślinę, wróciła myślami do dzisiejszego poranka.

– Powiedz Mare, czy masz się w co ubrać na jutrzejszy wieczór? – Głos Goocha działał jak erotyk. Najlżejsze muśnięcie tenorowymi nutami jej wyczulonego wewnętrznego ucha wprawiało ją w podniecenie. Dlaczego nigdy mu o tym nie powiedziała? – przemknęło jej przez myśl i poczuła żal, że nie ma to już znaczenia.

Marszcząc czoło, odciągnęła pasek spodni sklepowego uniformu – największego rozmiaru w kobiecej skali, co oznaczało, że następnym razem będzie musiała skorzystać z dużego rozmiaru męskiego i poprosić Raya Russella juniora, właściciela i kierownika drogerii, żeby złożył dla niej specjalne zamówienie. Na samą myśl o tym zrobiło jej się niedobrze, bo podsłuchała niedawno, jak Ray i Candance robili sobie z jej tyłka wcale nieśmieszne żarty: Candance proponowała ogłoszenie zbiórki na wszczepienie Mary gastrycznych bajpasów, na co Ray dodał, że zadek takich rozmiarów powinien prowadzić własnego bloga. Od tamtej pory, wchodząc do pokoju pracowników, Mary głośno chrząkała albo pokasływała.

– Coś sobie znajdę – zapewniła Goocha.

– A ten zielony komplet, który niedawno kupiłaś? – spytał ostrożnie.

– Suwak się popsuł – skłamała.

– Pamiętasz, co się działo, kiedy ostatnim razem musiałaś improwizować? Jeżeli nie masz się w co ubrać, kup sobie coś nowego. To ważne. Poszukaj czegoś ładnego.

Stojący w drzwiach w szytej na miarę roboczej koszuli, brązowym sztruksowym płaszczu, wyblakłych dżinsach ze sklepu dla ponadwymiarowych i naciągniętej na czoło baseballowej czapce, spod której wymykały się przyprószone siwizną, falujące włosy, niższy o trzy centymetry niż przed laty, z twarzą zniszczoną niczym wysłużona rękawica łapacza, Gooch był nadal bardzo przystojny, chociaż zmęczony życiem. Zadała sobie pytanie, czy wydaje się bardziej czy mniej znużony niż dowolny inny czterdziestoczteroletni mężczyzna z dowolnego innego małego miasteczka. Przechylając na bok głowę, spytała:

– Powiedz kochanie, nie żałujesz, że urządzamy to jutrzejsze przyjęcie?

Po krótkim wahaniu, przybierając ten swój szczególny wyraz twarzy, powiedział:

– Dwadzieścia pięć lat, moja pani Gooch. To nie byle co, nie uważasz?

– To prawda – przyznała. – O której wrócisz?

– O dziesiątej albo coś koło tego. Ale nie czekaj na mnie. – Tylne drzwi zamknęły się z trzaskiem, kiedy wypowiadał ostatnie słowa.

Dwadzieścia pięć lat w małżeńskim stanie to rzeczywiście nie byle co, chociaż nikt nigdy nie zapytał Mary o sekret trwałości jej związku. Gdyby ją spytano, odparłaby pewnie: „Nie dzwoń do męża do pracy".

Oczywiście w ciągu tylu lat Mary zdarzało się dzwonić do Goocha w nagłych przypadkach na jego pager albo komórkę, na ogół jednak jej życie płynęło utartym trybem, a tragedie, jeśli się zdarzały, były zwykle do przewidzenia. Kiedy dowiedziała się o nagłym zgonie ojca, miała już zadzwonić do Goocha do pracy, ale po namyśle uznała, że i ta wiadomość może zaczekać – jak wszystkie inne sprawy z wyjątkiem trawiącego ją głodu. Wiele lat temu, czując narastające skurcze macicy, zaczęła wybierać numer jego pagera, lecz dała spokój, gdy zdała sobie sprawę, że ambulans dojedzie szybciej niż Gooch. Zostawiła mu kartkę na kuchennym stole: „Zabrali mnie do szpitala, bo dostałam krwotoku". Niedawno, kiedy strzałka wagi przekroczyła granicę trzystu funtów, Mary zastanawiała się, czy nie zadzwonić, ale przypomniała sobie o przysiędze popełnienia samobójstwa i zamiast zadzwonić, wyciągnęła z szafki w łazience wszystkie środki przeciwbólowe. Już w trakcie wysypywania tabletek na kuchenny stół, Mary zdała sobie sprawę, że tylko
udaje, i powiedziała sobie, że przy jej wadze zebrana dawka leków i tak okazałaby się nie dość mocna. W tym momencie za jej plecami otworzyły się tylne drzwi i do kuchni wszedł Gooch, wypełniając dom zapachem oleju silnikowego i emanującej z silnego mężczyzny energią. „Jeszcze na nogach?" – zawołał. Zajęty zdejmowaniem płaszcza i zzuwaniem butów, nie zwrócił uwagi na rozłożone na stole tabletki i fiolki, które Mary zgarnęła szybko do plastikowej torby i wyrzuciła do kubła. Nie oparła się wtedy przelotnej myśli, że może sam coś ukrywa i dlatego nie zwraca uwagi na jej dziwne zachowanie.

