Trwa ładowanie...
fragment
23-08-2010 18:14

Oliwkowa farma

Oliwkowa farmaŹródło: Inne
d2ypyeh
d2ypyeh

W oczach dziewczynek maluje się z trudem skrywane przerażenie.

— Czy to ta wspaniała niespodzianka, papo? — pyta Vanessa.

Michel kiwa potwierdzająco głową.

Papa obiecał im willę z basenem. Niestety nie wspomniał, że z basenu nie można korzystać. W dodatku ma nie tylko spękane, obtłuczone i pozbawione choćby kropli wody dno, ale także spłowiałe ścianki i spora część cokołu obrosły gęstą plątaniną bluszczu.

d2ypyeh

— Chcę sobie popływać! — zawodzi Clarisse.

— Jutro oczyścimy basen z bluszczu, a w niedzielę napełnimy go wodą, obiecuję!

Usłyszałam to przyrzeczenie, gdy z trudem utrzymując równowagę, przechodziłam obok z piramidą tekturowych pudeł załadowanych starymi i właściwie bezużytecznymi kuchennymi naczyniami i przyborami, wygrzebanymi z zagraconych szafek w moim londyńskim mieszkaniu. W obietnicy Michela, mimoże złożonej od niechcenia, nie brak dobrych intencji, jednak coś mi podpowiada, że on jeszcze będzie jej żałował. A jeśli się okaże, że basen jest nieszczelny? Uznałam, że jednak tych wątpliwości nie wypowiem na głos. Zresztą zapewne wynikają z mojego ogólnie złego nastroju po bezsennej nocy.

Większą jej część spędziliśmy w drodze, chcąc uniknąć korków na najważniejszych arteriach. Około ósmej trzydzieści wieczorem dojeżdżaliśmy do przedmieść Lyonu i okazało się, że miejsce wokół wjazdu zamieniło się w pole piknikowe. Ogłoszono dwugodzinny okres oczekiwania na przejazd. Francuzi natychmiast wykorzystali okazję do obiadowania, co oczywiście spowodowało dalsze opóźnienie.

d2ypyeh

Cóż za barwne i fascynujące widowisko. Zator o długości wielu mil, wzdłuż niego całe rodziny, wraz z domowymi zwierzakami, rozlokowane na ustawionych przy samochodach krzesłach kempingowych (ci mniej zorganizowani rozłożyli na jezdni koce); wszyscy pochłaniają trzydaniowe posiłki i olbrzymie ilości alkoholu. Pomijając atmosferę ogólnej nerwowości, uznałam ten widok za wielce rozrywkowy. Spacerując wzdłuż kilku mil owej kolejki, widziałam właścicieli pojazdów proponujących towarzyszom podróży dégustations wina z ich regionu; kęski soczystych dań upichconych na poboczu drogi; patrzyłam, jak trzęsące się galarety i inne desery są przekazywane na łyżce tym, którzy utknęli w korku; słyszałam strzępy rad na temat udoskonalenia skądinąd świetnie znanych przepisów; byłam świadkiem, gdy po skończonym posiłku zasiadano do gry w karty, podając kawę, a w jednym czy w dwóch przypadkach także kieliszeczek cal vado su. Ależ ci Fran cuzi mają smy kałkę do radzenia sobie w trudnej sytuacji — po prostu rozkoszują się
jedzeniem.

Gdy korek wreszcie został rozładowany, widziałam, jak rodziny, które wyraźnie zaprzyjaźniły się z innymi uczestnikami drogowej niedoli, wymieniały się adresami zupełnie tak, jak czynią to niektórzy po spędzeniu razem tygodnia czy dwóch w jakimś ośrodku.

Przedarliśmy się wreszcie przez Lyon i parliśmy dalej przed siebie, zatrzymawszy się jedynie na krótką drzemkę na parkingu przy drodze, gdzie biedny Michel musiał się trochę przespać, z przywiązaną smyczą do kostki tłustą Pamelą. Potem, przed świtem, znów przyśpieszyliśmy, śniadanie zaś zjedliśmy na obrzeżach Fréjus. Tam już połowa mieszkańców zebrała się w barach, rozkoszując się pierwszym kieliszkiem koniaku tego dnia.

d2ypyeh

Teraz, gdy po szesnastu godzinach podróży bezpiecznie przybyliśmy na miejsce, Pamela, w końcu wyzwolona z zamkniętej przestrzeni, sapie u mego boku. Czemuż to piekielne stworzenie tak sobie mnie upodobało?

— Psa trzeba napoić! — wołam. Nikt nie zwraca na mnie uwagi.

— A więc będziemy mieć basen za dwa dni? — Vanessa jak zwykle jest bardziej konkretna od siostry.

