Alchemik zaszedł wieczorem. Był to starszy wiekiem mężczyzna odziany
z niemiecka. Jego twarz, ozdobiona kozią bródką, wzbudzała sympatię i zaufanie. Badał
wypytał o okoliczności fatalnego postrzału.
– Serce bije jej niezwykle wolno, ale mocno i równo – powiedział. – To nie jest zwykły sen ani stan, w jaki popada człowiek czasem, gdy w głowę oberwie.
– Obudzi się? – zapytał Artur.
– Nic na to nie wskazuje, ale tak domniemywam. Wyjął z torby małą metalową butelkę. Wyciągnął korek. Na łyżkę wylał kilkanaście kropel ciemnobrązowego wywaru
i umieścił sobie pod językiem.
– To preparat pozwalający spojrzeć na ciało człowieka trochę inaczej – powiedział, widząc pytające miny. – Dzięki niemu objawia się oczom światło duszy...
Agata przeżegnała się i cofnęła pół kroku. Marta też wyglądała na przestraszoną.
Narkotyk jakiś? – zastanowił się Staszek. Pozwalający dostrzec aurę? A może tylko kit nam wciska?
Gość długo trwał w milczeniu, patrząc na Helę. Wykonał dłonią jakieś ruchy, jakby rozczesywał palcami opar, który tylko on widział. Na jego twarzy pojawił się wyraz łagodnej zadumy. Wreszcie się odezwał.
– Ta dziewczyna, jak mi się wydaje, to totenschien. – Alchemik użył niemieckiego słowa, którego scalak nie zdołał rozpoznać.
– Nie zrozumiałem. – Pokręcił głową Staszek. Uczony zmarszczył brwi.
– Śmiertka? Śmierciuszka? – spróbował przetłumaczyć Artur. – Objaśnijcie nam to, panie – poprosił.
– Są czasem ludzie, których Bóg lub los wybiorą do czegoś. Większość z nas żyje, bo żyje. Czy jesteśmy, czy nas nie ma, to bez znaczenia dla świata. Ale czasami pojawia
się wśród nas ktoś taki jak ona. To, co niemożliwe, staje się możliwe. To, co nieprawdopodobne, dzieje się, ot tak! – Strzelił palcami.
To, co nieprawdopodobne, pomyślał Staszek. Podróż w czasie, spotkanie z gadającą łasicą, ratunek z rąk lensmanna przychodzący w ostatniej chwili, szalona ucieczka z Bergen na pokładzie „Srebrnej Łani”, rozminięcie się o kwadrans z bandą morderców, wreszcie przeżycie postrzału z kuszy. Za dużo tego. Oj, za dużo...
– To brzemię. Tacy ludzie są naznaczeni. Bóg okazuje im łaskę, powierzając zadanie. Ale siły zła i ciemności nie śpią... Jednak diabeł niechętnie atakuje samodzielnie.
Wybiera do tego złych ludzi. Bóg rozgrywa z nim tę partię, stawiając na szachownicy dobrych. Życie wybrańca musi zostać ocalone. Lecz wokół trup ściele się gęsto.
– Dobrzy ludzie poświęcają się, byle tylko ją chronić? – zapytał młody kupiec.
– To szlachetne, że stajemy w obronie słabszego. To normalne, że do upadłego bronić będziemy siostry, przyjaciółki czy ukochanej. Jednak w jej obronie staną nawet ludzie, którzy jej nie znają. Nawet ci, którzy widzą ją pierwszy raz, bez wahania porwą się
na szaleńcze czyny, byle ją ratować lub oddadzą życie, ot tak. – Ponownie strzelił palcami.
– To by się zgadzało – mruknął Staszek.
Przypomniał sobie początek pobytu w tej epoce. Przebudzenie przez łasicę, spotkanie z Markiem. Dowiedział się, że informatyk i jakaś dziewczyna wdepnęli w łajno. I co? Z marszu ruszył ratować towarzyszkę misji, której wtedy nie znał.
Dlaczego to zrobiłem? No dobra, byłem zdrowo skołowany, zaufałem dorosłemu, mężczyźnie, który sprawiał wrażenie przywódcy, dałem sobą pokierować. Odwaliliśmy
razem kawał dobrej roboty. Ale potem w górach, gdy spotkałem Chińczyków. Wiedziałem przecież, że mnie zabiją, i zamiast się choćby przestraszyć, łgałem, by ją chronić... Za wszelką cenę.
– Wtedy, gdy została postrzelona, zasłoniłeś Helę własnym ciałem... – powiedział do Artura. – Jeden krok w bok... Pochylony byłeś, kolejny bełt strącił ci czapkę...