Nocny zegar. Kołatanie serca. Bum. Bum. Buch. Arterie zapchane kuleczkami strapienia. Wyciągnęła rękę do telefonu, ale ją cofnęła. Dobra żona ufa mężowi, nie sprawdza, gdzie się podziewa, nie wypytuje, dlaczego się spóźnił, nie szpera w jego szufladach. Tak naprawdę – do tego jednak Mary nie przyznawała się nawet przed samą sobą – nie dzwoniła do Goocha, ponieważ bała się usłyszeć, że jest tam, gdzie być nie powinien, a nie chciała brać na siebie ciężaru jego spowiedzi, tak samo jak, jej zdaniem, Gooch wolał unikać jej zwierzeń.

[...]

*

Nikt w całym Leaford, a zwłaszcza sama Mary Brody, nie mógł przewidzieć jej schudnięcia w trakcie wakacji przed pójściem do ostatniej klasy szkoły średniej. Irma przypuszczała, że jej córka zainteresowała się chłopcami. Kim i Wendy, dwie cheerleaderki, które od przedszkola patrzyły na Mary z mieszaniną pogardy i współczucia, uznały, iż zastosowała reklamowaną w kolorowym czasopiśmie grejpfrutową dietę. Koledzy ze szkoły nie zaprzątali sobie głowy odgadywaniem jej sekretu, niemniej jednak, z głębokim westchnieniem ulgi stwierdzili, że wypiękniała Mary Brody nie utraciła swoich WTC – „wielkich, twardych cycków".

Truskawki wcześnie dojrzały tamtego roku, więc zgodnie z rodzinną tradycją, troje Brodych – Orin, Irma i Mary – wybrało się na położoną nad jeziorem za Rusholme wielką samoobsługową plantację Kenny'ego, aby napełnić płaskie kobiałki soczystymi owocami, z których miały powstawać smakowite tarty i pierogi albo smażone z przeraźliwą ilością cukru dżemy na zimę. Irma ujęła twarz Mary w swe smukłe dłonie i surowo ją pouczyła:

– Nie jedz, tylko zbieraj!

Orin i Irma, oboje wytrawni zbieracze, ostro zabrali się do pracy – posuwali się naprzód zgięci wpół, zwinnie manipulując rękami, przeczesując wzrokiem nisko rosnące liście w poszukiwaniu rubinowych trofeów. Mary, której trudno było zgiąć się w pasie, usiadła między grzędami, przesuwając się na pupie od krzaka do krzaka, jak krab. Rodzice nie oczekiwali, że dotrzyma im kroku. I ani razu nie obejrzeli się za siebie, aby sprawdzić, czy córka nie objada się truskawkami, zamiast wkładać je do koszyka. Każdy aromatyczny owoc był rajem dla zmysłów. Słodycz. Goryczka. Piżmo. Jędrność. Soczystość. Ziarnistość. Dosyć już – mówiła sobie. I zaraz – No, jeszcze tę jedną.

Kilka dni później, mieszając w garnku czerwoną, wulkaniczną substancję (pamiętając o poprzednim roku, kiedy chcąc posmakować gotującego się dżemu, tak dotkliwie poparzyła sobie wargi, że musiała pójść do doktora Ruttle'a po receptę), Mary poczuła gwałtowne skurcze żołądka. Rzuciwszy chochlę, popędziła zlana potem do łazienki, gdzie wypuściła z siebie gęstą zawiesinę, tak wyraźnie zalatującą truskawkami, że przez cały następny rok nie była w stanie wziąć dżemu do ust. Mary zawsze fascynowały uboczne produkty jej ciała, sądziła przy tym, że wszyscy tę jej fascynację podzielają albo podzielać powinni, toteż nigdy nie omieszkała przyjrzeć się uważnie swoim wypróżnieniom.

Zastanawiała się, dlaczego pływają albo dlaczego idą na dno jak kotwica. Podziwiała ich spoistość. Cieszyła się, kiedy nie rozpadały się, uderzając o wodę, i czuła zawód, gdy siła wyrzutu wysyłała je poza zasięg jej wzroku. Wstydziła się swej obrzydliwej ciekawości, a jednocześnie doceniała jesienno-zimowe odcienie i z zadowoleniem wciągała w nozdrza zmienne wonie.

