- Władcy Gór, Władcy Rzek
Świt był ciepły i wilgotny. Rowan usiadł na łóżku, gdy pierwszy promień słońca przeniknął cienką, czerwoną zasłonę. Kristin zamruczała. Przewróciłem się na drugi bok, usiłując znowu zasnąć, ale przypomniałem sobie, że drzwi się nie zamykają. W jednej sekundzie byłem na nogach i w samych bokserkach goniłem po korytarzu, żeby złapać uciekającego syna, który najwidoczniej zamierzał popędzić po schodach w kierunku recepcji i ulicy. Zgarnąłem go, uśmiechnąłem się z zakłopotaniem do dziewczyny za kontuarem i zabrałem Rowana z powrotem na schody. Krzyczał i jęczał: „Biuro! Biuro!", zapewne mówiąc o recepcji, a ja zastanawiałem się, czy można tu dostać gdzieś kawę. Potem uświadomiłem sobie, jaki mamy dzień – pierwszy dzień uzdrawiania, cudu, dla którego przebyliśmy pół świata, a raczej który staraliśmy się tu znaleźć. Dziś mieliśmy się spotkać z dziewięcioma szamanami u podnóża świętej góry Bogd Chan12 niedaleko stolicy.
– Chcesz zobaczyć szamanów? – spytałem po prostu Rowana, kiedy przebierałem go po powrocie do pokoju, czy raczej próbowałem go skłonić, by się sam ubrał. – „Tak, proszę" czy „nie, dziękuję"?
– Zobaczyć szamanów. Tak, proszę!
„Na początek wcale nieźle" – pomyślałem.
– Poszukam kawy – powiedziała Kristin, która włożyła już dżinsy i bluzkę. – Coś mi mówi, że się przyda.
Kiedy wyszła, pojawił się Michel z kamerą.
– Jaki mamy plan działania?
– No cóż. Jak każda przeciętna rodzina w zwykły poranek, jedziemy na świętą górę uczestniczyć w obrzędach szamańskich.
Jednym z wielu surrealistycznych aspektów Ułan Bator (nie przesadzę, jeśli powiem, że niemiecki filmowiec ekspresjonista miałby tu materiału na dziesięciolecia) jest chwila, kiedy opuszcza się miasto. Granica jest bardzo cienka: z jednej strony budynki, z drugiej pastwiska i góry. Od razu jest się w dziczy. Jechaliśmy przez zatłoczone, brudne centrum, pełne podupadłych budynków z czasów sowieckiego panowania, kafejek komputerowych, restauracji fast food i kawiarni; widzieliśmy też pomniki Lenina, Czyngis-chana i chyba nieznanego radzieckiego żołnierza, mijaliśmy dziwne fabryki, wysypiska starych części samochodowych, stadka zbłąkanej zwierzyny hodowlanej, nieliczne tradycyjne jurty otoczone przez wraki samochodowe, szpule stalowych przewodów i stosy zwierzęcych skór, aż wreszcie, jakieś pół godziny po opuszczeniu hotelu, skonstatowaliśmy, że miasto po prostu się skończyło. Podobnie kiedyś wyglądały miasta w średniowiecznej Europie. Nie było żadnych przedmieść, tylko ostre przejście między miastem a wsią.
Pozostałości miasta, przednia straż złożona z plastikowych woreczków, opakowań papierowych, starych akumulatorów i rozbitych butelek po wódce podejmowała nędzne próby skolonizowania trawiastych przestrzeni, ale śmieci stopniowo się przerzedzały – to, co jadalne pochłaniały kozy i owce – aż wreszcie znikały bez śladu.
Ujrzeliśmy świętą rzekę Tuul – płytką, wartką, pełną kamienistych łach i wysp porośniętych topolami i brzozami – a potem ukazał nam się wąski pas ciemnozielonych modrzewiów i sosen wzdłuż brzegów oraz smuga dzikich pastwisk między rzeką a stromą ścianą gór. Drzewa rozpościerały gałęzie nad omszałymi głazami oraz owoo13, wielkimi, kamiennymi kopcami, gdzie składano ofiary miejscowym bóstwom. Od razu za tym wąskim pasem lasu wznosiły się niemal pionowe ściany szczytu Bogd Chan.
Minęliśmy prezydencki pałac otoczony wielkim, lecz powykrzywianym i podziurawionym ogrodzeniem z kutego żelaza. Gdyby ktoś chciał, mógłby chyba urządzić sobie w prezydenckim parku ognisko. A potem trafiliśmy na blokadę drogową.
