ROZDZIAŁ I W dniu swych trzydziestych szóstych urodzin, osiemnastego maja, Travis Cornell wstał o piątej rano. Włożył dżinsy i bawełnianą koszulę z długimi rękawami w niebieską kratę, oraz mocne buty do pieszej wędrówki. Wyszedł ze swego domu w Santa Barbara, wsiadł do pikapa i ruszył w stronę Santiago Canyon: drogi biegnącej przez tereny rolnicze, ciągnące się wzdłuż wschodnich obrzeży okręgu Orange, na południe od Los Angeles.
Zabrał ze sobą jedynie paczkę ciastek, duży pojemnik z napojem pomarańczowym oraz nabity rewolwer Smith and Wesson Chiers Special, kalibru 38.
Podczas dwuipółgodzinnej podróży ani razu nie włączył radia. Nie nucił, nie gwizdał ani nie śpiewał pod nosem, jak zazwyczaj czynią ludzie samotni. Po prawej stronie przez jakiś czas mógł widzieć Pacyfik. W pobliżu horyzontu ocean miał ciemną barwę, wydawał się twardy i zimny niczym skała, ale przy brzegu poranne światło zdobiło jego powierzchnię jasnymi plamami w kolorach mosiądzu i różu.
Nawet na chwilę widok wody, którą blask słońca przyozdobił wspaniale tysiącami cekinów, nie wzbudził w Travisie uczucia zachwytu. Był szczupłym, muskularnym mężczyzną o głęboko osadzonych ciemnobrązowych oczach i tej samej barwy włosach. Miał wąską twarz, patrycjuszowski nos, wystające kości policzkowe oraz ostro zakończony podbródek. Ascetyczne rysy pasowałyby znakomicie do jakiegoś mnicha z zakonu, w którym wciąż jeszcze wierzono w zbawienne skutki samobiczowania i możność oczyszczenia duszy poprzez cierpienie. On sam zresztą niemało już w życiu wycierpiał. A przecież ta twarz niejednokrotnie była miła, ciepła i otwarta, uśmiech czarował kobiety. Ale to przeszłość.
Już od dawna się nie uśmiechał. Ciastka, napój i rewolwer włożył do małego zielonego plecaka z nylonu, który leżał teraz na fotelu obok. Od czasu do czasu zerkał w jego stronę, jakby poprzez tkaninę potrafił dojrzeć naładowaną broń. Z Santiago Canyon Road skręcił na węższą szosę, która wkrótce przeszła w fatalną drogę gruntową. Kilka minut po wpół do dziewiątej zaparkował swój czerwony wóz na poboczu, w cieniu gałęzi rozłożystego świerka.
Zarzucił plecak na ramiona, po czym ruszył w kierunku podnóża gór Santa Ana. Od dzieciństwa znał tutaj każde zbocze, dolinę, grzbiet czy wąski parów. Jego ojciec miał kamienny domek w górnej części kanionu Holly Jim, położonego najdalej spośród wszystkich zamieszkanych kanionów, toteż Travis całymi tygodniami przemierzał dzikie tereny w promieniu wielu mil od chaty.
Uwielbiał te dzikie kaniony. W czasach jego dzieciństwa okoliczne lasy zamieszkiwały baribale, dziś nie było już po nich śladu. Spotykało się tu jednak jeszcze zwierzynę płową, choć również nie tak często jak przed dwudziestu laty. Na szczęście krajobraz nie utracił nic ze swej urody: wspaniałe pofałdowania tektoniczne i głazy narzutowe, oszałamiające swą bujnością krzewy i drzewa pozostały takie jak dawniej; w wielu miejscach droga biegła pod prawdziwymi baldachimami dębów kalifornijskich i sykomor.
Co jakiś czas mijał chaty stojące samotnie lub całe ich skupiska. Część mieszkańców kanionu uważała, że zbliża się kres cywilizacji, i szukała przed nim schronienia w tej głuszy, nie mając dość odwagi, by udać się w miejsca jeszcze bardziej odludne. Większość tworzyli jednak zwyczajni ludzie, którym obrzydł zgiełk nowoczesnego życia i którzy woleli mieszkać tutaj pomimo braku instalacji sanitarnych czy elektryczności.