Tego dnia, podniósłszy się z toalety dla dokonania inspekcji, zobaczyła coś, czego nigdy do tej pory nie widziała, co jednak nie kazało jej się odwrócić i wrzasnąć „Mamo!", ale odwrotnie, skłoniło do tego, by podejść bliżej, pochylić się jeszcze niżej i uważnie przyjrzeć. Podrygujące. Wijące się. Rój. Wymiana pozdrowień. Rozradowanie. Żywe istoty. Obserwując beznogich najeźdźców, Mary Brody po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie usłyszała głosu tłustonia. Na polach jej fauny i flory rozegrała się cicha, uwieńczona zwycięstwem bitwa. Mary Brody była wolna.

Wyprawa do miejskiej biblioteki potwierdziła jej domysł. Pasożyty. Robaki. Ale nie owsiki. Ani glisty. Coś innego. Grubsze od nici, barwy kurzego tłuszczu. Nie znalazła ich zdjęcia. Pasożyty występujące w zwierzęcych odchodach, zdolne żyć w glebie, można się nimi łatwo zarazić, jedząc niemyte owoce i jarzyny albo pracując w ziemi bez rękawic.

Po powrocie z biblioteki, kiedy Irma oświadczyła, że kolacja skończona i czas wstać od stołu, Orin zauważył, że Mary ledwo skubnęła pieczeń, a kartofle omaściła wprawdzie masłem, ale nawet ich nie tknęła. Matka przyłożyła jej rękę do czoła, lecz Mary zapewniła ją, że dobrze się czuje. I rzeczywiście nie wyglądała na chorą. Czuła się lepiej niż dobrze. Jej sekret miał symbiotyczny, a nie pasożytniczy charakter.

Całkowicie utraciwszy apetyt, nie odczuwając żadnych złych skutków, z wyjątkiem stałego, ale – jej zdaniem – dającego się wytrzymać swędzenia odbytu, przez parę pierwszych tygodni wakacji Mary przy każdym posiłku skubała odrobinę jedzenia – tyle tylko, jak miała nadzieję, aby wyżywić swoich lokatorów. Z każdą wizytą w łazience łączył się paniczny strach, czy jej wybawcy nie zniknęli. Rejestrowała ich liczebność, odnotowując w pamięci jej wahania, a gdy w okresie dojrzewania kukurydzy dostrzegła wyraźny ubytek swojej kolonii, przeraziła się na myśl, że jej armia mogłaby się całkiem wykruszyć. Zdumiała matkę, proponując jej pomoc w ogrodzie. Przestała myć ręce. Dwa razy w tygodniu odbywała długi spacer do parku nad jeziorem, gdzie zabraną z kuchennej szuflady łyżką nabierała ziemię i jadła ją, w nadziei, że na którejś łyżce znajdzie się zarodek zdolny skolonizować na nowo jej wnętrzności.

Początkowo Mary nie zwracała uwagi na to, że ubywa jej ciała, ani nie podzielała radości Orina i Irmy z powodu jego pomniejszenia. Kiedy gratulowali jej tego osiągnięcia, które – ściśle rzecz biorąc – nie było jej zasługą, uśmiechała się półgębkiem, wydając niewyraźne pomruki.

– Jak tak dalej pójdzie, Murray – zauważył Orin, gdy Mary odmówiła kokosowej babeczki – to na jesiennym zjeździe rodzinnym żaden z kuzynów cię nie pozna. – Uwaga ta rozbawiła Mary, ponieważ była pewna, że kuzynkowie ze strony ojca nigdy nawet na nią nie spojrzeli, więc nie będą mieli żadnego porównania.

Czerpiąc największą radość ze swego wyzwolenia – uwolnienia umysłu, którego nie zaprzątały dłużej kwestie jedzenia – Mary nabrała ducha i odważyła się pomyśleć o swojej przyszłości. Zaczęła przeglądać czasopisma reklamujące kursy mody i projektowania. Często, wręcz obsesyjnie, spoglądała w lustro, nie po to jednak, aby podziwiać nową siebie, lecz dla potwierdzenia oczywistego, widomego faktu. Nie czuła głodu. Nadal. Nie czuła. Głodu. Wyjąwszy swoje oszczędności, pomaszerowała aż do K-martu, gdzie kupiła kilka kompletów ubrań w swoim nowym rozmiarze. Idąc, czuła, jak pracują jej mięśnie. Wydłuża się jej tors. Falują ciemne, lśniące włosy. Nadal jadła ziemię. Postanowiła znaleźć sobie dorywczą pracę.

Ciotka Meg, do niedawna pracownica aptecznego działu Drogerii Raymonda Russella, obecnie na emeryturze, dowiedziała się, że Ray Russell senior poszukuje kasjerki. W sklepie znano Mary. W mieścinie tak małej jak Leaford, mającej tylko jedną aptekę, pracownicy znali najintymniejsze szczegóły z życia każdego mieszkańca. Mary, która czekając na przepisane rodzicom leki, spędziła przed ladą w głębi sklepu liczbę godzin znacznie przekraczającą średnią, czuła się jak w domu wśród zapachów olejku goździkowego i Metamucilu.

