FRAGMENT PIERWSZY
1
Greg
Lohig, który niestrudzenie ciągnął ich wózek, był dziwnym insektoidalnym stworzeniem mającym jakieś dwa metry dziesięć długości, o karapaksie miedzianej barwy, ozdobionym błękitnymi rombami i gwiazdami. Z początku Greg i Kao Czi bali się, że stworzenie może ucierpieć wskutek ich niefachowej opieki, lecz instrukcje hodowcy lohig, jak go nie zagłodzić ani nie zrobić mu krzywdy, okazały się bezcenne. Co więcej, Kao Czi nabrał sympatii do stwora – karmił go pękami młodych liści i przemawiał do niego cicho po mandaryńsku, a nawet nadał mu imię, T’ien Kou, co znaczyło „Niebiański Pies”. Greg czuł pokusę, by ochrzcić zwierza „Rover”, ale się powstrzymał.
Od trzech dni podążali szlakiem do Belskirnir, obozu traperskiego leżącego w głębi puszczy Arawn, ogromnego, gęsto zalesionego obszaru rozciągającego się na północ i wschód od gór Kentigern, liczącego ponad tysiąc sześćset kilometrów kwadratowych. Przez ostatnie półtora dnia wędrowali przez zarośnięte bujną roślinnością polany i wilgotne dolinki pod niekończącym się baldachimem splecionych gałęzi, gdzie gnieździli się niezliczeni latający, skaczący oraz pełzający przedstawiciele darieńskiej fauny. Teraz jednak zapadał wieczór, a oni prowadzili lohig wzdłuż wąwozu usianego omszałymi głazami, zaczynając pomału się rozglądać za odpowiednim miejscem na spędzenie nocy.
– Chyba jesteśmy już niedaleko Belskirnir – powiedział Greg – ale nie dotrzemy tam przed zapadnięciem zmroku. – Wskazał wznoszące się kawałek dalej wielkie drzewo, którego pień okręcał się wokół wielkiego głazu, a niższe gałęzie tworzyły coś w rodzaju naturalnego schronienia. – To byłoby dobre miejsce na rozłożenie obozu. Co sądzisz?
Kao Czi spojrzał we wskazanym kierunku, mrużąc oczy.
– Niewątpliwie byłoby tam wygodnie, Gregory, ale jest jeszcze dużo światła; czy nie powinniśmy podążać dalej, aby mieć jutro dobry czas?
Greg wzruszył ramionami i właśnie miał odpowiedzieć, kiedy od strony gęstego lasu bez ostrzeżenia padły strzały. Zaterkotała broń automatyczna, z wózka poleciały drzazgi, z okolicznych krzaków posypały się listki i drobne gałązki. Greg w panice zanurkował w bok, pośpiesznie skrył się za olbrzymim, przechylonym głazem, na oślep szukając własnej broni, trzydziestki piątki, której Rory z wytrwałym uporem nauczył go używać. Odpowiedział ogniem, oddając kilka strzałów bez celowania, nim uświadomił sobie, że nie wie, gdzie jest Kao Czi – czy skrył się w zaroślach po drugiej stronie, czy też uciekł ścieżką. Greg właśnie miał go zawołać po imieniu głośnym szeptem, kiedy z lewej i prawej strony rozległy się okrzyki oraz odgłosy biegnących stóp.
Gdy łowcy zwolnili, a w wąwozie zapadła złowroga cisza, ogarnął go strach. Sekundy mijały bez jakiegokolwiek znaku od Kao Cziego. Gregowi udało się natomiast przez mgnienie dostrzec jednego ze ścigających, krzepkiego, brodatego typa wyglądającego jak człowiek lasu, o twardych jak kamień oczach w cieniu sfatygowanego myśliwskiego kapelusza. Przekonany, że ci, których nie widzi, muszą się znajdować jeszcze bliżej, uznał, że pora wziąć nogi za pas.
