Wiatr ustał. Śnieg padał cicho i miękko, pokrywając tropik namiotu coraz grubszą warstwą. Staszek zadrżał z zimna. Świece, choć grube, nie dawały dużo ciepła, zresztą już dogasały. Korciło go, by zapalić jeszcze kilka, ale wiedział, że trzeba oszczędzać. I tak zużyli znacznie więcej, niż się spodziewał. Hela leżała półprzytomna, miała wysoką gorączkę. Chłopak zagryzł wargi.
Uświerknie mi tu, pomyślał. Musi się rozgrzać...
Narzucił na towarzyszkę swój śpiwór. Hm, a gdyby tak... Czytał kiedyś jakąś książkę o kowalach. Do przekuwania miękkiego żelaza używali ognia z kory brzozowej. Ona coś tam zawiera, nie pamiętał co, jakąś łatwo palną substancję. W każdym razie grzeje jak diabli. A gdyby zamiast świec spalić trochę zwitków? Wzuł buty i założył kurtkę.
Dotknął ramienia dziewczyny. Uchyliła powieki i popatrzyła na niego prawie zupełnie przytomnie.
- Wyjdę na zewnątrz, poszukam kory na opał - powiedział.
- Dobry pomysł - wymamrotała.
- Śpij spokojnie, nic ci nie grozi, a ja niedługo wrócę. W pobliżu nie widziałem brzóz, zejdę kawałek w dół doliny.
- Bądź ostrożny... - Przymknęła oczy.
Ostatnia świeca zaskwierczała i zgasła. Staszek wyszedł ostrożnie na zewnątrz namiotu, zawahał się. Z nieba sypał śnieg. Ciemność wydawała mu się obca i groźna. Zimowy las dla mieszczucha był przerażający...
Zasypie ślady. Zabłądzę i zamarznę, przemknęła mu przez głowę trwożna myśl.
Zaraz jednak się opanował. Dość tego! Nie ma się czego bać. Namiot stoi pomiędzy czterema niewysokimi, ale rozłożystymi świerkami. To ostatnie drzewa tej części doliny. Trzeba iść wzdłuż zagajnika. Nawet w gęstej zadymce i po ciemku nie zgubi drogi. Las to tylko las.
Wampiry i duchy nie istnieją. Ludzi nie było tu od miesięcy, może od lat.
Poszedł. Wszystkie mijane drzewa okazywały się iglaste. Szukał brzozy... Bał się przemoczyć buty, całe szczęście spory odcinek szedł pomiędzy drzewami. Na ściółce nie leżało wiele śniegu...
Czuł liźnięcia mrozu na twarzy, ale nie obchodziło go to.
Wydelikatniałem, żyjąc w mieście, myślał. A przecież nasi przodkowie nie z takimi problemami borykali się co dzień. Jestem zdrowy i mam łeb na karku. Poradzę sobie, tak jak Marek. Zresztą nie ma innego wyjścia.
Po lewej otworzyła się rozległa przestrzeń wolna od drzew. Polana? Raczej górska łąka.
- Co za dzicz - mruknął. - Ani stogów siana, ani przytulnej bacówki, gdzie można siąść pod dachem i przeczekać złą pogodę przy ciepłym piecu. Herbaty „z prundem” też jeszcze w te strony nie dowieźli... - ironizował gorzko.
Wyobraził sobie drewniane ściany, ogień pełgający na kominku, kubek herbaty z odrobiną rumu, owcze skóry na oparciu drewnianej ławy. Żal złapał go za gardło, w oczach poczuł łzy.
A potem nagle wzbudził w sobie nowe siły. Otrząsnął się.
Dość tego mazgajstwa, rozkazał sobie. Za pięć lat wybudujemy z Helą własną bacówkę. Będzie herbata, kominek i skóry. Rum sprowadzimy z Karaibów. Albo sam zrobię coś podobnego w smaku.
Wreszcie w ciemności zamajaczyły białe pnie. Brzozy. Wpiły się korzeniami między kamienie. Dobył noża i zaczął ciąć głęboko korę. W dotyku wydała mu się wilgotna. Zapali się czy nie? Może trzeba by najpierw rozniecić ogień i wysuszyć? Pomyśli o tym jak wróci.