Michel kiwa głową i tuli do siebie córki, obejmując obie ramionami. — No cóż, podoba się wam? Dom i teren? Wiem, że trzeba tu mnóstwo zrobić, ale pali słońce i jest strasznie gorąco... — ostatnia część zdania wtapia się w południowy upał. Dziewczęta po początkowym rozczarowaniu wydają się dość szczęśliwe, a ja czuję wielką ulgę.

d2ypyeh

Znajduję kran przy garażu i gorączkowo szukam jakiegoś talerza czy miski, by nalać wody śliniącemu się psisku. Między chwastami pod jednym z cedrów dostrzegam jaskrawożółte plastikowe naczynie lepkie od brudu — coś jak kubek od zgubionego termosu — i szybko po nie idę. Pamela sapie i człapie obok mnie. Wydaje się, że zaraz padnie. Wracam do kranu.

Michel i dziewczynki wyciągają poskręcane materace z bagażnika volkswagena. Dwa pojedyncze dla całej naszej czwórki. Chyba zwariowaliśmy.

— Gdzie mamy to kłaść?! — krzyczy do mnie Michel.

d2ypyeh

— Ty decyduj. — Jestem zajęta mocowaniem się z przeklętym kurkiem, zakręconym na amen. — Zapewne wieki minęły, odkąd ktoś z niego korzystał — mruczę pod nosem, ale nikt mnie nie słucha. Nawet Pamela. Leży na boku w cieniu dwunastu cedrów rosnących w półkolu wzdłuż miejsca do parkowania, gdzie ziemia jest chłodna, nie zbita; wyciągnięta jak wielo ryb na plaży, chrapie z ukontentowaniem.

Szarpię kurek tak energicznie, że niemal odpada od ściany. Ze szczeliny w tynku wyskakuje mała, zielona jaszczurka i wyczuwając nieproszonych gości, odpełza i gdzieś znika. Palą mnie zaczerwienione policzki. Z wysiłku dostaję zawrotu głowy i teraz koniecznie muszę się napić. Pamela już dawno zapomniała o pragnieniu.

W końcu kurek zaczyna się obracać, wydając okropne, zgrzytliwe dźwięki. Kropla oleju, mówię sobie w myśli, zakładając w pamięci listę rzeczy „do zrobienia". Przedpotopowy kurek kręci się i kręci, ale wody wciąż nie widać.

d2ypyeh

— Kran nie działa prawidłowo albo... — Ale w pobliżu nie ma nikogo, kto by usłyszał moje obawy. Postanawiam spróbować jeszcze raz.

Na piętrze willi panuje chłód i roi się od insektów. Oślepiający, suchy żar na zewnątrz jeszcze bardziej podkreśla stęchłą, mroczną wilgoć wnętrz. Ta woń przypomina mi dzieciństwo i obowiązkowe wizyty u starszych krewnych samotnie mieszkających w dusznych pomieszczeniach.

Siatki przeciwko moskitom, odstające od okiennych ram, jakby chciały koniecznie wydostać się do światła, rzucając prostokąty cienia, jeszcze wzmagają mroczną, więzienną atmosferę wielkiego salonu. Promienie słońca wycinają graniaste wzory na terakocie posadzki, oświetlając zbierający się przez lata kurz i zapleśniały miniaturowy świat pełzających gadów. Michel stoi z dziewczynkami, które patrzą wokół z przerażeniem i obrzydzeniem.

— C'est déguelasse, Papa!* — Nie mogę nie zauważyć, że Vanessa stara się powstrzymać łzy.

— Wysprzątamy tu — pocieszam je, ale mój entuzjazm słabnie.

— Przed czy po tym, jak zabierzemy się za basen?

— warczy któraś i, nadąsana, głośno tupiąc, wychodzi na dwór.

— Chérie!

— Michel? — Ledwie śmiem się odezwać, wiedząc, że to paskudny moment na przekazanie niewesołej wiadomości.

— Oui? Dołącz do siostry — nakazuje drugiej córce.

— Mam niejasne podejrzenie...

— Co takiego? — Wygląda na zmordowanego, skłonnego do poddania się. Jazda z Paryża w rozgrzanym samochodzie — zapakowanym po dach tobołami i żywym inwentarzem (Pamela) — po drogach skwierczących spalinami i sierpniową aurą, zdawała się trwać bez końca. Żadne z nas nie wyspało się należycie. Nerwy zawodzą. Nawet uporczywe dzwonienie cykad, dźwięk, który zwykle uważam za romantyczny i egzotyczny, wystarczy, bym miała ochotę krzyczeć.

Nagle patrzę na to wszystko nie oczami istoty rozzuchwalonej miłością, stawiającej żagle na wiatr przygody, ale z punktu widzenia dziewczynek. To ich letnie wakacje. Ja nie jestem ich matką. Ledwie mnie znają. Minęło dużo czasu, odkąd po raz ostatni przebywały z ojcem, a miejsce, do którego je przywiózł, należy (lub będzie należało) do niego i do tej drugiej kobiety, która nawet nie mówi płynnie w ich ojczystym języku. I do tego wszystkiego willa nie nadaje się do zamieszkania, a nam nie zostało dość pieniędzy, by temu zaradzić.

