Trwa ładowanie...
fragment
28-02-2011 09:54

Okrutna miłość

Okrutna miłośćŹródło: Inne
djlfnvc
djlfnvc

Rozdział 1

...zielona, cała zielona, cała, nade mną, dusi mnie, woda jest wzburzona, wrząca, spieniona, hucząca, aż w końcu wszystko się uspokaja, woda stygnie, staje się przejrzysta i moje spojrzenie wędruje ku górze wraz z ostatnimi bąbelkami powietrza, przez szklistą powierzchnię wody wyraźnie widzę niebo, słońce jasne jak cytryna, kołujące dookoła niego ptaki o skrzydłach szerokich jak skrzydła wiatraka, a znad brzegu wychylają się drobne śniade buzie, płochliwe jak zwierzęta przy wodopoju, węszące w obawie przed zagrożeniem, czujnie łypiące ślepiami, a potem nurt wody porywa mnie i odwraca, i unosi, płynę tak bezwolnie i...

Co tu się dzieje, do diabła?! Przestańcie! To chore...

Proszę. O Boże! Proszę uważać, bo...

djlfnvc

Jack! Nie!

Oooooch...

Widzi pan?! Światło proszę...

...szarlataneria... Nie chcę...

...światło! Pani Stanhope? Pani Stanhope, dobrze się pani czuje?

...ciociu, nic ci nie jest? Ciociu, proszę...

...dziękuję, skarbie, jestem trochę... za chwilę... czy udało mi się...

...wredna szantażystka! Już ja dopilnuję...

– Przepraszam. – Sierżant Wield wyłączył kieszonkowy magnetofon. – To już było tam wcześniej nagrane.

djlfnvc

– Szkoda. Myślałem, że ta kobieta zaraz udowodni, że Sinatra naprawdę nie żyje. – Pascoe odłożył na stół spisaną odręcznie przez sierżanta kopię zapisu na taśmie. – Pan to wyłączył w tym momencie, czy jak?

– Raczej „czy jak”. Mikrofon miałem dyskretnie schowany w kieszeni. Kiedy poderwałem się, żeby złapać panią Sorby, musiał mi wypaść i przewód się odłączył. Bardzo żałuję, panie komisarzu.

– Nie, wcale nie. Pożałuje pan dopiero, kiedy przez te drzwi wejdzie pan Dalziel z najświeższym numerem „Evening Post” pod pachą.

djlfnvc

Wield smętnie pokiwał głową, na znak, że zgadza się z komisarzem, który wczytywał się w jego raport, jakby szukał w nim jakiegoś drugiego dna.

Raport – jak wszystkie sporządzone przez sierżanta Wielda – był wręcz kryształowo przejrzysty i klarowny.

Kiedy sierżant odwiedził panią Winifred Sorby w ramach śledztwa w sprawie morderstwa jej córki, Brendy, zastał u niej sąsiadkę, panią Annie Duxbury. Wkrótce zjawiła się również pani Rosetta Stanhope w towarzystwie swojej siostrzenicy Pauline. Sierżant słyszał już wcześniej o pani Stan­hope: była samozwańczym medium i jasnowidzem. Okazało się, że pani Sorby poprosiła ją o skontaktowanie się w jej imieniu z duchem nieżyjącej córki. Kobiety nalegały, żeby sierżant został z nimi i wziął udział w seansie. Zgodził się, ale pod błahym pretekstem wymknął się jeszcze na chwilę do samochodu, gdzie trzymał mały magnetofon. Ukrył go teraz pod marynarką i wrócił do kobiet, które tymczasem zasiadły przy okrągłym stole w zaciemnionej sypialni nieżyjącej dziewczyny. Po niedługim czasie pani Stanhope weszła w trans i po chwili zaczęła mówić zmienionym, zupełnie nie swoim głosem. Jednakże zaraz potem do pokoju wparował z impetem rozzłoszczony pan Sorby, ojciec zamordowanej dziewczyny, i zakończył imprezę.

djlfnvc

Jego gniew w pierwszym momencie skupił się na głupiej żonie, kiedy jednak pan Sorby zorientował się, że w pokoju znajduje się sierżant policji, znalazł sobie nowy obiekt do wyładowania złości. Dziennikarze z lokalnej prasy okazali daleko idące zrozumienie dla jego skarg i zanim skarcony Wield wrócił na komisariat, Pascoe zdążył już odebrać kilka telefonów z pytaniem o decyzję w sprawie skorzystania z pomocy jasnowidza.

– Jego żona ma słabość do spirytyzmu – tłumaczył Wield. – Ale on tego nie aprobuje. Tym razem ją zaskoczył, bo nie spodziewała się jego powrotu jeszcze przez dobre dwie godziny.