Za przechylonym głazem kępy splątanego poszycia skrywały grzbiecik prowadzący na większy grzbiet, za którym znajdowało się opadające prawie pionowo urwisko, zapamiętane przez Grega z wcześniejszej wędrówki wzdłuż szlaku. Na czworakach podpełzł do jego krawędzi i wyjrzał za nią, na strome, pokryte warstwą liści zbocze; gdzieniegdzie dostrzegał sterczące pojedyncze krzaki i kamienie. Niżej znajdował się szeroki, gęsto zalesiony jar prowadzący na południe, z powrotem w kierunku, z którego on i Kao Czi przybyli dwa dni wcześniej. Greg przycupnął na wystającym z ziemi głazie, niepewny, co powinien teraz zrobić, spoglądając na liściaste wierzchołki drzew. Te stawały się coraz ciemniejsze, w miarę jak słońce zbliżało się do horyzontu. Potem po jego prawej rozległ się okrzyk – jeden z bandytów stał na grzbiecie jakieś sto metrów dalej, nawołując pozostałych. Równocześnie podniósł broń i wycelował.
Strach wziął górę i Greg zanurkował do przodu, turlając się kawałek w dół zbocza, po czym zerwał się z powrotem na nogi i zaczął zbiegać długimi krokami. Gdy znalazł się już prawie w cieniu drzew, poślizgnął się na błotnistym odcinku. Jego stopy straciły oparcie, przed oczami mignęły mu rozsypane kamienie w dole i zamachał rozpaczliwie rękoma – szczęśliwie udało mu się chwycić gałązek sporego krzaka, dzięki czemu nie runął w dół. Plecy i bok miał przemoczone od rosy i usmarowane błotem, ale ponieważ ścigający już nadbiegali z góry, zignorował to i wbiegł między drzewa.
Przez następne dziesięć lub więcej godzin Greg na przemian lawirował i krył się, wspinał się i pełzał, skradał się i leżał plackiem. Był to dziwny, przerywany pościg, który trwał przez cały wieczór i noc. W darieńskich lasach nigdy nie zapadała zupełna ciemność – korzenie ulby, pospolity gatunek pasożytniczych bulw, emanowały łagodną żółtawozieloną poświatą, a pancerzyki chrząszczy ineka jarzyły się łagodnym błękitem. Jedne i drugie wypełniały polany Dariena przedziwną, widmową jasnością, której towarzyszyła pełna spokoju cisza, jakby cała puszcza wstrzymywała oddech. Dziś jednak widoczne tu i ówdzie plamy światła w połączeniu z adrenaliną sprawiały, że uciekającemu Gregowi atmosfera ta wydawała się niesamowita, z lekka złowroga.
Świt, gdy wreszcie nastał, był zimny i mglisty; pierwsze przebłyski dziennego światła powoli rozlewały się w poszyciu. Greg podźwignął się z wąskiej przełęczy, gdzie odpoczywał, i mrużąc oczy, wyjrzał zza zasłony pnącza zwanego czarnoliściem. Za jarem zatoczył łuk, podążając parowami i strumykami kryjącymi ślady stóp, aż dotarł z powrotem w pobliże szlaku, którym wcześniej podążali z Kao Czim. Z przełęczy mógł ogarnąć wzrokiem gęsto zalesiony teren opadający w stronę ścieżki. Po lewej ręce Grega było południe, a jakieś półtora kilometra dalej znajdowało się miejsce, gdzie wpadli w zasadzkę. Na północy drzewa nieco się przerzedzały, a poznaczona koleinami ścieżka wiła się między nimi, docierając do wzgórza, gdzie zakręcała, po czym znikała z pola widzenia. Gdzieś tam, wśród tych niskich zalesionych wzniesień, leżał Belskirnir, gdzie Greg miał się spotkać z łącznikiem wysłanym przez Aleksandra Waszutkina, ostatniego żyjącego członka rady ministrów Sundstroma, który wciąż jeszcze wytrwale działał w Trondzie...
Z każdą minutą przybywało dziennego światła, a od strony okapu lasu oraz z gałęzi bezpośrednio nad głową Grega dobiegły pojedyncze głosy mieszkańców puszczy: piski, gwizdy i ochrypłe skrzeczenie, jakby stworzenia z radością witały perłową jasność będącą znakiem, że już wkrótce jaskrawe światło słońca przegoni mgły. Mrużąc oczy, Greg wodził wzrokiem od drzewa do drzewa i badał odległe zakątki lasu, sprawdzał, czy nic nie porusza się w poszyciu. Minęło już parę godzin, odkąd ostatni raz widział jednego ze ścigających, chudego brodacza ze strzelbą, który wyłonił się z matecznika na północy i przez chwilę skradał się wzdłuż ścieżki, po czym skierował się na południe i zniknął.