– To dlatego, że prezydent Japonii przybył na Naadam – wyjaśnił Tulga, wzruszając ramionami, kiedy się zatrzymaliśmy. Wyszedł porozmawiać z ponurym policjantem. – Blokada potrwa jakieś dwadzieścia minut.
– Rowan nie znosi opóźnień – powiedziałem.
– Jechać! Jechać! – zawył Rowan, jak gdyby na zawołanie.
Rozejrzeliśmy się. Nieco wyżej na zboczu stał wielki posąg, złoty posąg Buddy.
– Chodźmy go obejrzeć – zaproponowała Kristin.
Poczułem ukłucie niepokoju. Posąg wyglądał dokładnie jak coś, co mogło sprowokować atak Rowana. Będąc rodzicem autystycznego dziecka, ma się nosa do takich rzeczy.
– Oj, chodź – nalegała Kristin. – Musimy jakoś zabić czas. Chodź, Scubs. – Wyciągnęła rękę do Rowana, używając jego pieszczotliwego przezwiska. – Chodźmy zobaczyć Buddę.
– Budda! – Oczy Rowana zalśniły, kiedy ujrzał posąg.
Wyskoczył z busa i puścił się biegiem do posągu, a reszta z nas, jak to już mieliśmy przećwiczone, poczłapaliśmy za nim. Byliśmy niedaleko pierwszej złotej stopy Buddy, kiedy Tulga zaczął wołać nas z powrotem.
– Lepiej wracajmy – zareagowałem. – Nie można chyba za długo stać na policyjnej blokadzie. – Zgarnąłem Rowana.
– Budda!
Ciało syna zesztywniało, napięło się, nogi się wyprostowały, plecy wygięły w łuk, w gardle zadudnił narastający wrzask:
– Żyyyyraaaafaaaa! Chcę Buddę! Zobaczymy Buddę jutro! Nigdy więcej Buddy! Fryfryfryfrytki! Musimy jechać do doomuu!
Zawsze, kiedy po jakimś frustrującym go zdarzeniu Rowan wpadał w neurologiczną pętlę obsesji i stawał się więźniem prywatnego piekła, coś ściskało mnie w piersi. Gdy był mały, patrząc na niego, miałem wrażenie, że patrzę na własne serce poruszające się poza moim ciałem. Teraz czułem, jakby żelazna obręcz zaciskała się wokół serca, miażdżąc je – tak jak się dzieje, gdy dziecko zbyt nieostrożnie podniesie kurczątko i wyciśnie zeń życie. Rowan miał coraz więcej siły, coraz trudniej było go opanować, powstrzymać przed uderzaniem głową o chodnik i okaleczeniem. Wyginał się, rzucał, bił siebie, mnie, gryzł mnie w ręce, uderzał po twarzy. Chciałem na niego krzyczeć. Może tak bym zrobił, gdyby nie obecność kamer. Zamiast tego, zaciskając z brytyjską powściągliwością wargi, odwróciłem się do Kristin i zapytałem, po co w ogóle tak naciskała, żebyśmy poszli do tego cholernego Buddy. Tymczasem przerośnięty niemowlak w ciele dużego dziecka, krzycząc, wił mi się w ramionach.
W napięciu wróciliśmy do busa przy akompaniamencie wrzasków Rowana domagającego się Buddy. Czy naprawdę chodziło mu o Buddę? Tulga chyba był o tym przekonany:
– Ależ mu się ten Budda podobał, co?
Resztę drogi przejechaliśmy w milczeniu. To znaczy poza Rowanem. Widziałem, jak kierowca marszczy brwi, próbując koncentrować się na krętej drodze, która prowadziła wzdłuż kapryśnych brzegów Tuul.
– Patrz! – Wskazałem za okno w nadziei, że uda mi się odwrócić uwagę szalejącego syna. – Widzisz wodę? Chcesz się pobawić w wodzie? Zrobić plusk plusk?
Miał już pięć i pół roku, a ja ciągle mówiłem do niego jak do berbecia. Czasami – tak jak teraz – naprawdę mnie to przygnębiało.
– Bawić się w wodzie – odparł płaczliwym tonem. Wymieniłem spojrzenia z Kristin. Rzadko się zdarzało, żeby coś takiego zdołało odwrócić jego uwagę.