Martwiło go, że Hela została w namiocie sama. Z drugiej strony, dziewczyna ma szablę i czekanik, jest grubo nakryta, więc nie zmarznie. Śnieg też trochę chroni wnętrze przed mrozem. Poradzi sobie przez tę godzinę czy dwie zanim on wróci... Zresztą zadymka już ustawała. Pokąsania, pamiątka starcia ze sforą wilków... Nanotech powinien odtworzyć zniszczone tkanki. Chyba. Dziewczyna poleży dwa lub trzy dni i ruszą dalej. Nawet najgorsza droga wreszcie się skończy.
Minęło może dwadzieścia minut, może godzina. Stosik pasków kory urósł. Staszek spojrzał bezradnie na niebo. Nie był w stanie ocenić upływu czasu.
Za bardzo przywykłem do takiej głupoty, westchnął w duchu. Brak durnego zegarka dokucza mi jak ucięta ręka.
Wyobraził sobie naraz, że ma zegarek, a opodal w solidnym namiocie Alpinusa Hela leży sobie w grubym śpiworze i czyta książkę w świetle latarki. A w zasięgu ręki ma telefon komórkowy i w razie czego może zadzwonić... Znowu aż go skręciło z żalu. Z drugiej strony... Gdy żył w xxi wieku, żadna z dziewczyn, które znał, nie pojechałaby z nim zimą w góry pod namiot. Ba, on sam w życiu nie wybrałby się na tak idiotyczną wyprawę! Już nie mówiąc o tym, że nie miałby dość pieniędzy na namiot do wypraw górskich i profesjonalny śpiwór. Nie byłoby też go stać na bilety lotnicze do Trondheim.
Spojrzał na stosik kory. Nieźle, jeszcze drugie tyle i można wracać do obozowiska. Odetchnął głęboko ostrym, górskim powietrzem. Noc, ciemności słabo rozświetlane blaskiem księżyca. Między uciekającymi chmurami, z których przestał już prószyć śnieg, cudownie wygwieżdżone niebo. Masywy górskie zamykające dolinę wznosiły się wokoło. Skały wydawały się zupełnie czarne, ale mimo to odcinały się wyraźnie od jeszcze głębszej czerni nieboskłonu. Staszek czuł się szczęśliwy. Pił życie każdą cząstką swego ciała. Wyszlachtowali całe stado wilków. Uratowali się. Wykiwali śmierć. Czeka ich jeszcze długa walka ze śniegiem mrozem i górami, ale wygrają. Zresztą mają mapę...
Urżnął jeszcze kawałek kory i naraz zamarł. Poczuł, że właśnie tu, w tych górach przestał być chłopcem i stał się mężczyzną. Twardym, zaradnym, potrafiącym zapewnić obronę kobiecie, której los złożono w jego rękach. Co więcej, uświadomił sobie, gadał z Iną jak równy z równym. Jak Marek. Stawiał warunki, wysuwał żądania, odmawiał wykonania bezsensownych poleceń. Dzieciństwo się skończyło. Od dziś sam pokieruje swoim życiem.
Nagły dźwięk przerwał jego rozważania. Dziwny, odległy, metaliczny warkot. Staszek odłożył kozik i zamarł, nasłuchując. Co to jest, do diabła? Kosiarka spalinowa? Piła łańcuchowa? Nad skalną barierą błysnęły dwa światełka. Patrzył oniemiały. To nie było ufo. W jego stronę nadlatywał niewielki helikopter. Zaraz przeskoczy nad doliną i zniknie... Chyba że...
Puścił się pędem przez krzaki, przedzierał się przez chaszcze, aż wypadł na białą połać zasypanej śniegiem łąki.
- Hej! - ryknął najgłośniej jak potrafił, choć nie miało to wiele sensu.
Helikopter poleciał dalej, w stronę przełęczy.
Ogień, myślał chłopak gorączkowo. Gdybym mógł rozpalić ognisko...
Krzesiwo zostało w namiocie.
Maszyna pojawiła się znowu, leciała nisko, widocznie załoga czegoś szukała. Zamachał energicznie rękami.
Zauważyli go wreszcie. Śmigłowiec zatoczył łuk nad ścianą lasu i zniżył lot.
Ciekawe, kim są, pomyślał. Podróżnicy w czasie? Na pewno... Zabiorą nas do xxi wieku, a może później. Widać mimo zniszczeń na skutek antymaterii cywilizacja przetrwała. Będę sobie mieszkał z Helą i...