Chociaż owe kaniony znajdowały się w znacznej odległości od ośrodków miejskich, już wkrótce mogły do nich dotrzeć szybko rozrastające się przedmieścia. Wewnątrz koła o promieniu stu mil, w przenikających się nawzajem okręgach Orange i Los Angeles, których rozwoju nic nie mogło pohamować, żyło prawie dziesięć milionów ludzi.
W tej chwili jednak tę nietkniętą przez cywilizację ziemię zalewały promienie krystalicznego światła i w jego blasku wszystko wydawało się czyste i dzikie. Dotarłszy do pozbawionego drzew grzbietu wzniesienia, gdzie rozwijająca się podczas krótkiej pory deszczowej trawa zdążyła już wyschnąć i zbrązowieć, Travis przysiadł na szerokiej płycie skalnej, po czym ściągnął z grzbietu plecak.
Długi na pięć stóp grzechotnik wygrzewał się na odłamku skały oddalonym o jakieś pięćdziesiąt stóp. Wąż uniósł odrażającą, kanciastą głowę i obrzucił go uważnym spojrzeniem.
Jako chłopiec, Travis zabił pośród tych wzgórz dziesiątki grzechotników. Wydobył z plecaka rewolwer, po czym podniósł się ze skały. Postąpił kilka kroków w stronę gada. Grzechotnik uniósł głowę jeszcze wyżej, ani na chwilę nie spuszczając zeń oczu.
Travis zrobił jeszcze dwa kroki i przyjął postawę strzelecką, oburącz ściskając broń. Wąż zaczął się zwijać. Wkrótce uświadomi sobie, że nie zdoła uderzyć z takiej odległości i wówczas spróbuje ucieczki. Choć Travis był pewien, że trafi w tak łatwy cel, poczuł ze zdumieniem, że nie da rady nacisnąć spustu. Przybył na te wzgórza nie tylko po to, by przypomnieć sobie czasy, gdy cieszył się życiem, ale także po to, by zabijać węże, jeśli je napotka.
Ostatnio ciągle doznawał napadów depresji i frustracji na przemian, wywołanych samotnością oraz poczuciem bezsensu własnej egzystencji, i miał nerwy napięte niczym cięciwa. Musiał się rozładować w jakimś gwałtownym działaniu, a zabicie paru węży - akt, który nikomu nie miał przynieść szkody - wydawało się doskonałą receptą na te dolegliwości. Tymczasem, wpatrując się w węża, doszedł do wniosku, że jego własne istnienie jest czymś mniej sensownym niż życie tego gada; grzechotnik zajmował właściwą sobie niszę ekologiczną i prawdopodobnie czerpał z tego o wiele więcej radości niż Travis. Ręka zaczęła mu drżeć, a rewolwer co chwila zsuwał się z celu. Nie potrafił znaleźć w sobie dość siły, aby wystrzelić, toteż w końcu opuścił broń i wrócił do skały, na której zostawił plecak.
Wąż był najwyraźniej pokojowo usposobiony, gdyż przytknął głowę do powierzchni głazu, ponownie popadając w odrętwienie. Travis rozerwał opakowanie ciastek. Były przysmakiem z jego dzieciństwa, ale nie próbował ich już od piętnastu lat. Smakowały niemal tak dobrze, jak to zapamiętał. Popił je napojem z pojemnika, lecz tym razem spotkało go rozczarowanie. Płyn był zdecydowanie zbyt słodki dla jego dorosłego podniebienia.
Przyszło mu na myśl, że niewinność, entuzjazm, radości i żarłoczność młodości można wydobyć z głębi pamięci, lecz zapewne nigdy nie da się ich w pełni przeżyć powtórnie. Zarzucił plecak ponownie na ramiona i pozostawiając za sobą pławiącego się w słońcu grzechotnika, zaczął schodzić południowym zboczem w obszar cienia rzucanego przez drzewa rosnące u wylotu kanionu. Dotarłszy do nachylonego w kierunku zachodnim mrocznego dna kanionu, skręcił na ścieżkę wydeptaną przez jelenie.