– Może sam jest jasnowidzem – mruknął Pascoe.

djlfnvc

Znów zagłębił się w lekturze zapisu. Wield przez blisko godzinę słuchał nagrania, żeby wyłowić i oddzielić nakładające się głosy.

– Zaraz, czegoś tu nie rozumiem – powiedział Pascoe. – Pani Stanhope mówi głosem medium, to jasne. Zjawia się Sorby i zaczyna wrzeszczeć. Zgadza się?

– Tak. Potem to „Proszę. O Boże!” i tak dalej to słowa Pauline, siostrzenicy pani Stanhope. „Jack! Nie!”, to krzyczy pani Sorby.

djlfnvc

– A ten przeciągły jęk?

– To pani Stanhope wybudza się z transu. Potem znowu słychać siostrzenicę, dalej Sorby wyjeżdża z szarlatanerią, pani Sorby pyta panią Stanhope, czy dobrze się czuje.

– A ona rzeczywiście dobrze się czuje i odpowiada swoim normalnym głosem, tak?

– Tak. Dalej znów jest pan Sorby. Siostrzenica zapaliła światło. Sorby ją odepchnął i wtedy ja wkroczyłem, bo miałem wrażenie, że za chwilę rzuci się z pięściami na panią Stanhope.

– Reszta jest milczeniem... Jakże stosownie.

– Ja tam bym wolał, żeby wszystko było milczeniem, od początku do końca – mruknął Wield.

Sierżant miał wyjątkowo paskudną twarz, brzydką w taki sposób, że nie sposób było do niej przywyknąć, bo za każdym razem jej widok odrzucał człowieka na nowo, nawet jeśli oglądało się ją po zaledwie półgodzinnej przerwie. Niezwykłe rysy miały pewną niezaprzeczalną zaletę: zazwyczaj skutecznie maskowały wszelki ślad trawiących sierżanta emocji. W tej chwili jednak na chropowatym, pomarszczonym obliczu wyraźnie malował się niepokój.

Zadzwonił telefon.

Dzwonił sierżant dyżurny.

– Przyszedł pan Dalziel – zameldował. – Idzie na górę.

Ledwie Pascoe odłożył słuchawkę, drzwi otworzyły się z impetem.

W progu stanął podinspektor Andrew Dalziel. Długotrwała, choć w kratkę przestrzegana dieta pomogła mu jako tako zapanować nad potężnym brzuszyskiem, w tej chwili miało się jednak wrażenie, że złość rozdyma go do granic możliwości: oczy groziły wyskoczeniem z czaszki przypominającej porośnięty szczeciną pęcherz, a napięte mięśnie omal nie rozdarły garnituru w kurzą stopkę.

Zaraz się zmieni w Hulka, pomyślał Pascoe.

– Dzień dobry – powiedział, lekko unosząc się z krzesła.

Wield wyprężył się na baczność jak dotknięty stężeniem pośmiertnym.

– Spotkanie się udało?

– Nadzwyczajnie – odparł Dalziel, unosząc wielką jak bochen prawą pięść. Ściskał w niej zrolowaną gazetę, z taką siłą, jakby chciał wycisnąć z niej cały tusz. – Przynajmniej dopóki nie wróciłem tutaj i nie wysiadłem z pociągu.

Udając, że dopiero teraz zauważył sierżanta Wielda, podszedł do niego i przytknął usta do jego ucha.

– Sierżant Wield... – mruknął. – Ma pan dla mnie jakąś wiadomość?

– Nie, panie inspektorze. Nic mi o tym nie wiadomo.

– Nie ma nic z zaświatów?! – ryknął Dalziel. Wyglądało na to, że ma ochotę zdzielić sierżanta gazetą.

– To pomyłka, panie inspektorze – wtrącił pośpiesznie Pascoe.

– Pomyłka, powiadasz... Z pewnością, do ciężkiej cholery! Jadę sobie do Birmingham na konferencję. Cześć, Andy, witają mnie. Jak się miewa ten wasz Dusiciel? Doskonale, odpowiadam. Panujemy nad sytuacją, dodaję. I to dopiero był błąd! Wiecie, co piszą w tym szmatławcu?!

Dalziel rozwinął gazetę, chociaż nie przyszło mu to łatwo.

– „Amerykańscy policjanci od dawna korzystają z usług jasnowidzów, by przy rozwiązywaniu trudnych spraw nie pogubić się wśród mylnych tropów” – przeczytał. – Wyjeżdżam, zostawiam w komisariacie normalną angielską ekipę dochodzeniową, wracam... I nagle ląduję na amerykańskim posterunku, zabłąkany wśród „mylnych tropów”! Nie dziwię się Kojakowi, że wyłysiał.