Samochód się zatrzymał, Tulga otworzył drzwi. Dojechaliśmy.
– Rzeka! – krzyknął Rowan, porwał torbę z zabawkami i pobiegł w kierunku przeciwnym niż ten, gdzie stała grupa ludzi opodal zagajnika wiecznie zielonych drzew, których gałęzie obwieszone były błękitnymi skrawkami jedwabiu. Kristin puściła się za nim.
– Czy to będzie w porządku? – zapytałem niepewnie Tulgę. – Powiedziałeś szamanom o stanie Rowana? Że nie potrafi usiedzieć spokojnie i tak dalej? Że będzie musiał podczas obrzędu biegać do woli?
– Tak, w porządku – odrzekł Tulga, chociaż nie wyglądał na przekonanego. – Już o to pytałem. Wystarczy, że przyprowadzicie Rowana wtedy, gdy według szamanów działają duchy. Chodźmy...
Obejrzałem się i zobaczyłem, że Rowan zdążył już wyjąć zabawki i wrzucić je do płytkiego strumienia. Kristin i Jeremy pilnowali go, więc poszedłem za Tulgą w miejsce, gdzie dziewięciu szamanów wraz z pomocnikami – łącznie około dwadzieścia albo trzydzieści osób – siedziało, rozmawiając na trawie pod drzewami i jedwabnymi wstęgami. Niektórzy mieli na sobie zachodnie ubrania, inni niebieskie albo purpurowe deele (tradycyjne mongolskie długie szaty, przewiązane w pasie szeroką szarfą) i futra lub malgaj, spiczaste, filcowe nakrycia głowy, wszystko pomimo wzmagającego się upału oraz wilgotności. Czułem, że się pocę. Razem z Tulgą nieśliśmy dary – wódkę – ale nie było dla mnie jasne, czy szamani będą pić po obrzędach, czy też w trakcie. Miałem też pieniądze, około stu dwudziestu pięciu dolarów dla każdego z dziewięciu szamanów. Wypłaciłem szeleszczące, nowe banknoty tugrik (mongolska waluta) z hotelowego bankomatu. Gruby plik był chłodny w dotyku. Tulga przeprowadził mnie obok siedzących, kłaniając się i mówiąc:
Őglőőnij mend – „dzień dobry", a oni odkłaniali się, podnosili dłonie, często z papierosem w palcach. Zobaczyłem, że stało już kilka prowizorycznych ołtarzy; obok każdego płonęły kadzidła w ogniskach z suszonego nawozu. Wreszcie doszliśmy do mężczyzny siedzącego trochę na uboczu. Wstał, żeby nas powitać. Tulga ukłonił się lekko, ja też.
– To Suchbat, przewodniczący Stowarzyszenia Szamanów Mongolii – oświadczył Tulga i krótko przedstawił mnie po mongolsku. A zatem szamani mieli stowarzyszenie! Mężczyzna podał mi dłoń; miał żelazny uścisk i cuchnął wódką. Czy trafiłem między szarlatanów? Sukhbat mówił, a Tulga tłumaczył:
– Mówi, że to dla szamanów wielki honor. Przywiozłeś swoje dziecko z tak daleka. Są bardzo wzruszeni, że okazałeś zaufanie, nie, to nie tak... że nadałeś taką wartość religii, którą nawet ich własny naród przez pewien czas odrzucał. Mówi, że ponieważ za komuny byli... prześladowani, wielu ludzi zapomniało o szamanizmie, choć to była pierwotna religia Mongołów. Każdy, u kogo znaleziono bębenek albo inny podobny przedmiot, trafiał do więzienia. Tylko kilku szamanów w odległych miejscach przetrwało. Teraz uczą innych i wszystko powoli wraca. Ty w tym pomagasz.
Świetnie. Jesteśmy królikami doświadczalnymi. Uśmiechnąłem się.
– Powiedz mu proszę, że to dla nas zaszczyt, iż tylu szamanów przybyło pomóc memu synowi.
Mężczyzna odkłonił się i coś odpowiedział, a Tulga przetłumaczył.