– Tak? – zdziwił się młody kupiec. – Nawet tego niezapamiętałem, wszystko rozegrało się tak szybko. Jakby grom uderzył... Ale chyba masz rację. – Zmarszczył
brwi, usiłując pobudzić pamięć. – Chciałem ją osłonić. Ją, a nie Martę, która stała obok
z latarką w ręce. W Heli jest coś takiego... – powiedział cicho. – Coś, co sprawia,
że człowiek polubi ją od pierwszego spotkania... Jakieś ciepło, błysk dowcipu, wewnętrzne światło. Wszak nie jest ładna, także jej ciało nie budzi mych żądz. Mimo to zawsze lubiłem być w jej pobliżu.
– Dotknięcie nienazwanego – mruknął Staszek po polsku.
– Nienazwanego – powtórzył po niemiecku alchemik, jakby rozważał i smakował to określenie. – Dobrze to ująłeś... W każdym razie jest coś, co sprawia, że staniecie
za panienką murem. Wy i inni. Ale i ona o siebie zadbać potrafi , a w kąt zagoniona kąsać będzie śmiertelnie... – uzupełnił po namyśle.
Staszek zagryzł wargi. Wizja, jaką łasica pokazała Markowi... Ta z czasów powstania. Hela, zmaltretowana, skatowana, śmiertelnie ranna, zgwałcona, potrafiła wyrwać oprawcy rewolwer z kabury. Umierała, ale zdołała jeszcze zastrzelić tamtych dwu bydlaków. A potem w Norwegii. Gdy ją uwolnili, kilka dni spędziła jakby w półśnie, a potem nagle się ocknęła. I wściekłość wręcz w niej eksplodowała. Powiesiła kata! Potem jeszcze usiekła jego pomagiera i córkę na szlaku. I Samiłło coś podobnego o niej powiedział...
– Dlatego sądzę, że żyć będzie – zakończył Niemiec swoje wywody. – Jej czas nie nadszedł i nie wypełniła jeszcze zadań swego życia. Rana, choć wygląda na śmiertelną,
do tej pory jej nie zabiła. Sen siły przywraca. Wejrzeć w głąb ciała nie potrafię. Mocz
się pojawił, to dobrze, znak, że w nerkach ani pęcherzu nie zalega. Martwię się jednak, co
z kiszkami. Choć bywa i tak, że człowiek, w brzuch raniony, lata całe jeszcze żyje, bo natura ludzka mocną jest. Jeśli jej lekkim jadłem i medykamentem pomożemy, wiele przezwyciężyć potrafi .
– Medykamentem? – podchwycił Artur.
– Nie mam leków, które w takim przypadku pomóc by mogły. – Doktor rozłożył ręce. – Wywar z kory gorączkę zbić może, ale jej ciało chłodne jak u zdrowego człowieka. Pijawek przystawiać nie ma potrzeby. Puls słaby... Może kordiału podać by warto? Ale nie wiem,
czy pomoże się przebudzić.
– We Lwowie, panie, bywaliście. A gdyby tak driakiew? Ta ormiańska... Uchodzi za panaceum na wszelkie dolegliwości – odezwała się wdówka.
– O, to wiele wiecie, pani – pochwalił. – Nie mam jej, choć wiele słyszałem o cudownych właściwościach tego leku... Ale gdyby tak... – zadumał się.
Milczeli, nie chcąc spłoszyć myśli.
– Mam mumio – powiedział wreszcie.
Staszek drgnął. Gdzieś z głębin pamięci przebiło zdarzenie z wczesnego dzieciństwa. Poszedł z dziadkiem na bazar, gdzie rozmaitym szmelcem handlowali przybysze zza Buga. Dziadek kupił wtedy małą saszetkę czarnego mazidła. Dodawał sobie potem po odrobinie do kawy czy herbaty. Ale na którą z licznych chorób miało pomóc?
– Mumię? Znaczy się, starożytnego trupa kawałek? – skrzywił się Artur.
– Nie suszone ciało starożytnych, które z Egiptu dociera, ale górski wosk dobywany na stokach Kaukazu – zaprotestował alchemik. – Panaceum opisane w pismach
wielkiego ojca medycyny Paracelsusa, a do Polski przez Ormian sprowadzane i strzeżone pilnie. Jedynie zaufanym przyjaciołom po odrobinie sprzedają, na pytania zaś medyków waszych odpowiedź jest jedna: nie ma!
– Wam jednak, panie, sprzedali? – rzucił chłopak.
– Jeden z nich odrobinę i w tajemnicy przed pobratymcami. Widzę jednak dwa problemy... Pierwszym jest cena.
– To żaden problem – zaprotestował Staszek.
– Na wagę złota je cenią i nie ma w tym, niestety, żadnej przesady – powiedział doktor.
Chłopak wzruszył ramionami i wyciągnął sakiewkę.
– Druga zaś niedogodność jest taka, iż remedium to zdobyłem niedawno i własnych badań nie poczyniłem, tedy zawierzyć muszę temu, co mi opowiedziano i co w księgach wyczytałem. Uczeni z Paracelsusem na czele w zachwytach się rozpływają, ja jednak żywię obawę, iż w słowach ich wiele jest przesady...