Pascoe zaryzykował uśmiech. Łatwo było wkurzyć Dalziela – chociażby tym, że nie docenia się jego żartów.

Ogromnym jak kajak butem grubas przyciągnął sobie krzesło i opadł na nie z ulgą.

– Dobra – powiedział. – Mówcie.

Pascoe bez słowa podał mu raport Wielda.

Dalziel przeczytał go szybko.

– Sierżancie?

– Tak, panie inspektorze?

– Stoi pan tak, jakby nawalił pan w gacie – rzucił znużonym tonem Dalziel.

– To nie jest wykluczone, panie inspektorze – odparł Wield.

Wyobraźnia musiała podsunąć Dalzielowi jakiś ciekawy obraz, bo uśmiechnął się i beknął głośno. W pociągu na pewno był wagon restauracyjny.

– Jak to się stało, że miał pan w samochodzie dyktafon? To chyba nie jest standardowe wyposażenie policjanta?

– Nie, panie inspektorze. To magnetofon mojego siostrzeńca. Zepsuł się, więc zawiozłem go do naprawy.

– Bardzo to miłe z pańskiej strony – przyznał Dalziel z aprobatą. – Do serwisu?

– Niezupełnie, panie inspektorze. – Wield niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. – Percy Lowe naprawia radia w naszych radiowozach. Zna się na takim sprzęcie.

– Jasna sprawa... I na pewno zrobił to własnymi narzędziami, w czasie wolnym od pracy.

– Panu też kiedyś naprawił czajnik elektryczny – wtrącił Pascoe.

Dalziel przysunął się do biurka i poczochrał się brzuchem o kant blatu.

– No to posłuchajmy, co duchy miały do powiedzenia – zaproponował.

Słuchając nagrania, na bieżąco śledził sporządzony przez sierżanta zapis.

– No i pięknie... Bardzo nam to pomogło. Warto było się postarać. Myśmy tu sobie wykombinowali, że Brendę Sorby zamordowano po zmroku, a tymczasem cały czas ­świeciło słońce. W dodatku wydumaliśmy, że ktoś ją wrzucił do starego kanału, który jest tak zamulony, że nawet Judasz Iskariota mógłby w nim chodzić po wodzie, gdy w rzeczywistości chodziło o krystalicznie czysty strumień, w którym wprost roi się od pstrągów.

– Panie inspektorze... – próbował mu przerwać Pascoe, ale sarkazm Dalziela bynajmniej się jeszcze nie wyczerpał.

– W takim razie, sierżancie, nie pozostaje nam nic innego, jak wytypować najbardziej prawdopodobne miejsce gniazdowania albatrosów w Yorkshire. Albo może kondorów. Czy to nie kondory widziano niedawno, jak przysiadły na hałdzie żużlu niedaleko Barnsley? Ależ tak, naturalnie! A te ciemnoskóre skurczybyki to na pewno górniczy związkowcy po wyjściu z kopalni.

Pascoe się roześmiał – nie dlatego, że rozbawił go „żart” podinspektora, ale z ulgi, że mówiąc w ten sposób, Dalziel wprowadzał się w dobry nastrój. Znali się od lat i z biegiem czasu wykształcił się między nimi specyficzny amalgamat emocji i zachowań, w którym niepoślednią rolę odgrywała zdrowa ostrożność.

– No dobrze, Peter, mniejsza o te brednie... Co naprawdę się dziś wydarzyło?

– Niewiele. Chodzimy po domach i wypytujemy ludzi, ale domy powoli nam się kończą.

– A ten chłopak? Co z nim?

– Tommy Maggs? Dzisiaj znów się z nim spotkałem, kiedy sierżant poszedł do Sorbych. I też niewiele wskórałem. Upiera się przy swojej wersji. Jest bardzo spięty, ale to zrozumiałe.

– Niby dlaczego?

– No wie pan, zamordowali mu dziewczynę, policja przepytuje go dwa razy dziennie...

– No tak... – przytaknął z powątpiewaniem Dalziel. Spojrzał na zegarek. – Powiem ci, co zrobimy. Jak się miewa twoja żonka?

Ellie, żona Pascoe, była w piątym miesiącu ciąży z ich pierwszym dzieckiem.

– Dobrze. Wszystko w porządku.