– To największe zgromadzenie szamanów w Mongolii od czasów komunizmu. Kiedy po raz pierwszy powiedziałem mu o twoim i Rowana przybyciu, przekazał informację znajomym w Mongolii. Wszyscy się zgodzili, że to wielka rzecz, bardzo skomplikowana, może dla nich bardzo trudna. Postanowili więc stawić się w jak największej liczbie. Niektórzy przebyli trzysta, pięćset, a nawet ponad sześćset kilometrów. Z Ałtaju na dalekim zachodzie, z gór nieopodal miejsca narodzin Czyngis-chana na północnym wschodzie, nawet z tajgi, czyli syberyjskiego lasu. Wszyscy przybyli z różnych plemion, by pomóc Rowanowi.
Brzmiało to jak bura za mój sceptycyzm. Spotkałem w życiu wielu szamanów i uzdrowicieli (a także lekarzy i terapeutów), wiedziałem więc, że odrobina sceptycyzmu nie mogła zaszkodzić. No cóż, każdy reaguje po swojemu. Najważniejsze, że byliśmy tutaj.
Mężczyzna znów podał mi dłoń.
– Mówi, że są gotowi. Ja będę tłumaczył. Mam notes. Może kiedy każdy szaman skończy, powiem ci, co mówił.
– Byłoby miło. Proszę, podziękuj jeszcze raz przewodniczącemu.
Znów przeszliśmy obok siedzących i rozmawiających osób oraz ich ołtarzy i kadzidełek. Niektórzy ułożyli na trawie duże, okrągłe bębny. Rowan wciąż był nad rzeką, bawiąc się zwierzątkami z Kristin i Jeremym.
Kiedy dotarliśmy do miejsca, gdzie siedział pierwszy szaman, Tulga oznajmił:
– To Buriatka, szamanka z dalekiej północy, z tajgi, gdzie mieszka lud pasterzy reniferów.
„Co za zbieg okoliczności" – pomyślałem. Przecież to właśnie z buriacką, syberyjską szamanką korespondowałem mailowo, kiedy trzy lata temu po raz pierwszy pomyślałem o Mongolii. Czy uda nam się znaleźć tych nieuchwytnych szamanów? Czy dotrzemy tak daleko? Wyparłem obawy z umysłu. Byliśmy tu i teraz. Szamanka, licząca sobie trzydzieści, a może czterdzieści lat, miała płaszcz z jeleniej skóry sierścią na wierzch, obwieszony małymi przedmiotami z żelaza podobnymi do ozdób choinkowych. Akurat zakładała kapelusz, do którego przymocowane były dwa małe jelenie rogi – z wyglądu przypominały poroże marala – oraz czarne frędzle zasłaniające dolną część twarzy. Na przodzie kapelusza, tuż nad frędzlami, wyszyto parę oczu i nos. Szamanka mogła korzystać z ust, ale była ślepa na świat zewnętrzny.
Muchy bzyczały mi nad głową, z daleka słyszałem muczenie krów. Nagle nad nami przemknął jakiś cień i ujrzałem wielkiego drapieżnego ptaka (Tulga powiedział mi potem, że to był orzeł stepowy), który usiadł na najbliższym drzewie i spojrzał na nas żółtymi oczami. Za szamanką, inna kobieta, być może jej pomocniczka, stała w beżowej deel i czerwonej chuście na głowie, z bębenkiem i pałeczką. Kiedy podeszliśmy, włożyła je szamance do rąk; od razu, gdy pomocnica gestem kazała nam usiąść na ziemi u stóp szamanki, odziana w futro rogata, ślepa postać zaczęła bębnić i śpiewać.
– Przyzywa teraz duchy – szepnął Tulga.
A więc się zaczęło.
Zwróciła się ku górze i drzewu, gdzie siedział orzeł i zaczęła nucić długą modlitwę, melodyjną i piękną. Wzniosła bęben, wybijając głęboki, szybki rytm, a potem zaczęła go okręcać, wciąż śpiewając i bębniąc, wirując, pochylając się do ziemi i wyginając ku niebu. Zwróciła się ku północy, w kierunku Syberii, skąd przybyła; powtórzyła pieśń oraz wirującą, rytmiczną modlitwę. Potem nagle przykucnęła i wysokim głosem nakazała coś pomocniczce. Kobieta odpowiedziała, sięgając do małego ołtarzyka pośród tlących się trociczek i wzięła kartonik mleka, które nalała do małej, metalowej miseczki. Następnie podała mi naczynie.
– Mówi, że musisz to wypić – powiedział Tulga.