Podmuch uderzył Staszka w twarz. Maszyna powoli siadła na ziemi. Była faktycznie malutka, w kabinie mieściły się trzy osoby. Stał, chłonąc spojrzeniem każdy szczegół. Elektryczne lampki, wirujące coraz wolniej śmigło, blask zegarów kontrolnych, kombinezony lotnicze załogi. Na burcie wymalowano czerwoną gwiazdkę i jakieś chińskie oznaczenia.
Chińczyków jest miliard, wszystkich nie zabijesz -z głębin pamięci wypłynęło idiotyczne powiedzonko. Wreszcie koniec gehenny. Do domu. Zabiorą ich do domu. Do prysznica, telewizji, Internetu...
Drzwi otworzyły się i na śnieg zeskoczyli dwaj wojskowi.
Wypiliśmy. Wódka, choć niezbyt mocna, rozebrała mnie błyskawicznie. Chyba po prostu byłem zmęczony.
- Wiedza, cudzoziemcze, wędrujesz po świecie, zbierając jej okruchy... I na co to wszystko? - dumał Edward. - Ja wędrowałem po świecie, gromadząc złoto. Dwa razy kupowałem własny okręt, dwa razy mi go topili, teraz trzecim mój wspólnik pływa... I też się zastanawiam, po co to wszystko.
Spojrzałem na niego spod oka. Depresja? Jesienna chandra? Chyba tak. Ma wielki dom, magazyn pełen towarów, własny okręt, a przynajmniej udziały w okręcie. Ma co jeść, ma książki... A ja...?
Tkwię w epoce, która poraża mnie swoim prymitywizmem. Mięso widuję na talerzu raz na kilka dni. W wychodku podcierać się muszę pakułami, bo ci ludzie nie znają nawet gazet, że o papierze toaletowym nie wspomnę. Myję się w zimnej wodzie. Całego majątku mam tyle, co na grzbiecie, kilka ubrań w worku, dwie sakiewki monet. Gdzieś daleko mam dwójkę przyjaciół. Do tego wszystkiego otrzymałem zadanie, które wydaje się niemożliwie do wykonania...
Co dalej? Będę się miotał po Skandynawii, aż wreszcie ktoś mnie zarżnie? A może kupię sobie mieszkanie w jakimś cuchnącym zaułku i zapiję się na śmierć? Albo przyjdzie łasica i upitoli mi głowę...
- Gdy byłem młody, marzyły mi się krainy leżące za horyzontem - ciągnął gospodarz. - Odwiedziłem je. Byłem z Flamandami w Kalkucie, gdzie mężczyźni przyczepiają sobie dzwoneczki do fujarek... - Dopiero po chwili załapałem aluzję. - Byłem w hiszpańskich koloniach w Afryce. Mogłem płynąć za morze do Nowego Świata, ale pomyślałem, że po co mi to... W domu najlepiej. Tylko jedno mnie pytanie gryzie, dlaczego się nie ożeniłem? Przecież tyle było możliwości... A dziś skapcaniał człowiek do cna. Trzydzieści lat skończone, późno trochę... Co on, zgłupiał?
- Nadal przecież możecie ułożyć sobie życie na nowo - odparłem, zastanawiając się jednocześnie, dlaczego akurat mnie wybrał na powiernika. - Przecież ładnych, porządnych, a ubogich dziewczyn jest na świecie tyle, że tylko przebierać.
- Może i tak...
- Albo poszukajcie sobie wdowy w swoim wieku - doradziłem. - Wasz problem zamknięty jest w waszej głowie.
- Może rację macie. - Zapatrzył się w dno kubka. A może kłamie? - zastanawiałem się gorączkowo.
Tylko po co? Co chce ukryć? Na geja w każdym razie zupełnie nie wyglądał. Wypiliśmy czwartą szklaneczkę. Tym razem poszło mi w nogi. Łóżko podobne do krypty rodzinnego grobowca. Siennik z grubego workowego płótna wypełniony trawą morską. Koc z czegoś w rodzaju grubego filcu, nieco wyleniała skóra z renifera do przykrycia. Można zasunąć klapę, zagrzebać się pod skórami i spać. Powietrze nagrzewa się od oddechu. Pościel była zimna, a poduszka lekko wilgotna w dotyku. Ułożyłem się na szorstkim prześcieradle i nakryłem skórami. Zasunąłem klapę, naciągnąłem kołdrę na głowę. Długo chuchałem, by się trochę zagrzać. Czułem narastający lęk. Zima jeszcze tu nie dotarła. Miasta nie zasypał śnieg, wód zatoki nie skuł lód. A mimo to w izbie czeladnej było zimno jak w psiarni. Co będzie w grudniu? Czy w ogóle zdołam to jakoś przetrzymać?