– To świetnie. Tego ci właśnie trzeba, Peter: dzieciaka w domu. To cię ustatkuje. – Dalziel pokiwał z namaszczeniem głową, jak średniowieczny biskup besztający młodego, rozhukanego giermka. – Mój zegarek sugeruje, że „Black Bull” jest już otwarty, więc skoro w domu wszystko gra, dam ci się zaprosić na piwo.

– Z przyjemnością, panie inspektorze. Ale tylko na jedno.

– Nie bądź taki nieśmiały, możesz mi postawić, ile zechcesz.

Mijając Wielda, Dalziel szturchnął go palcem pod żebro.

– Na waszym miejscu, sierżancie, też bym poszedł – powiedział. – Kto wie, może i my zainteresujemy się spirytyzmem. – Parsknął śmiechem i wyszedł.

Pascoe i Wield pocierpieli chwilę w milczeniu, a potem ruszyli za inspektorem.

Rozdział 2

Brenda Sorby była trzecią ofiarą morderstwa w czasie niespełna czterech tygodni.

Pierwszą była Mary Dinwoodie, czterdziestoletnia wdowa. Tragedia pani Dinwoodie rozegrała się w tradycyjnych trzech etapach. Jeszcze niecały rok wcześniej pani Dinwo­odie wraz z mężem i siedemnastoletnią córką prowadzili centrum ogrodnicze w Shafton, bardzo przyjemnej wiosce leżącej kilka mil na wschód od centrum miasta. Wtedy to na Wystawie Rolniczej Hrabstwa Yorkshire, podczas parady starych ciągników parowych zdarzył się makabryczny wypadek: jeden z kierowców dostał zawału, jego pojazd zjechał w tłum, Dinwoodie się pośliznął i sekundę później na ziemi leżało jego zmiażdżone ciało.

Pięć miesięcy później córka państwa Dinwoodie zginęła w wypadku samochodowym na oblodzonej drodze w Szkocji. Ta druga tragedia omal nie zabiła pani Dinwoodie, która zostawiła sklep pod opieką ogrodnika i przepadła bez wieści. Upłynęły ponad trzy miesiące, zanim znów się pojawiła – blada, jakby schorowana, ale zdecydowana wrócić do normalnego życia. Jak na ironię, to właśnie pierwsze nieśmiałe kroki na drodze ku normalności dopełniły tragicznego tryptyku.

Państwo Dinwoodie nie mieli wprawdzie wielu znajomych, ale też nie byli odludkami. Ich życie towarzyskie kręciło się wokół Shafton Players, lokalnego amatorskiego zespołu teatralnego. Po śmierci męża Mary całkowicie wycofała się z aktorstwa, teraz jednak, za namową życzliwej sąsiadki, zgodziła się wziąć udział w dorocznej „nocy plenerowej”. Shafton Players zjedli kolację w „Cheshire Cheese”, małym pubie na południowym skraju miasteczka, po czym wyszli przed lokal i zaczęli się rozchodzić do samochodów. Pani Dinwoodie uparła się, że przyjedzie własnym autem, żeby móc wymknąć się wcześniej, gdyby naszła ją taka ochota – tymczasem została do samego końca i doskonale się bawiła. Około dwudziestu pozostałych biesiadników dobrało się w trójki, czwórki i większe grupy i rozjechało do domów. Wszyscy zakładali, że Mary Dinwoodie również wróciła do siebie.

Ale rano jej mini nadal stał na parkingu.

Niedługo potem robotnik czyszczący rów melioracyjny na tyłach „Cheshire Cheese” znalazł jej ciało złożone schludnie, z niemal nabożną czcią, wśród przykurzonych pokrzyw.

Została uduszona, o czym robotnik z zapałem informował wszystkich, którzy chcieli go słuchać. I chociaż z biegiem dni słuchaczy ubywało, Sammy Locke, dziennikarz lokalnego „Evening Post”, wziął sobie jego słowa do serca i temat „Dusiciela z »Cheshire Cheese«” nie schodził z pierwszej strony, dopóki publika nie straciła nim zainteresowania (a to, jak mógł zaświadczyć znalazca zwłok, nastąpiło bardzo szybko).

Dziesięć dni później doszło do kolejnego morderstwa. June McCarthy – lat dziewiętnaście, panna, zatrudniona w fabryce konserw w kompleksie Avro Industrial ­Estate – w niedzielny poranek wysiadła z firmowego autobusu na końcu Pump Road, długiej, zakrzywiającej się łukiem ulicy, przy której od dziecka mieszkała z rodzicami, a ostatnio, po śmierci matki, już tylko z ojcem. Koledzy z pracy nigdy więcej nie zobaczyli jej żywej. Kiedy Dennis Ribble, siedemdziesięcioletni ogrodnik, otworzył drzwi szopy na swojej działce przy Pump Street, znalazł June martwą na podłodze. Była dziewiąta trzydzieści.