Tego się obawiałem. Mam fobię na punkcie mleka i jajek. Zawsze tak było. Jako dziecko do tego stopnia brzydziłem się mleka, że płatki śniadaniowe jadłem z wodą. Tak zostało mi do dziś. Jeśli chodzi o jajka, gdyby ktoś mi nimi zagroził w ciemnej uliczce, bez oporu oddałbym portfel. A teraz znalazłem się w krainie nomadów, gdzie podstawą pożywienia jest obok mięsa mleko w różnej postaci. Zaczerpnąłem powietrza i walcząc z odruchem wymiotnym, przełknąłem zawartość miseczki. Została od razu napełniona ponownie. Serce mi stanęło, a potem ruszyło na powrót, kiedy Tulga przetłumaczył:
– Musisz zwrócić się w kierunku swojej ojczyzny i zmówić modlitwę do Władców Gór, skąd pochodzisz, w intencji uzdrowienia, a potem darować im to mleko.
– Władców Gór?
– Tak. Musisz się do nich pomodlić – Tulga przez chwilę szukał właściwych słów. – To duchy, do których się tu modlimy. Niektóre z nich. Są Władcy Gór, Władcy Rzek. Potrafisz?
Odwróciłem się w kierunku zachodu. Wychowałem się głównie w Londynie i Leicestershire, gdzie trudno znaleźć góry, chyba żeby wziąć pod uwagę Parliament Hill, londyńskie wzgórze, gdzie jako nastolatek spędziłem dużo czasu, paląc trawkę. Cóż, modlitwa do ducha tak pięknego miejsca raczej nie zaszkodzi. A przez ostatnie dwie dekady, odkąd moja siostra i ciotka przeprowadziły się do Walii, sporo czasu spędzałem na tamtejszych wzgórzach i w górach. Pomyślałem o wodospadzie, który zawsze odwiedzałem i do którego zabrałem Rowana jakiś tydzień wcześniej. Pomyślałem też o suchych, pełnych grzechotników kamienistych wzgórzach Teksasu, które wznoszą się na zachód od naszego domu. Zmówiłem modlitwę do jakichkolwiek władców czy duchów rządzących tymi miejscami, a potem zgodnie z poleceniem, chlusnąłem mlekiem na zachód, skąd przybyłem i gdzie znajdowały się te odległe wzgórza oraz góry.
– Okej – powiedział Tulga, kiedy już było po wszystkim. Jego głos niknął w dźwiękach bębna i głośnej pieśni szamanki. – Ona mówi, że duchy już tu są. Musisz iść po Rowana.
– Zgoda. – Stłumiłem niepokój. Jeżeli syn dobrze się bawił nad rzeką, nie zdołam go stamtąd zabrać i poddać zabiegom szamanów. Przebiegłem kilkaset metrów i, rzecz jasna, zastałem Rowana pochłoniętego zabawą; Kristin i Jeremy stali obok, rozmawiając.
– Rzeka! Jeszcze rzeka! – zawołał, kiedy go podniosłem.
– Czas zobaczyć się z szamanami.
– Teraz szamani, potem jeszcze rzeka!
– Tak, tak, właśnie.
Wziąłem go na barana i zacząłem ciężko biec z powrotem; Kristin i Jeremy podążali z tyłu. Dziwiło mnie, że Rowan nie dostał ataku.
– Patrz, to szamani – powiedział, kiedy się zbliżyliśmy.
Gdy spoczęliśmy na trawie obok wirującej, tańczącej, bębniącej, zamaskowanej postaci z jelenimi rogami na głowie, szamanka również usiadła i wyciągnęła ręce.
– On źle się czuje z nowymi ludźmi – rzekłem do Tulgi, który gestem kazał mi podać syna szamance.
– Szamanka musi – tłumaczył dość bezradnie Tulga.
Zatem, szepcząc jakieś bzdury, żeby odwrócić uwagę Rowana i dodać mu otuchy, podałem go szamance – o ile można podać ważące dwadzieścia dwa kilogramy dziecko, które kopie, krzyczy i opiera się co sił. Ale gdy Rowan znalazł się w ramionach szamanki, ku memu ogromnemu zaskoczeniu nagle ucichł i znieruchomiał. Niestety, potem pomocniczka podała swojej duchowej mistrzyni butelkę wódki, z której szamanka pociągnęła solidny łyk, a następnie splunęła na Rowana. Rezultat był łatwy do przewidzenia.
– ŻYYYRAAAFAAA! DO DOOOOMUUUU! FRYFRYFRYFRYTKIIIII!