Jeszcze parę miesięcy temu podjęcie się takiej pracy byłoby zgoła nie do pomyślenia, ponieważ Raymond Russell oferował największy wybór czekoladek Laury Secord w całym hrabstwie Baldoon, i Mary Brody – jak przysłowiowy lis w kurniku – w otoczeniu takich smakołyków nie mogłaby sobie zaufać. Teraz jednak, uwolniona od apetytu na marcepanową skórkę i toffi w czekoladowej polewie, włożyła letnią sukienkę na ramiączkach, pożyczyła od matki lekkie sandały i zjawiła się na rozmowę dziesięć minut przed czasem. Miała do końca wakacji pracować na rannych dyżurach, których nikt inny nie chciał się podjąć, oraz w soboty, a po rozpoczęciu się szkoły tylko w soboty. Dawna Mary, obecna Mary, Mary pośrednia – ściany Drogerii Raymonda Russella były, na równi z Goochem, świadkami większości jej życia.

Pewnego sobotniego przedpołudnia w październiku Jimmy Gooch przykuśtykał do drogerii na wysokich, skrzypiących kulach po dwutygodniowej nieobecności w szkole, kiedy to drużyna Kuguarów przegrała z kretesem cztery kolejne mecze. Przeżył straszliwą kraksę, po której jego ojciec trafił do szpitala, i od tamtej pory nikt Jimmy'ego nie widział. Po szkole krążyła plotka, że jego noga została złamana w czterech miejscach. Miał na czole gojącą się bliznę po szwie, a na lewym policzku żółty cień siniaka po najgorszym stłuczeniu. Był ubrany w poplamioną bluzę i luźne koszykarskie spodenki, mogące pomieścić potężny gips na lewej nodze. Siedemnastoletni Gooch stanął w drzwiach, ściskając w wielkich, drżących palcach białą kartkę, i powiódł wokół siebie wzrokiem człowieka, który tonie, dopóki nie spostrzegł sunącej w jego kierunku Mary.

Wyraz, jaki przemknął mu przez twarz, mówił: „Jestem uratowany". Może w głębi jej oczu zobaczył samego siebie i wydało mu się, że wzięła go już w swoje posiadanie. Albo pojął, że i ona należy do nieznanego mu do niedawna kręgu przegranych. Chyba właśnie ten moment zadecydował o ich dalszym życiu.

Gooch zatrzymał się, po czym, nie odrywając od niej oczu, podniósł lekko ramiona i blado się uśmiechnął, jakby mówił: „Ot, życie". Mary Brody dwa razy skinęła głową i lekko ją przekrzywiła, jakby przytakiwała: „Ano". Gestem wskazała, aby szedł za nią w głąb sklepu, co uczynił, podrzucając swój potężny korpus na zgrzytających kulach. Mary wzięła od niego receptę, podała Rayowi Russellowi seniorowi i spytała szeptem, czy może ją zrealizować od ręki, dla jej przyjaciela. Potem zwróciła się do Goocha, który patrzył na nią z miną gorliwie wyczekującego małego psiaka. Bez słowa wskazała mu krzesło i uderzyło w nią ciepło jego ciała, gdy sadowił się na krześle, opuszczając nogę w gipsie na podłogę.

Czuła jego zapachy: skórzanej kurtki, niemytego ciała, łupieżu we włosach. Jego okrągłe, niebieskie oczy błagały o uczucie, o jasność. Mary zrobiła zafrasowaną minę, jakby nie byli parą ludzi, którzy nigdy ze sobą nawet nie rozmawiali, tylko małżeństwem z dwudziestopięcioletnim stażem, i zapytała:

– Jak lekarze oceniają stan twojego ojca?

Ojciec Goocha, też James, równie wielki jak jego imiennik, prowadząc swojego dodge'a, w którym Gooch siedział na prawym siedzeniu, wpakował się w stuletni dąb na najostrzejszym zakręcie nadrzecznej szosy, kiedy wracał do domu z knajpy ze striptizem, dokąd wysłano Goocha, aby go stamtąd wyciągnął. James ojciec uparł się, że to on usiądzie za kierownicą, zaś Gooch, na swoje nieszczęście, bardziej bał się pijackiej furii ojca niż jego prowadzenia po pijanemu. Usiadł więc na miejscu pasażera i zapiął pas, wmawiając sobie, że ojciec ma rację, kiedy twierdzi, że lepiej prowadzi po pijaku niż na trzeźwo. Nie mógł się jednak powstrzymać od mruknięcia: „Dupek!", na co ojciec zareagował szybkim bekhendem. Stąd wziął się posiniaczony policzek, ale o tym nikt, z wyjątkiem Mary, nigdy się nie dowiedział.