Ona również została uduszona. Nie znaleziono śladów, które sugerowałyby napaść na tle seksualnym. Ciało zostało schludnie ułożone: nogi były złączone, bezwładny język wepchnięty do ust, ręce skrzyżowane na piersi i jeden makabryczny dodatek – ktoś włożył jej w dłoń bukiecik miętowych gałązek, których zapach wypełnił szopę.

Nie było żadnych oczywistych podejrzanych. Ojciec June jeszcze nie wstał z łóżka i spodziewał się, że córka po powrocie z nocnej zmiany poszła spać, a jej narzeczony – żołnierz z miejscowej jednostki – dzień wcześniej skończył tygodniowy urlop i wrócił do Irlandii Północnej.

W poniedziałek Sammy Locke przeczytał krótkie notki w krajowych dziennikach, pokombinował, co by z tego zrobić, i dał nagłówek „DUSICIEL UDERZA PONOWNIE?”.

Ledwie go złożył, gdy zadzwonił telefon.

– Żadnych dalszych małżeństw, powiadam – powiedział bez zbędnych wstępów jakiś mężczyzna.

Locke nie był przesadnie oczytany, ale jego sekretarce, która dopiero co rzuciła nudną szkołę po nudnym rocznym kursie angielskiego na poziomie rozszerzonym, wydało się, że rozpoznaje jeden z dwóch nudnych tekstów, przez które kazano jej przebrnąć (drugim było Miasteczko Middlemarch).

– To z Hamleta – powiedziała. – Tak mi się wydaje.

Miała rację.

Akt 3, scena 1:

„Słyszałem ja niejedno i o tym, jak wy się malujecie; Bóg dał wam jedną twarz, a wy robicie sobie drugą; fyrtacie się, stąpacie dumnym krokiem, szeplenicie, przezywacie dziwacznie boskie stworzenia, a pokrywacie swą płochość rzekomą nieświadomością. No no, dość mam tego; to mnie doprowadziło do szaleństwa. Żadnych dalszych małżeństw, powiadam, a ci, co już się pożenili, niech sobie dalej żyją – z wyjątkiem jednego. Reszta może zostać tak, jak jest. Do klasztoru, idź!”*.

Sammy Locke mógł się nie znać na Shakespearze, ale na pewno znał się na wydawaniu gazet. Po krótkim zastanowieniu usunął pytajnik z nagłówka i zadzwonił do Dalziela, który był jego kumplem od kieliszka.

Dalziel beznamiętnie przyjął te rewelacje do wiadomości, a następnie porozmawiał z Pascoe, któremu dyplom absolwenta ukończonej z wyróżnieniem socjologii zapewnił na wpół ironiczny status konsultanta do spraw kulturalnych. Pascoe wzruszył ramionami i dokonał wpisu w dzienniku służbowym.

Następna była Brenda Sorby.

Zaledwie osiemnastoletnia śliczna długowłosa blondynka była kasjerką w oddziale Northern Banku na przedmieściu. Z informacji na tej temat wyłaniał się obraz młodej kobiety o nadmiernie uproszczonym światopoglądzie, który potrafi budzić zarówno ogromną naiwność, jak i wielką determinację. Brenda uprzedziła matkę, że w czwartek wieczorem nie wróci do domu na popołudniową ­herbatkę – i rzeczywiście

  • Cytaty z Hamleta Williama Shakespeare’a w przekładzie W. Tarnawskiego (przyp. tłum.).

nie wróciła. Po pracy wybierała się do fryzjera, a potem zamierzała skorzystać z wprowadzonego niedawno w centrum zwyczaju późniejszego zamykania wybranych sklepów i zrobić zakupy, zanim spotka się ze swoim chłopakiem.

Chłopakiem tym był Thomas Arthur Maggs (dla przyjaciół Tommy), dwudziestolatek, mechanik samochodowy z zawodu i lekkoduch z natury. W młodości miał małe kłopoty z prawem, ale nie było to nic poważnego, w dodatku od tamtej pory był czysty. Ojciec Brendy kręcił nosem na Tommy’ego i prawie wszystko, co wiązało się z nim i jego kumplami, ale pani Sorby powstrzymywała go od przesadnie gwałtownych sprzeciwów, ponieważ uważała, że należy po prostu poczekać, aż wszystko samo się ułoży. I rzeczywiście się układało, aż do dnia osiemnastych urodzin Brendy, które obchodziła w towarzystwie kolegów i koleżanek w najfajniejszej dyskotece w mieście. Wróciła do domu cała w skowronkach, z dość krzykliwym pierścionkiem zaręczynowym na palcu. Jack Sorby się wściekł: na nią za głupotę, na Tommy’ego za dwulicowość, na żonę za złe rady, a na siebie za to, że ich posłuchał. Uspokoił się dopiero, gdy groźby wyrzucenia córki z domu spotkały się z jej spokojną i stanowczą odpowiedzią, że w takim razie jeszcze dziś wyprowadzi się do
Tommy’ego.