Szamanka oddała mi Rowana.
– Mogę go już puścić? – spytałem Tulgę, starając się zapanować nad głosem. Powiedział coś do pomocniczki, która skinęła głową. Puściłem Rowana, a on od razu pobiegł w kierunku rzeki.
– Musicie tu zostać. Oboje rodzice muszą zostać – powiedział Tulga.
– Okej. Jeremy! – zawołałem.
– Tak?
– Zajmij się Scubbym.
– Spoko.
– Musicie tu uklęknąć – nakazał Tulga.
Zauważyłem, że szamanka, wciąż śpiewając, odłożyła bębenek, podniosła duże, ciężkie jelenie poroże przybrane dzwonkami i wstążkami.
– Połóżcie się tutaj.
Zwinąłem się w kłębek, plecami do nieba.
Poroże spadło ciężko na moje plecy, dzwoneczki się rozdzwoniły. Nie, to nie było bolesne, a wręcz w jakiś sposób krzepiące – jak przyjacielskie klepnięcie po plecach, chociaż trzeba przyznać, że był to przyjaciel trzymający w ręce ciężki przedmiot.
Potem przyszła kolej Kristin na picie mleka, odmawianie modłów, składanie mleka w ofierze zachodowi, nadstawianie grzbietu pod poroże. Później oboje musieliśmy poddać się opluciu wódką. Bardzo odświeżające. Tak w sumie było, bo ciecz najpierw paliła, a potem wyparowywała ze skóry. Zdumiało mnie, że Rowan nie miał silniejszego ataku. Ze złotym Buddą było dużo gorzej. Potem Kristin nalano czarkę wódki, a Tulga nagle zaczął bardzo uważnie słuchać pomocniczki szamanki, która najwidoczniej udzielała mu skomplikowanych instrukcji. Ze zdziwieniem patrzyłem, jak Tulga się rumieni, rzuca Kristin ukradkowe spojrzenie, znów się rumieni i kiwa głową. Potem z widocznym oporem odwrócił się do mojej żony i podał jej wypełnioną po brzegi czarkę.
– Yyy... Szamanka mówi, że kiedy byłaś w ciąży, czarna energia weszła do twojego łona. Musisz wziąć tę wódkę i oczyścić yyy... części ciała, skąd wyszedł Rowan.
Kristin patrzyła na niego przez chwilę.
– Chcesz powiedzieć, że mam wziąć tę miskę wódki i wymyć nią moją pochwę?
Tulga wbił wzrok w ziemię.
– Yyy... tak. Szamanka mówi, że to bardzo ważne.
Biedna Kristin. Kiedy biegła w kierunku rzeki, Michel nie przestawał filmować.
– Nie martwcie się, postaram się, żeby nic zbyt osobistego nie trafiło do filmu. – Wyszczerzył zęby.
– Rowan – rzuciła Kristin, odchodząc i starając się nie uronić wódki z płytkiej czarki – urodził się przez cesarskie cięcie, więc bliznę też umyję.
– Okej – potwierdziłem, próbując się skupić, patrząc na Rowana, który zapomniał już zupełnie o swoim ataku i gaworzył coś do wciąż wirującej, bębniącej i śpiewającej szamanki.
– Dobrze by było, gdybyś komputerowo usunął mi cellulitis – powiedziała Kristin do Michaela, odchodząc. Przynajmniej nie straciła poczucia humoru. Jeszcze.
Tulga pociągnął mnie za rękę.
– Następny szaman się przygotowuje. Musisz siedzieć tam, kiedy będzie przyzywał duchy. Ja zapiszę to, co duchy powiedziały buriackiej szamance.
Rowan i ja usiedliśmy razem nieopodal drugiego szamana, szczupłego młodzieńca, który jeszcze nie wdział ceremonialnych szat i maski. Rowan, dziwnie spokojny, bawił się swoimi zabawkami. Szaman włożył niebieską szatę i zakrywającą twarz maskę bez rogów. Wyciągnął drumlę i zaczął wygrywać dziwną rytmiczną melodię. Co kilka chwil przestawał, żeby wznieść modły albo zaśpiewać pieśń, a potem znów brzdąkał na tej ustnej harfie. Rowan, słysząc nieznany dźwięk, podniósł głowę, zachichotał i wrócił do swoich zwierzątek. Tym razem obyło się bez bębenka, ale nie bez plucia wódką i łykania ciepłego, ohydnie kwaśnego mleka. Rowan wrzeszczał jak torturowany, a potem wracał do zabawy – jak gdyby nigdy nic. Potem Kristin i Michel wrócili znad rzeki (Kristin rzuciła na powitanie: „Nie wierzę, że właśnie to zrobiłam"), a Tulga przekazał mi polecenie pomocniczki drugiego szamana, kobiety w średnim wieku. Musiałem wstać i usiąść twarzą w kierunku góry.
