MIĘDZY więzieniem a pierwszymi domami miasta pięły się ku górze wysokie skały. Czasami, w porze więziennego spaceru na patio, na ich szczycie widywało się kobiety, które wyglądałyby jak posągi, gdyby nie morska bryza igrająca z ich spódnicami i włosami. W słonecznym kącie patio niektórzy mężczyźni przysłaniali dłonią oczy od słońca i patrzyli ku nim. Nie robili żadnych gestów. Za to one czasami wolno poruszały ramionami, jak w kodzie flagowym, który nabierał tempa, gdy tylko został odszyfrowany.
Z narożnej strażnicy, usadowionej na szczycie więziennego muru, z ołówkiem stolarskim za uchem Herbal koncentrował się na tym, co mu opowiadał malarz.
Mówił mu, że istoty i przedmioty ubierają się w światło. I że nawet ewangelie mówią o ludziach jako o „światłości świata". Pomiędzy więźniami na patio i kobietami na skałach musiały istnieć nici światła, rozpięte ponad murem, niewidoczne nici przekazujące kolor ubrań i wiano pamięci. A nawet więcej, rodzaj kładki przypominającej świetlisty, zmysłowy takielunek. Strażnik wyobrażał sobie, że w tej ciszy więźniowie i kobiety na skałach kochają się ze sobą, i że to wiatr męskich dłoni porusza spódnicami kobiet i głaszcze ich włosy. Pewnego dnia zobaczył Marisę pomiędzy innymi biednie ubranymi kobietami. Jej długie rude włosy poruszane przez bryzę rozpinały nici z doktorem Da Barca na więziennym patio. Nici jedwabne, niewidoczne. Nie mógłby ich zerwać nawet najwytrawniejszy strzelec.
Dzisiaj nie było kobiet. Grupa dzieciaków z ogolonymi głowami, co nadawało im wygląd małych mężczyzn, bawiła się w wojnę, w której kije służyły im za szable. Zmagali się na samym szczycie skalistego zbocza, jakby na wieżach wielkiej fortecy. Kiedy znudziła im się szermierka, tych samych kijów użyli jako strzelb. Trup ścielił się gęsto i spektakularnie, jak na filmach, ale zaraz wstawali, śmiejąc się, a potem na nowo upadali, turlikali w dół zbocza, prawie aż pod mur więzienny. Jeden z chłopców, po upadku, podniósł oczy i jego wzrok napotkał wzrok strażnika. A wtedy ów chłopiec podniósł kij, oparł go na ramieniu, odstawił nogę do tyłu, przyjmując pozycję strzelecką, i wycelował w niego. Smarkacz, wycedził strażnik. I postanowił postraszyć go. Podniósł swoją strzelbę i równocześnie wycelował w chłopca. Stojące za nim dzieci wołały do niego przerażone. Na szczyt! Biegnij na szczyt! Chłopiec opuścił powoli swoją broń z kija. Miał piegowatą buzię i szczerbaty zuchwały uśmiech. Nagle bardzo gwałtownym ruchem
jeszcze raz podniósł kij, wystrzelił, pif, paf, i rzucił się do biegu pod górę zbocza, prawie ocierając się o ziemię, w swoich połatanych spodniach. Strażnik podążał za nim, trzymając na muszce. Herbal czuł, że płoną mu policzki. Kiedy chłopiec zniknął za skałami, odłożył broń i głęboko odetchnął. Brakowało mu powietrza. Pot spływał po nim nieprzerwanie. Usłyszał echo wybuchu śmiechu. Stalowy Człowiek zepchnął z siodła malarza. Stalowy Człowiek śmiał się z niego.
A co to jest, co nosisz za uchem?
Ołówek. Ołówek stolarza. Pamiątka po takim jednym, którego zabiłem.
A to ci łup wojenny!
Pierwszego kwietnia 1939 roku Franco podpisał ostatni komunikat wojenny, komunikat o zwycięstwie.