Gooch popatrzył na Mary i powiedział:

– Wciąż mam wrażenie, jakby to był sen.

– Może z powodu lekarstw – odparła rzeczowo.

W zamieszczonym pod zdjęciem roztrzaskanego dodge'a artykule w „Leaford Mirror" przemilczano fakt, że James Gooch wracał ze striptizu, ale odnotowano stan, w jakim prowadził samochód, pisano też, że jest sparaliżowany, ma obrzęk mózgu i najprawdopodobniej nie obudzi się ze śpiączki. Ten sam artykuł donosił, że Jimmy Gooch ma poważnie uszkodzoną nogę i do końca szkolnego sezonu nie wyjdzie na boisko, a dalej wyrażano przypuszczenie, że nadzieja na uzyskanie sportowego stypendium zapewne się oddali, a może nawet całkiem rozwieje.

– Mój tata choruje na zapalenie okrężnicy – powiedziała Mary, jakby odpowiadała na niezadane pytanie.

– Mogę cię odwieźć do domu? – zaproponował Gooch.

– O osiemnastej trzydzieści – odparła. – O tej porze kończę podliczać kasę.

Tego wieczora, kiedy Mary skończyła swój dyżur, Gooch czekał na nią na parkingu. Czuła dziwny spokój, maszerując zamaszystym krokiem w kierunku brunatnego plymoutha dustera, w którym siedział nieśmiało uśmiechnięty Gooch. Chłonęła wieczorne powietrze, osobliwe ciepło późnojesiennego wieczoru. W łazience dla pracowników wyszorowała zęby, ale w lustro zaledwie zerknęła. Nie troszczyła się o to, co powie. Wiedziała, co się wydarzy, jakby już się to stało, a nie dopiero mogło się wydarzyć.

Goocha i Mary połączyła jakaś mistyczna więź, w każdym razie na to wyglądało. Jeżeli nawet Mary dopiero o wiele później zrozumiała, że była jedyną, nie wyłączając samego Goocha, bliską mu osobą, która nie winiła go za to, co się stało, ani nie czuła się w jakiś sposób zdradzona konsekwencjami wypadku, to w każdym razie już tamtego pierwszego dnia wyczytała z jego oczu prawdę o Jimmym Goochu. Zamiast pewnego siebie gwiazdora sportu, miała przed sobą wielkiego, poranionego chłopca, szukającego bezpiecznej kryjówki.

Dojechali w niekrępującym milczeniu nad jezioro, na otoczoną drzewami polanę, do zakątka, który Gooch najwyraźniej musiał wcześniej odwiedzać. Wiedział dokładnie, kiedy skręcić kierownicę, żeby gałęzie nie podrapały mu drzwi. Wysiedli z samochodu, Gooch o kulach, i stanęli tuż obok siebie, wsparci plecami o rozgrzaną kratownicę, obserwując muskające wodę światło księżyca, podnosząc oczy do gwiazd. Mary usiłowała sobie przypomnieć nazwy konstelacji, o których uczyła się w ósmej klasie na lekcjach astronomii. Wielki Wóz. Mały Wóz. Polaris – Gwiazda Polarna.

Po długiej chwili Gooch spojrzał na nią i powiedział:

– Nikt oprócz Pete'a nawet do mnie nie zajrzał.

– Słyszałam, że nie chcesz nikogo widzieć.

– Bo nie chcę – burknął, potem zaśmiał się. – Nie chciałem. W każdym razie tak myślałem. Nikogo znajomego.

– Mnie znasz. Mieliśmy sąsiednie szafki.

– Serio? – zapytał, przekrzywiając głowę.

Mary zapiekły policzki.

– Nieważne.

– Żartowałem – rzekł Gooch. – Pamiętam cię.

– Myślałam, że ponieważ się zmieniłam...

– Dokąd się potem wybierasz?

– No, do domu.

– Nie teraz. Dokąd się wybierasz po skończeniu szkoły?

– Myślałam, żeby popracować przez rok i odłożyć trochę pieniędzy. W Toronto jest szkoła mody i projektowania, ale to trochę daleko. Na razie jestem potrzebna rodzicom. Tata nie czuje się najlepiej.

– A, prawda, choruje na zapalenie okrężnicy – przytaknął Gooch, spoglądając w gwiazdy.

– Ty podobno wybierasz się do Bostonu – rzekła Mary.

Wskazał ręką gips.

– Teraz już nie. Nawet mi ulżyło. – Jego głośne westchnienie mogło wystraszyć dziką zwierzynę. – Bardzo mi ulżyło. – Nie wyglądał na kogoś, kto czuje ulgę.