Zawarto rozejm, niepewny i nieprecyzyjny, który w dodatku – zdaniem Jacka Sorby’ego – został jednostronnie zdradziecko pogwałcony zaledwie cztery dni później: w piątkowy ranek pan Sorby wstał i odkrył, że córka nie wróciła na noc do domu. Pani Sorby znowu musiała użyć wszystkich swoich talentów dyplomatycznych, żeby powstrzymać go od szturmu na odległy zaledwie o milę dom Maggsów i wymierzenia Tommy’emu stosownego dla angielskiej niższej klasy średniej odpowiednika chłosty. Co ciekawe, w swojej szczerej, choć może przesadnej trosce o córkę pan Sorby nie dopuszczał innego wytłumaczenia jej nieobecności niż kontekst czysto seksualny.

Winifred Sorby lepiej znała córkę. Gdy tylko mąż wyszedł do biura (był naczelnikiem lokalnego Wydziału Podatków i Opłat), zadzwoniła do banku. Zwykle o ósmej trzydzieści Brenda była już w pracy, ale tego dnia jeszcze się nie pojawiła. O dziewiątej pani Sorby zadzwoniła ponownie, a potem narzuciła płaszcz przeciwdeszczowy (mimo że dzień zapowiadał się ciepły i słoneczny, dziwny chłód przenikał ją do szpiku kości) i poszła do domu Tommy’ego Maggsa.

Nie zastała w nim żywej duszy.

Jak poinformowała ją przyjaźnie sąsiadka, wszyscy Maggsowie byli w pracy. Tak, na własne oczy widziała, jak wychodzą z domu. Tommy też.

Pani Sorby poszła na policję.

A tam nazwisko Tommy’ego Maggsa wzbudziło spore zainteresowanie.

Ubiegłej nocy, o dwudziestej trzeciej piętnaście uwagę patrolu w radiowozie zwrócił stary mini, pomalowany w tęczowe kolory i stojący z podniesioną maską na poboczu drogi. Pochylony nad silnikiem młody człowiek usiłował zmusić go do uległości za pomocą klucza nastawnego.

Szybkie dochodzenie wykazało, że samochód należy do niego, że się zepsuł i że mimo profesjonalnych zabiegów (właścicielem auta był Tommy Maggs) uparcie odmawia współpracy. Wyraźna woń alkoholu dała policjantom do myślenia i postanowili zapytać Tommy’ego, jak spędził wieczór. „Z dziewczyną”, odpowiedział. „Zirytowała się awarią wozu, a ponieważ miała stąd do domu najwyżej pół mili, poszła dalej pieszo”.

Byli w pubie?

„Nie”, zapewnił Tommy. „W żadnym pubie”.

„Ale coś jednak piłeś”, zasugerował jeden z policjantów, wyciągając z samochodu prawie pustką butelkę po szkoc­kiej.

Badanie alkomatem częściowo wyjaśniło wątpliwości i Tommy został przewieziony na komisariat, gdzie pobrano mu krew. Jego protesty i wyjaśnienia, że nie wypił ani kropelki, dopóki samochód się nie zepsuł, skwitowano uprzejmą sugestią, żeby zachował je dla sędziego. Lekarz policyjny był akurat nieobecny (opatrywał ochroniarza, który oberwał po głowie od włamywaczy), toteż zrobiło się dobrze po pierwszej, zanim Tommy został wreszcie zwolniony (zwłoka zadziałała zresztą później na jego korzyść). Lało jak z cebra i posterunkowi z nocnej zmiany mogli się po raz kolejny wykazać uprzejmością, odwożąc chłopaka radiowozem do domu.

Kiedy następnego dnia policjanci przyszli do niego do Wheatsheaf Garage – warsztatu, w którym pracował – spodziewał się kontynuacji nocnych perypetii i poczęstował ich tą samą historyjką, może tylko nieco bardziej ugrzecznioną: romantyczna przejażdżka z ukochaną, awaria samochodu, decyzja Brendy o powrocie na piechotę, jego własna frustracja, szybki łyk z butelki dla ukojenia skołatanych nerwów, zanim porzuci tego przeklętego grata i też piechotą wróci do domu. Kiedy jednak zrozumiał prawdziwy cel ich wizyty, był ogromnie poruszony.