Kilka minut później, przeszedłszy pomiędzy dwiema okazałymi kalifornijskimi sykomorami, których pochylone ku sobie pnie tworzyły jakby sklepione przejście, wkroczył na niewielką zalaną słońcem polanę. Po drugiej stronie przesieki opadająca łagodnie w dół ścieżka niknęła z powrotem w gęstwinie świerków, wawrzynowców i sykomor.
Kiedy tak stał na skraju słonecznej plamy, mógł stąd dojrzeć tylko niewielki odcinek biegnącego wśród zaskakująco gęstych ciemności szlaku. Travis zamierzał właśnie wkroczyć w obszar cienia, gdy spomiędzy suchych zarośli po prawej wypadł zadyszany pies i skierował się prosto ku niemu. Sądząc z wyglądu, był to rasowy golden retriever. Mógł mieć najwyżej około roku, bo chociaż rozmiarami przypominał dorosłe zwierzę, pozostało mu jeszcze coś ze żwawości szczeniaka. Gęsta sierść była zmierzwiona i mokra, poprzetykana kawałkami gałęzi i liści. Pies zatrzymał się na wprost Travisa, przysiadł, przekrzywił głowę, a następnie popatrzył na niego bardzo przyjaźnie.
Choć niezwykle brudny, retriever sprawiał sympatyczne wrażenie. Travis pochylił się, poklepał go po głowie, podrapał za uszami. Był prawie pewien, że lada moment wyłoni się z zarośli zasapany i wściekły właściciel czworonoga, jednak nikt się nie pojawił. Zwierzę nie miało ani obroży, ani żadnego znaczka.
- Z pewnością nie jesteś dzikim psem, prawda, chłopie?
Retriever parsknął.
- Nie, jesteś zbyt przyjazny, żeby być dziki. I raczej się nie zgubiłeś, co?
W odpowiedzi pies obwąchał mu rękę.
Na jego prawym uchu Travis dostrzegł ciemną plamę zaschniętej krwi. Świeżą krew widać było na przednich łapach, jak gdyby zwierzę, wędrując długo przez skalisty teren, pozdzierało sobie z nich skórę.
- Wygląda na to, że miałeś, bracie, ciężką podróż.
Pies zaskomlał cicho, jakby zgadzając się ze słowami Travisa.
Nadal gładził retrievera po grzbiecie i drapał go za uszami. Po paru minutach przyłapał się na tym, że spodziewa się po nim czegoś, czego czworonóg z pewnością nie mógł mu dać; że dzięki niemu odnajdzie sens Życia, uwolni się od poczucia rozpaczy.
- Ruszaj w swoją stronę. - Poklepał go lekko po boku, podniósł się i rozprostował kości.
Pies ani drgnął.
Travis wyminął go i ruszył przed siebie tonącą w mroku ścieżką. Retriever szybko obiegł go dokoła i zastąpił mu drogę.
- Odsuń się, chłopie.
Zwierzę obnażyło zęby, a z głębi jego gardła dobiegł ostrzegawczy, niski pomruk. Travis zmarszczył czoło.
- Odsuń się. Dobry piesek.
Spróbował iść dalej, lecz retriever zawarczał i wyszczerzając kły, dopadł do jego nóg.
Travis pospiesznie odskoczył dwa kroki w tył.
- Hej, co w ciebie wstąpiło?
Pies przestał warczeć i znieruchomiał, tylko sapał głośno.
Travis zdecydował się na jeszcze jedną próbę, lecz pies zaatakował go natychmiast ze wzmożoną furią. Nadal nie szczekał, ale uparcie warcząc i szczerząc zęby, zmusił człowieka do cofnięcia się w głąb polanki. Travis zrobił kilka niezgrabnych kroków na śliskim podłożu, przykrytym warstwą obumarłych świerkowych i sosnowych szpilek, po czym potknął się i z rozmachem klapnął na ziemię.