Mary czekała, gdy tymczasem Gooch, wziąwszy głęboki oddech i wypuściwszy następnie powietrze, zaczął jej opowiadać o swoim prawdziwym życiu: o alkoholizmie rodziców, o pijackich furiach ojca, o urządzanych przez matkę awanturach, o dramacie uzależnionej od narkotyków starszej siostry, o paraliżującym go strachu, że nie sprosta wielkim nadziejom, jakie w nim pokładano. Ludzie tak wiele oczekiwali po wielkim, dorodnym chłopcu.

Mary nie spuszczała oczu z jego przystojnej twarzy, a on mówił dalej, poruszając coraz nowe wątki: o swojej pasji pisania, o tym, jak bardzo podziwia Stany Zjednoczone, że nie znosi malkontentów, że Chińczyków lubi bardziej niż Włochów, że chciałby przeczytać klasyków literatury, o tym, jak go krępuje to, że musi kupować ubrania szyte na miarę. Czekała, kiedy ją pocałuje, była więc zaskoczona, gdy powiedział:

– Teraz twoja kolej.

Mogła mu się wtedy zwierzyć ze swojej własnej historii, opowiedzieć o chorowitych, zrezygnowanych rodzicach, o własnej przejmującej samotności i nienasyconym apetycie. Ale chociaż mogła się była przyznać do romansu z pasożytami, a także do tego, że ją z kolei paraliżuje strach przed tym, iż przerośnie wszelkie oczekiwania, to jednak Mary Brody odsłoniła się wprawdzie, ale w całkiem inny sposób. Zamiast zacząć mówić, odsunęła się nieco od swego towarzysza, czując się jak ucieleśnienie wszystkich uwodzących mężczyznę słynnych bezwstydnic, jakie kiedykolwiek zdarzyło jej się widzieć w akcji.

Sięgnęła do guzików bluzki, a następnie uwolniła się od spódnicy, rozpięła stanik, zdjęła majtki i ściągnęła skarpetki, aż została całkowicie, cudownie naga. Wyciągnęła do góry ręce – nie w teatralnym, striptizowym geście, ale ponieważ w tę ciepłą październikową noc stała nago w uroczystym świetle księżyca i była pewna, że nigdy więcej tego nie zrobi.

– Nie chcę cię skrzywdzić – powiedział Gooch, nie ruszając się z miejsca.

– Nie skrzywdzisz mnie – obiecała.

Gooch oparł swą zagipsowaną nogę na najbliższym pieńku i przyciągnął Mary do siebie, a gdy zadrżała, pogłaskał ją po głowie. Posadził ją na ciepłej masce samochodu dotykając wargami wypukłości jej policzka poniżej rzęs. Mary wstrzymała oddech, gdy jego usta przesuwały się w dół po jej szyi, muskały gładkie ramię, by na koniec odnaleźć piersi. Zadygotała, gdy pod dotykiem jego palców od piersi do krocza przebiegł ją prąd. Usta odnalazły dół brzucha. Język rozsunął wargi. Błysk objawienia. Gooch szepnął chrapliwie znad jej brzucha:

– Uwielbiam, jak pachniesz.

O ile dawniej Mary Brody była całkowicie zaabsorbowana jedzeniem, a potem swymi pasożytami, o tyle po tamtej nocy jedyną jej obsesją stał się Jimmy Gooch.

Pewnego zimowego wieczoru Mary podsłuchała, jak na szkolnym spotkaniu z rodzicami panna Lafleur swoim czarującym akcentem frankofońskiej Kanadyjki, uspokajała szeptem zaniepokojoną Irmę: „Mała Mary przemienia się w dorosłą Mary". Sylvie Lafleur była ładną kobietą o chłopięcej urodzie i rudoblond włosach splecionych w warkocz, który opadał na jej elegancko wyprostowane plecy. Była oddana swoim uczniom i w trakcie przepoczwarzania się Mary dodawała jej otuchy. „Oswaja się ze swoim nowym wcieleniem. Faktycznie, nie ma teraz głowy do nauki. Ale to też minie" – zapewniła Irmę panna Lafleur.

Mary zapamiętała sobie, że wszystko mija, i włączyła tę prawdę do swej prywatnej teologii, przyznając jej trzecie miejsce po zasadzie trójki i trwającej nadal wierze w cuda.

Panna Lafleur, daleka krewna słynnego kanadyjskiego hokeisty, mieszkała sama w niewielkim mieszkanku w domu wychodzącym na rzekę Chatham – w tym samym, a nawet na tym samym piętrze, na którym znajdował się apartamencik, gdzie Orin zmarł na udar. Było to prawdziwe błogosławieństwo, ponieważ kiedy Mary nie miała czasu, Sylvie przynosiła mu ze sklepu jedzenie. Wiedząc, że jest stary i osamotniony, wstępowała do niego na pogaduszki.