Policjanci spisali jego zeznanie i udali się do banku, gdzie nikt nie widział Brendy ani z nią nie rozmawiał od kiedy poprzedniego dnia wyszła z pracy. Za to od rana były do niej dwa telefony – nie licząc tych od matki.

W porze obiadowej policja zaczęła na serio przejmować się jej zaginięciem. Jack Sorby dostarczył im nieco ­rozrywki: wybrał się do Wheatsheaf Garage, żeby przefasonować buzię Tommy’emu Maggsowi, który był tak przybity, że nie miał siły się bronić. Na szczęście, policjanci zjawili się w warsztacie niemal równocześnie z panem Sorbym i szybko zaprowadzili spokój. Tommy na dobrą sprawę ograniczał się do mechanicznego powtarzania swojej wersji wydarzeń, za to przynajmniej udało się rozwikłać tajemnicę dwóch porannych telefonów do banku – bo to właśnie on dzwonił. Zapytany, po co telefonował do Brendy, ożywił się na chwilę.

– Jak to po co, kurna? Żeby potwierdziła, że nie piłem!

Zdaniem Pascoe tłumaczenie to brzmiało całkiem sensownie. Po pierwszych dwóch przypadkach uduszenia Dalziel przykazał mu mieć szczególne baczenie na wszystkie napady na kobiety i przypadki zaginięcia. Oczywiście, takie wyjaśnienie w żaden sposób nie potwierdzało słów Tommy’ego, ale znacznie je uprawdopodobniało.

Chyba że po prostu był dziesięć razy bardziej cwany, niż wyglądał.

Tym, co ostatecznie oczyściło Tommy’ego z zarzutów, było zdarzenie, którego nikt nie pragnął: znaleziono ciało. Nie był to miły widok. Przez środek miasta prosto jak strzała, w przybliżeniu równolegle do płytkiej, meandrującej rzeki, biegł stary kanał – relikt z poprzedniego stulecia, od wojny praktycznie nieużywany, przynajmniej dopóki w latach sześćdziesiątych biura turystyczne nie zaczęły wciskać klientom rozkoszy żeglugi śródlądowej, a dekadę później firmy transportowe w obliczu gwałtownego wzrostu cen paliwa nie zainteresowały się transportem wodnym. Jedna z kursujących po kanale barek dosłownie wyciągnęła zwłoki na światło dzienne. Mocno obciążona ładunkiem metalowych odlewów sunęła środkiem toru wodnego, gdy nagle beztroski stateczek wycieczkowy zmusił ją do odbicia w stronę brzegu. Szyper zaklął szpetnie, gdy barka uderzyła o coś dnem i śruba zgubiła rytm. Przekonany, że zarył w jakiś kawał śmiecia zalegający w mętnej wodzie, wyłączył silnik, pobiegł na rufę i wyjrzał za burtę.

Najpierw rzuciła mu się w oczy plama intensywniejszego koloru w brunatnej cieczy, a potem, kiedy zobaczył, co wypływa na powierzchnię, znów zaczął złorzeczyć – z tą różnicą, że teraz jego przekleństwa miały wyraźną religijno-ochronną wymowę.

Patolog potwierdził, że przyczyną wszystkich obrażeń ciała dziewczyny było działanie śruby napędowej i że nie mają one nic wspólnego z jej śmiercią: została przyduszona i jeszcze żywa – choć zapewne konająca – wrzucona do wody. Zapytany o czas, jaki upłynął od chwili zgonu, wzbraniał się przed sprecyzowaniem go bardziej niż „od dwudziestu do dwunastu godzin”, a przyciśnięty zirytował się i zaczął narzekać na pewne szczególne okoliczności, takie jak wysoka temperatura wody w kanale i rozdarcie przez śrubę klatki piersiowej i płuc denatki. Pascoe, od dawna już oswojony z nieprecyzyjnością nauk ścisłych, postanowił poszukać innych wskazówek.