— Dziewczynki są rozczarowane — wyznaje mi w zaufaniu. Słyszę w jego głosie zmęczenie i żal. Dlatego staram się, jak mogę, nie wpaść w rolę tej obcej.

— Michel, ja wiem, że to nie jest najlepszy moment, ale...

— Może niepotrzebnie je tutaj przywieźliśmy. To było w końcu nasze marzenie.

Było? Omal nie powiedziałam na głos, ale powstrzymuję się w ostatniej chwili.

— Michel?

— Co takiego?

— Nie ma wody.

— Co?

— Nie ma wody.

— Przecież nie odkręciłaś głównego zaworu! — warczy i, wołając córki, idzie za nimi na taras. Ja zostaję wśród kurzu i cieni. Obserwuję ich przez wysokie, francuskie okna: dwie szczupłe dziewczynki, gniewnie gestykulując, z ożywieniem dyskutują ze swym przystojnym ojcem, a on usiłuje je uciszyć i uspokoić. Zostawiam ich samych sobie i wracam do rozpakowywania samochodu.

Michel po jakimś czasie opanowuje nerwową atmosferę i już nie tak udręczony wraca, szukając mnie.

— Czy garaż jest zamknięty na klucz?

— Nie otwierałam go — odpowiadam, zajęta próbą naprawienia miotły. Pod ciężarem pudeł w bagażniku odpadł od niej kij.

— Tam pewnie jest zawór wody.

Znika w garażu i znajduje kran, który odkręca, ale wody jak nie było, tak nie ma. Odchodzi w milczeniu, by nalać sobie szklaneczkę wina i przemyśleć problem. Wchodzę z powrotem do domu.

— Woda dostarczana jest z zewnętrznego zbiornika, który wysechł — oświadcza po powrocie.

— Dostarczana, ale skąd?

— Nie mam pewności. Jak znajdę zbiornik, będę mógł ci powiedzieć. Pani B. wspomniała o źródełku.

Sądziłem, że miała na myśli jakiś wtórny zbiornik, ale może nie. Dziewczynki w porządku? Kiwam głową. Poszły zwiedzić teren.

— Świetnie. Nie martw się o nie. Zadomowią się. Uwielbiają to miejsce. Naprawdę.

Nasze oczy spotykają się na moment. W szaleństwie tych ostatnich kilku godzin nie pozostało dla nas miejsca. Uwijam się z miotłą po salonie, próbuję zmieść przynajmniej górną warstwę brudu z płytek tomettes z wypalonej gliny i boję się przystanąć, by Michel nie połapał się, że mi przykro. Nie chcę o tym rozmawiać; wiem, że to uczucie minie, bo jest głupie. Wszyscy czujemy się zmęczeni i wyprowadzeni z równowagi. On jednak podchodzi do mnie i głaszcze mnie po szyi, po włosach. Skupiam się na czynności, którą wykonuję, ale kurz wznosi się i znów osiada kilka centymetrów od miejsca, które właśnie zamiotłam. Marnuję czas. Cały ten dom wymaga porządnego wyszorowania gorącą wodą z mydłem.

— Je t'aime — mówi. — Proszę, nie zapominaj o tym. — I pośpiesznie odchodzi.

Jak się w to wpakowaliśmy?, zastanawiam się.

Przez całe życie marzyłam o posiadaniu domu — rudery z widokiem na morze. W wyobraźni widziałam rajski zakątek, gdzie zbierają się przyjaciele, by popływać, odpocząć, pogawędzić, a jeśli zechcą, porozmawiać o sprawach zawodowych, jeść świeże owoce prosto z ogrodu i pochłaniać olbrzymie, parujące dania serwowane z kuchni pod gołym niebem na oświetlony świecami stół długości wagonu sypialnego. Mam przed oczami utopijną krainę, w której alkohol i miód płyną strumieniami, goście objadają się, wypijają galony domowego wina, znajdują ukojenie przy najsłodszych akordach wiecznie popularnego jazzu i trwają tak do świtu. Wyobrażam sobie przystań, gdzie można odrzucić miejskie maniery i ograniczenia, gdzie artyści, podróżnicy, dzieci, kochankowie i dalecy krewni, przebywając razem, czują się szczęśliwi. A ja, niepostrzeżenie, wymykam się z tych wszystkich stadnych i swobodnych zajęć do własnego, chłodnego pokoju o kamiennych ścianach, od podłogi po sufit wyłożonego książkami, rzędami map i słownikami, włączam komputer
i w spokoju sadowię się do pisania.

No cóż, to moje szalone mrzonki pchnęły nas do podjęcia tego przedsięwzięcia.

Ale w końcu któż nie spędził jednego, a nawet trzech zimowych, wilgotnych popołudni na oddawaniu się podobnym marzeniom?

d2ypyeh
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2ypyeh