Szkolna pani psycholog była mądrą kobietą, lecz gorliwość, z jaką Gooch słuchał jej rad, budziła nieufność Mary. Gooch do końca roku szkolnego spotykał się raz na tydzień z panną Lafleur, która pomagała mu nadrobić zaległości spowodowane wypadkiem i doradzała w wyborze studiów. Mary martwiła się, że nauczycielka przekona jej chłopaka, aby wybrał jakiś odległy uniwersytet, albo wytłumaczy mu, że Mary nie jest odpowiednią dziewczyną dla niego.

Panna Lafleur musiała zdawać sobie sprawę, że Mary nie absorbuje jej własne ciało, lecz ciało Goocha. Jego gładka, ogorzała skóra, koloru drożdżowej bieli pod linią włosów, maślanozłotawa na szyi. Ziarenkowata faktura języka, jędrność policzka, fałdki skóry penisa. Masywność wzwodu. Miękka jak talk skóra na całej jego długości i chrapliwy głos, jakim prosił, żeby go tam dotknęła. Rapsodia zmysłów. Bardziej niezbędna niż jedzenie. Bardziej nieodzowna niż powietrze. W ciągu miesięcy, jakie nastąpiły po śmierci jego ojca, kiedy stało się jasne, że jego sportowa kariera została raz na zawsze przekreślona, Mary i Gooch lgnęli do siebie, kojąc nawzajem swoje cierpienia. Rozpaczliwa miłość, gęsta jak złoto.

W początkowych latach swego małżeństwa sobotnie wieczory (i większość poranków w powszednie dni) spędzali na spółkowaniu przy wtórze jazzowych motetów, wsłuchani w gitarowe tło ruchu i woni, zwolnień i przyspieszeń. Zawieszenia i oswobodzenia. „Powiedz coś" – błagała, kiedy ją pieścił. Gooch myślał, że chce, by mówił lubieżne świństwa, lecz jej w istocie chodziło tylko o dźwięk jego głosu.

Kiedy ich małżeństwo weszło w wiek średni, soboty spędzali na grze w karty, na zmianę, według ustalonego porządku, w skromnych domach swoich przyjaciół. Na grę w durnia jeździli do bliźniaka Pete'a i Wendy. Na brydża – do oficyny Kim i François. Na pokera – do starego domostwa Dave'a i Patti (dopóki Patti nie rzuciła Dave'a dla Larry'ego Hoopera). Gooch lubił hazard, ale złościł się, kiedy przegrywał, choćby mu po raz setny przypominano, że to tylko zabawa. „W mojej rodzinie nikt nie umiał przegrywać" – dowcipkował.

Pewnego wietrznego, jesiennego popołudnia wybrali się do położonego za mostem po drugiej stronie rzeki domu Kim i François. Mary zdążyła do tego czasu odzyskać dawną wagę. Nagromadzonych w trakcie dwóch poronionych ciąż kilogramów trzymała się kurczowo, tak jak dotknięci żałobą czepiają się pozostałych po zmarłym pamiątek. Ubierała się twarzowo, powlekała wargi dobraną do zielonych oczu szminką, i co pięć tygodni farbowała siwe odrosty kasztanową farbą do włosów. Nosiła gustowne pantofle. Miała jeszcze macicę. Goochowie byli małżeństwem dotkniętym przez los, lecz nadal pełnym nadziei.

Tamtego wieczoru miotane zimnym wiatrem gałęzie uderzały o rozsuwane, oszklone drzwi domu i Mary, uciekając przed przeciągiem, dwukrotnie przesuwała się ze swoim krzesłem. Wendy pochwaliła się, że spodziewa się dziecka – bliźniaków, a tak! Natomiast Kim, której średni synek poszedł już do żłobka, przyniosła plik najnowszych fotografii nowego niemowlaka w rozkosznych śpioszkach w pieski. Kolejne wykupywanie biletu na szkolną loterię. Mary pożarła miskę koperkowej pasty. Gooch wygrał osiemnaście dolarów i wypił dziewięć szklaneczek whisky black label.

Kiedy szli po przyjęciu do samochodu, Gooch ścisnął obszerną kibić żony, po czym, pamiętając dobrze, jak bardzo tego nie lubi, nachylił się i ugryzł ją w ucho.

– Pachniesz piklami – powiedział, dając do zrozumienia, że powinna umyć zęby, bo ma ochotę na seks.

Podczas krótkiej jazdy do domu zajęli się obgadywaniem młodziutkiej dziewczyny Dave'a, nie mogąc się nadziwić jej naiwności, kiedy nagle z gęstych zarośli wypadł na drogę wprost pod koła samochodu wielki, wspaniały, płowy jeleń. Nie był to sparaliżowany światłem reflektorów jelonek, lecz nieustraszony kamikadze, który po zderzeniu się z kratownicą przetoczył się przez maskę, uderzył w przednią szybę i runął z powrotem na ziemię, w chwili gdy Gooch naciskał hamulec.