Dwadzieścia godzin wcześniej był czwartek, godzina osiemnasta trzydzieści. Od razu mógł przeskoczyć do godziny dwudziestej, ponieważ dopiero wtedy Brenda spotkała się z Tommym. Umówili się w „Bay Tree Inn”, dawnym zajeździe znajdującym się niedaleko centrum miasta, który przeszedł w ręce dużej kompanii piwowarskiej słynącej z nieprzeciętnego instynktu handlowego i wyjątkowo podłego piwa beczkowego. Historia „Bay Tree” przyciągała turystów, dwie restauracje (jedna droga, druga astronomicznie droga) wabiły smakoszy, a dyskoteka w piwnicy cieszyła się popularnością wśród młodzieży, toteż na brak gości nigdy nie narzekano. Świadkiem spotkania był Ron Ludlam, kolega Tommy’ego z pracy, jeden z tych jego kumpli, których pan Sorby tak szczerze nie znosił. Pili we dwóch z Tommym, czekając na Brendę, ta jednak, kiedy przyszła, powiedziała, że nie chce siedzieć w „Bay Tree”. Zdaniem Rona, który odwiózł zrozpaczonego Tommy’ego do domu po tym, jak usłyszeli o śmierci dziewczyny, Brenda sprawiała wrażenie, jakby chciała
poważnie porozmawiać ze swoim narzeczonym o perspektywach małżeństwa. W cztery oczy. Wsiedli więc do jazgoczącego kolorowego mini i odjechali.

Tommy utrzymywał, że przez cały wieczór po prostu jeździli po różnych miejscach. Tak bez przerwy? Nie, no, bez przesady: zatrzymali się za miastem na papierosa, pogadali trochę. To wszystko? No, może trochę się pomigdalili. Ale to nie było nic poważnego.

Patolog potwierdził to „nic poważnego”: Brenda była vir­go intacta.

Po jednej stronie kanału ciągnęły się magazyny. Dałoby się zejść na brzeg, ale trzeba by po drodze pokonać strzeżone ogrodzenie i bramę. W dodatku po godzinie dwudziestej trzeciej na Sunnybank (przypominającej wąwóz ulicy dochodzącej do magazynów) zjawiły się spore siły policyjne, ponieważ to właśnie tam oberwał po głowie strażnik, którego opatrywanie nie pozwoliło lekarzowi od razu pobrać próbki krwi od Tommy’ego Maggsa.

Drugi brzeg – po tej stronie, gdzie znaleziono ciało – stanowił trawiasty przesmyk obsadzony wierzbami i brzozami, które miały zasłonić przemysłowy krajobraz przed wzrokiem spacerowiczów zażywających relaksu w sympatycznym Charter Park. W noc zabójstwa park rozbrzmiewał muzyką i odgłosami zabawy: świętowano właśnie zakończenie

pierwszego tygodnia dwutygodniowego jarmarku miejskiego. Ojcowie miasta w przypływie zgoła nieangielskiej rozrzutności zgodzili się, żeby miejska przystań była podczas jarmarku czynna do północy, dzięki czemu goście zmęczeni karuzelami i innymi atrakcjami lunaparku mogli wypożyczyć łódź i popłynąć na przesmyk, gdzie wśród obwieszonych lampkami drzew rozstawiły się dwa stragany z hot dogami i innymi niezbędnymi składnikami dobrego pikniku. W okolicy panował taki ruch, że nie było mowy o dyskretnym porzuceniu zwłok przed godziną dwudziestą trzecią trzydzieści, kiedy to chmury, od dawna gromadzące się na południu, nagle ruszyły na północ, połknęły księżyc i gwiazdy i splunęły ciężkimi kroplami deszczu w duszną noc. Po dwudziestu minutach z przesmyku zwinęli się ostatni rozbawieni piknikowicze i klnący na czym świat stoi sprzedawcy hot dogów, a przemierzające kanał stateczki wycieczkowe albo z klekotem udały się w dół jego biegu, by tam szukać sympatycznego kotwicowiska, albo przygotowały się do spędzenia nocy
na miejscu.

I wtedy można było zrzucić do kanału choćby i wywrotkę zwłok, nie zwracając niczyjej uwagi.

Jednakże Tommy Maggs zdążył się przez ten czas wdać w konwersację z policjantami, w towarzystwie których przebywał aż do pierwszej trzydzieści, kiedy to odstawili go pod dom; jego ojciec oglądał western w telewizji i potwierdził późny przyjazd syna. Dlatego – zakładając, że nie wykradł się potem z domu, żeby spotkać się z Brendą, zwabić ją nad kanał pięć mil od domu (bez samochodu!) i tam zabić – Tommy był czysty.

Nikt jednak nie wiedział, co się działo z Brendą po tym, jak zostawiła narzeczonego dłubiącego przy zepsutym mini.

Chociaż nie, był ktoś taki.

O szóstej rano w piątek wydawca „Evening Post” odebrał telefon.

– Miłość kazała mi, bym był okrutny – usłyszał w słuchawce.

Połączenie zostało przerwane.

Dziennikarz zawołał sekretarkę.

djlfnvc
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
djlfnvc