Dziś świętujemy zwycięstwo Boga, powiedział kapelan więzienny w homilii podczas uroczystej mszy odprawianej na patio. Nie powiedział tego ze specjalną pychą, lecz tak jakby stwierdzał istnienie prawa grawitacji. Tego dnia pomiędzy rzędami więźniów rozmieszczono straż. Przyjechały władze i dyrektor więzienia nie życzył sobie niemiłych niespodzianek, manifestacji śmiechu lub kaszlu, jak to już miewało miejsce, kiedy jakiś kaznodzieja dolewał oliwy do ognia, błogosławił wojnę, nazywając ją krucjatą, i przynaglał więźniów, upadłe anioły z zastępów Belzebuba, do pokajania się i modlitwy w intencji Caudillo Franco. Postawa kapelana należała jednak do gatunku mniej trywialnego fanatyzmu, opartego na podbudowie teologicznej, szlifowanej podczas dyskusji z więźniami, z których niejeden był fanatykiem książek, wszelkich jakie wpadły im w ręce, czy to była Bibliotheca Sanctorum, czy też Cudowne życie owadów. Takimi niech się zajmie kuria! Znali łacinę, Boże mój, znali grekę. Tak jak ten doktor Da Barca, który
jednego dnia wplątał go w pajęczynę soma, psyche i pneuma.
Pneuma tes aletheias. Duch prawdy. Wie ksiądz? Takie jest właśnie znaczenie Ducha Świętego. Prawdy, proszę księdza, Prawdy.
Bóg nie prowadzi wojny przeciwko ludziom przypadkowo, powiedział kapelan. Dla Boga żadne stworzenie nie jest wrogiem. To grzech, przejaw siły Szatana, obraża Boga. Poza tym kimże my jesteśmy z perspektywy jego wielkości. Główkami od szpilek. Bóg jedynie prowadzi wody historii w taki sam sposób, w jaki młynarz rządzi prądem rzeki. Bóg toczy walkę przeciwko grzechowi, a nie grzeszkom, te już są bowiem naszą sprawą, za pośrednictwem spowiedzi, żalu i przebaczenia. Istnieje grzech pierworodny, peccatum origi-nale, piętno, z którym przychodzimy na świat. I lekkie lub poważniejsze grzechy człowieka_ perse, innymi słowy mówiąc, peccatum personale, owe fałszywe kroki, które czynimy po drodze. Lecz najgorszy ze wszystkich, taki, który nas przekroczył, i który zawładnął częścią Hiszpanii w poprzednich latach, sprzeniewierzając się istocie jej tradycji, jest Grzech Historii, Grzech przez duże G. Ta krańcowo odrażająca klasa Grzechu pasożytuje przede wszystkim na pysze intelektu i na niewiedzy najprostszych ludzi,
porwanych pokusą rewolucyjnych i niedorzecznych utopii społecznych. Przeciwko owemu Grzechowi Historii Bóg prowadzi wojnę. Jak nam mówi nieprzerwanie Pismo Święte, istnieje gniew boski, gniew słuszny i nieubłagany. A Bóg na drodze do zwycięstwa wybiera swoje narzędzia. Wybrańców Boga.
Kapelan odczytał telegram, który papież Pius XII przysłał generałowi Franco 31 marca: „Wznosimy nasze serca ku Bogu i dziękujemy jego Ekscelencji za zwycięstwo katolickiej Hiszpanii".
Wtedy dało się słyszeć pierwsze przeciągłe chrząknięcie.
To był doktor Da Barca, opowiadał Herbal Marii da Yisitagao. Wiem to, bo stałem tuż przy nim i patrzyłem na niego twardo, przywołując do porządku. Dostaliśmy rozkaz, żeby w zarodku gasić każdy incydent. Ale oprócz patrzenia na niego wilkiem, co zresztą było mu całkowicie obojętne, nie bardzo wiedziałem, co mam robić. To chrząkanie było takim suchym kaszlem, udawanym, w stylu wyrafinowanych bywalców koncertów. Dlatego prawie odetchnąłem z ulgą, kiedy kaszel rozprzestrzenił się jak zaraza pośród wszystkich więźniów. Brzmiał jak gigantyczne bicie w dzwony, uwolnione z dzwonnicy.