A przecież trzeba. Obróciłem się na drugi bok.
- Spać nie możecie, panie? - usłyszałem przez deski głos Hansa.
No ładnie, sam nie śpię i jeszcze chłopaka obudziłem.
- Naszły mnie ponure myśli - westchnąłem.
- Może aquavitu jeszcze kropelkę - zaproponował. -Migiem skoczę, pan Edward nie obrazi się przecież. Jeszcze? Nie ma mowy! Już teraz solidnie kołysało mi się we łbie.
- Nie, dziękuję. Spróbuję zasnąć...
Rozgrzałem się trochę. Wciąż tylko drażniła mnie ta parszywa ciemność. Gdy budzę się w nocy, chciałbym odruchowo zapalić światło. Gdy budzę się o świcie, chciałbym spojrzeć na zegarek. A tu, w szesnastowiecznej Norwegii...
Świeczkę sobie zapal, zaśmiał się mój diabeł stróż. A co do czasu, spraw sobie astrolabium, za jego pomocą można nocą określić, która jest godzina. O ile oczywiście gwiazdy widać...
Nie wiem, który już raz od czasu odtworzenia pomyślałem o supermarkecie. Bałwochwalnia handlu wydawała mi się w tym momencie szczytem marzeń. Wspomnienia regałów zawalonych rozmaitym dobrem budziły poczucie bezpieczeństwa. Aż tak nisko upadłem? Nie rozpamiętywałem scen z dzieciństwa, nie myślałem o rodzinie, przyjaciołach. Sens całego życia w dwudziestym i dwudziestym pierwszym wieku sprowadziłem do potrzeby kupowania, obłąkanego konsumpcjonizmu... Zamiast dywanu w domu rodziców, szara gumowa podłoga. Zamiast starego roweru, na którym jeździłem do sklepu, by pić tam słodką landrynkową oranżadę, błyszczący wózek na kółkach toczący się z cichym szmerem przez wielką halę pełną wszelakich wspaniałości w kierunku półek z colą. Nie było zakurzonej żarówki, sznurkowego abażuru i półmroku, wszystko jasno oświetlone, widoczny każdy szczegół. Chyba byłem obłąkany, ale...chciałbym tam wrócić. Chciałbym znów pogrążyć się w swoim dawnym, jałowym życiu, by móc zarabiać pieniądze i wydawać. Nie, przecież nie wrócę tam
nigdy. Ale... trzeba myśleć pozytywnie, bo jeszcze się tak wkręcę, że podetnę sobie żyły.
Nie ma supermarketów? No to będą. Zbuduje się z pomocą Hansavritsona. A co, pokażemy tubylcom, jak wygląda prawdziwy handel! Zachichotałem jak szaleniec. Hans już chyba zasnął, bo nawet się nie poruszył.
Może jednak trzeba było napić się tego ich podłego bimbru? A może i nie. Alkohol zazwyczaj pobudzał mnie, a nie usypiał. Poza tym mam objawy klinicznej depresji. W takim stanie wódka przyniosłaby ulgę, ale jeżeli będę pić za każdym razem, gdy dopadnie mnie chandra, szybko popadnę w alkoholizm.
Zamknąłem oczy i spróbowałem sobie wyobrazić coś przyjemnego. Starałem się wyrzucić ze świadomości widok ogromnego centrum handlowego. Odniosłem połowiczny sukces. Zasypiałem, mając w głowie wspomnienie starego, kiepsko zaopatrzonego wiejskiego sklepiku, który w dzieciństwie odwiedzałem podczas wakacji. W kieszeni miałem tysiąc złotych z Kopernikiem, który dała mi babcia. Czując się niczym szczodry władca, resztę pozostałą z zakupu woreczka soli wydałem na gumy Donald i podzieliłem się z kolegami z sąsiedztwa. Gdy jednak odpakowałem swój papierek i wyjąłem „historyjkę”, okazało się, że przedstawia sceny egzekucji kaczora. Na ostatnim obrazku sinopióry, sinodzioby zewłok ptaka kołysał się na grubej pętli szubienicy w Horg.