– Nie – poprawił. – Na kolanach.
Na kolanach? Już wcześniej zauważyłem, ale dopiero teraz uświadomiłem sobie, że szaman numer dwa trzyma za pasem rzemienny bicz.
– Będzie mnie chłostał? – zapytałem z niedowierzaniem i strachem.
Tulga zaśmiał się nerwowo.
– Troszeczkę. Ważne, żebyś nie krzyczał.
– Jezu – powiedziałem i wziąłem głęboki oddech.
Ból nie był dla mnie niczym nowym. Kiedy człowiek dorasta pośród koni, często spada, czasem bywa to niebezpieczne. W szkole nauczyciele od czasu do czasu nas bili, zwłaszcza wuefiści. Niekiedy obrywałem w bójkach. W RPA zostałem pobity przez bandytów, w Indiach ranę na dłoni oczyszczono mi bez znieczulenia. Ale ból silnego uderzenia biczem zaparł mi dech w piersi.
Raz, dwa, trzy smagnięcia w plecy. Nie mogłem krzyknąć, chociaż ból był taki, jakby znaczono mnie gorącym żelazem. Mogłem tylko oddychać głośno przez zaciśnięte zęby.
Szaman przeszedł do przodu i uniósł mi ręce, z dłońmi zwróconymi ku dołowi. Potem uderzył mnie biczem po dłoniach, przedramionach, klatce piersiowej i – mało nie wyskoczyłem ze skóry – po kroczu. Zdołałem powstrzymać krzyk, ale z najwyższym trudem.
– Okej – głos Tulgi przebił się przez ból. – Musisz teraz wstać.
Wykonałem polecenie.
– A teraz podskakuj. Tak...
Podskoczyłem, czując zawstydzenie, ale jakby stłumione przez ból. Więcej niż trzy uderzenia biczem w to samo miejsce rozcięłyby skórę. Czułem, jak obrzęk się powiększa.
– Boże kochany – powiedziałem dość słabym głosem.
– Okej. – Tulga wciąż pełnił funkcję tłumacza. – Niech tu podejdzie Kristin.
„O Jezu – pomyślałem – ona zażąda rozwodu".
Starając się zachować spokój, przekazałem jej, co ją czeka. Ku memu zdziwieniu nie protestowała, skinęła tylko głową, uklękła i zaczęła głęboko oddychać. Rozległy się trzy uderzenia, nie tak silne jak te, które wymierzono mnie, ale i tak bolesne. Szaman przestał wymachiwać biczem.
– Wstań, musisz wstać – polecił Tulga. – I podskoczyć.
– Nie wierzę w to – rzekła Kristin, podskakując obunóż.
– Wyżej, trzeba wyżej.
Śmiejąc się z całego tego absurdu, śmiejąc się pomimo bólu, Kristin skakała. Włosy jej się rozwiewały, kolana sterczały, jakby była uczennicą ze skakanką, a szaman chłostał ziemię pod jej stopami. Dziwny był to taniec, makabryczna zabawa w podskoki.
– Boże, ale jestem z ciebie dumny. – Wyciągnąłem ku niej obolałe ramiona, kiedy było już po wszystkim. – Wybaczysz swojemu zwariowanemu mężowi?
Objęliśmy się, śmiejąc bez opamiętania.
– Tak mi przykro – szepnąłem, a może się zaśmiałem. – Takiego masz popieprzonego męża.
Roześmiała się w odpowiedzi; to, co właśnie przeżyliśmy, trudno było ująć w słowa. Usłyszałem, że Rowan też się śmieje. Spojrzałem na niego i zobaczyłem, że szaman biczem szturcha go po plecach i brzuchu, co rozbawiło Rowana do łez; potem zaś chłostał ziemię: dużo bardziej humanitarna wersja tego, co zrobił nam. Na koniec oddalił się, tańcząc opętany przez swoich bogów.