Nie wiedzieliśmy, co robić. Przecież nie mogliśmy im wszystkim wygarbować skóry w samym środku mszy! Władze niespokojnie kręciły się na krzesłach. W gruncie rzeczy wszyscy życzyliśmy sobie nawzajem, aby kapelan, w końcu człowiek uczony, ugasił te protestacyjne pomruki pożądaną przez wszystkich ciszą. Lecz on, jak koło zębate zazębione w innym, większym, rozpalał się własnym kazaniem.
Istnieje gniew boski! To było Boże zwycięstwo.
I jego głos utonął w kaszlu, który nie był już teraz wyrafinowanym chrząkaniem z opery, lecz powracającą falą z morskich głębin. A dyrektor więzienia, ostrzelany spojrzeniami władz, poderwał się i zbliżywszy do kapelana, wysyczał mu w ucho, żeby skrócił, że dzisiaj jest dzień zwycięstwa, i że jak tak dalej pójdzie, będą musieli uczcić go jatką.
Zaczerwienione oblicze kapelana nagle pobladło, ugaszone wodospadem mężczyzn kaszlących jak w rozedmie. Zamilkł, przebiegł zdezorientowanym wzrokiem po rzędach więźniów, jakby przychodząc do przytomności, i wymamrotał coś po łacinie.
Słowa, które wypowiedział kapelan, a których Herbal nie mógł pamiętać, brzmiały: _Ubi est mors stimulus tuus?
Na zakończenie ceremonii dyrektor wzniósł obowiązkowe okrzyki.
Hiszpania! I słychać było tylko głosy urzędników i strażników: Jedna!
Hiszpania! Więźniowie milczeli uparcie. Odkrzyknęli ci sami: Wielka!
Hiszpania! I wtedy zagrzmiało całe więzienie: Wolna!
Z dużym wyprzedzeniem Herbal wiedział już o zwycięstwie od pokonanych. Wbrew temu, co na ogół myślą ludzie, więzienie, mówił Herbal Marii da Visitac,ao, to niezłe miejsce, żeby być dobrze poinformowanym. A wiadomości od pokonanych bywają najbardziej wiarygodne. Barcelona upadła w styczniu, Madryt w marcu. Toledo upadło pierwszego kwietnia, kwiecień plecień. Każdy upadek odciskał się na ich twarzach w zmarszczki, korony cieni wokół oczodołów, zdradzał ich coraz bardziej gnuśny sposób poruszania się, coraz bardziej zaniedbany wygląd. Bombardowani złymi wiadomościami, więźniowie po korytarzach i po patio wlekli zmęczenie pokonanego oddziału. I powróciły ze zdwojoną siłą choroby i epidemie, jak wirus czyhający w trujących miazmatach.
Doktor Da Barca nie odstąpił od codziennego rytuału golenia. Mył się metodycznie w miednicy i przeglądał w małym pękniętym przez środek lusterku, które przedzielało jego twarz. Czesał się co dzień, jak na święto. I czyścił zniszczone buty, które lśniły zawsze połyskiem z fotografii w sepii. Dbał o te szczegóły niczym szachista o swoje figury. Poprosił Marisę o zdjęcie. Potem przemyślał to jeszcze raz.
Zabierz je. To nie był dobry pomysł.
Pewnie poczuła się dotknięta. Nikt nie lubi, żeby mu zwracać zdjęcie, a zwłaszcza w więzieniu.
Nie chcę cię widywać zamkniętą w czterech ścianach. Daj mi coś swojego. Coś do spania.
Miała zawiązaną wokół szyi chusteczkę. Podała mu ją. Nie bliżej niż na metr. Nie dotykać się.
Herbal zainterweniował. Oglądnął chusteczkę z pozorną obojętnością. Bawełniana w czerwony meander. Chciałoby się powdychać ten zapach! Czerwony jest zabroniony, powiedział. Zgodnie z prawdą. Ale pozwolił powrócić chustce w ręce Marisy.