Uchwycone w snop jaskrawych świateł furgonetki rdzawe liście umykały z szelestem z miejsca zdarzenia. Gwałtowne podmuchy rozwiewały sierść na dyszącej piersi zwierzęcia. Gooch patrzył przez rozbitą szybę na rzucającego się w dole jelenia. Wysiadł bez słowa z samochodu i zbliżył się do rannego stworzenia, które miało wyraźnie złamaną kończynę. Musiał usłyszeć krzyk Mary: „Gooch, co mamy robić?". On jednak stał tylko, niczym podrzędny aktor, który obserwuje zza kulis, jak wielki gwiazdor odgrywa na scenie wstrząsającą scenę śmierci. Mary czekała, aż jej mąż podejmie inicjatywę. Minęła wieczność. Wycie wiatru. Okropne, podobne do stepowania, stukanie kopytek zwierzęcia. Obłoki pary przy każdym wydechu. Gooch? Gooch?

Mary wrzuciła bieg, oparła stopę na gazie i najechała na leżącego kozła. Głuche uderzenie. Stop. Wsteczny bieg. Nie ma innego sposobu. Zmiana biegu. Głuche uderzenie. Stop. Wsteczny bieg. Zmiana biegu, ciężkie przełknięcie śliny. Nie żyje. Na pewno. Stop. Wiatr zwiał jej na kolana grudki rozbitego szkła. Strzepnęła je machinalnie, serce jej waliło, kątem oka, nie śmiejąc na niego spojrzeć, obserwowała, jak Gooch wdrapuje się na miejsce pasażera. Gdyby nie była tak odrętwiała, zimny wiatr pozbawiłby ją czucia.

Oceniwszy w milczeniu rozmiary szkód – oprócz stłuczonej przedniej szyby wgnieciona maska i kratownica – ruszyli w dalszą drogę do domu. Mary zamknęła się na klucz w łazience z blokiem złotawego biszkoptowego ciasta od Sarah Lee, połykając je łapczywie, zlizując z pokrywy kartonowego pudełka kwaskowo-słodkie grudki lukru. Potem umyła zęby, chociaż była pewna, że Gooch stracił ochotę na seks. Z dużego pokoju słychać było włączoną telewizję. Gooch oglądał wieczorne wiadomości.

Budzik na nocnym stoliku wystukiwał rozkazujące: „Zrób to, zrób to". Mary przyłożyła rękę do swego galopującego serca. Nadszedł czas. Oto pora równie dobra jak każda inna na od dawna odkładane wyznanie, do którego zbierała się tysiące razy, ale zawsze w ostatniej chwili opuszczała ją odwaga albo słowa odmawiały jej posłuszeństwa. Leżąc w łóżku, czekała na Goocha, pewna, że ma idealną okazję do odbycia spowiedzi. Jeleń na drodze. Gooch doskonale ją zrozumie. To też było zdarzenie, za które nikt nie ponosi winy.

Kiedy usłyszała wreszcie skrzypnięcie otwieranych drzwi sypialni i poczuła, jak łóżko ugina się pod jego ciężarem, wyciągnęła ostrożnie rękę i położyła swą ciężką dłoń na szerokim torsie męża.

– Gooch, musimy porozmawiać.

– Nie – powiedział, ale zaraz miększym tonem dodał: – Nie dziś, Mare. Dobrze?

– Muszę ci o czymś powiedzieć – nastawała. Zaskoczył ją pocałunkiem w usta. – Gooch – szepnęła, kiedy wtulił twarz w zagłębienie jej szyi. Poczuła przez kalesony tężenie członka. – Gooch? – Naparł na nią, najpierw delikatnie, potem coraz mocniej, coraz gwałtowniej, uderzając w nią, stękając w rytm obijającego się o ścianę wezgłowia, aż na koniec wstrząsnął nim dreszcz, zamarł i opadł na łóżko. Zapadając w sen, uścisnął jej ramię, ale Mary nie umiała powiedzieć, czy był to gest wdzięczności czy też przeprosin.

O szóstej rano poderwało ich na nogi dzwonienie budzika. Wstali i ruszyli do swoich codziennych zajęć – Gooch po gazetę, Mary do rozbijania jajek. Nigdy nie wrócili do sprawy jelenia na drodze – poddali się mocno już utrwalonemu nawykowi omijania tematów zbyt bolesnych albo zbyt oczywistych.

Kotwica jej sekretu zapadła w głąb i spoczęła na mulistym dnie, czekając chwili, gdy poderwie ją kolejna burza, niemniej Mary umiała zawsze dokładnie ją umiejscowić, tak jak zawsze wiedziała, gdzie jest jedzenie, które przed sobą schowała.

dcyhlih
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dcyhlih