Greg skinął głową, zdecydowawszy, że nadszedł czas, by ruszyć na poszukiwanie Kao Cziego.
Opuścił przełęcz i przycupnął na moment w pobliskiej kępie krzewów perłojagodowych, wytyczając w myślach trasę wzdłuż zalesionego zbocza. Potem popełzł naprzód, kierując się w stronę najbliższego drzewa. Już tylko cztery kroki dzieliły go od pnia, gdy nagle ktoś pochwycił go od tyłu i zepchnął na ziemię. Przerażony Greg gwałtownie zaczerpnął tchu i zaczął się szamotać, bezskutecznie usiłując zrzucić z pleców tego kogoś. Jedną ręką rozpaczliwie próbował sięgnąć po ukryty pod warstwami odzieży pistolet, tkwiący w wewnętrznej kieszeni. Wśród tych wysiłków niewiele brakowało, by nie dosłyszał, jak napastnik ochryple powtarza jego imię.
– Greg... Greg! To ja, Aleksiej!...
Gdy nagle usłyszał i rozpoznał ten głos, przestał się szarpać, a ciężar przygniatający mu plecy zelżał. Oddychając ciężko, Greg uniósł się na łokciach, a na trawę obok niego opadł uśmiechnięty od ucha do ucha Aleksiej Firmanow. Był chudym, ciemnowłosym Rosjaninem o wystających kościach policzkowych i wąskim podbródku, aktualnie ubranym w zieloną maskującą pelerynę narzuconą na strój myśliwski – ciemnoszare moro.
– Co ty tu... do cholery... robisz? – spytał Greg.
– Obstawili czujkami cały szlak do Belskirnir, przyjacielu – odparł Aleksiej. – Dorwaliby cię ot tak.
– Rozumiem – odparł Greg, zerkając do tyłu, na rozbrzmiewające głosami leśnych stworzeń zbocze. – Masz jakiś pomysł, kim oni są?
– Zbiry i nattjegerzy ze Wschodnich Miast, jak się zdaje. Tuż po tym, jak ty opuścił Taloway, z Wysokiego Lochiel przyleciał pocztowy szpilkodziób z wiadomością, że lokalny sługus Brolturan wynajmuje twardzieli na wyprawę w głąb dziczy. Później tego dnia jeden z wartowników Chela rozstawionych wysoko na skałach zobaczył mały sterowiec lecący od strony Kryształowego Potoku, dosyć daleko, w kierunku tych wzgórz. Mniej niż pół godziny później był już znowu w powietrzu i leciał z powrotem ku wybrzeżu. Rory i Chel założyli, że należy się spodziewać najgorszego...
– I oto jesteś.
– Nikołaj też tu jest – odparł Aleksiej. – Ruszył za tymi, którzy powlekli Kao Cziego w las. Nawiasem mówiąc, on bezpieczny.
Greg westchnął z ulgą.
– Dzięki Bogu.
– Lub komukolwiek, kto tam na górze siedzi za sterami, da? W każdym razie porywaczy było tylko dwóch, dla Nikołaja żaden problem. Ale my mamy mnóstwo problemów, które gdzieś tam siedzą i na nas czekają, więc musimy ruszyć trasą widokową.
– Jak widokową? – spytał Greg. – Masz na myśli, że powinniśmy się cofnąć, okrążając wzgórza?
– Myślę, że nam potrzeba pójść na wprost przez nie. – Aleksiej uśmiechnął się szeroko. – Trasa nie taka zła, a będzie szybciej.
Greg zmarszczył brwi. Wzgórza na południu były co prawda stosunkowo niskie, ale za to strome i urwiste. Wspinaczka na tamtym terenie będzie trudna i ryzykowna.
– W porządku, aye – powiedział. – Ale będziemy musieli uważać na nożycogony; wystarczy, że jeden z tych małych drani cię dziabnie, a nigdy już nie zagrasz na bałałajce.
Ostrożnie, chyłkiem przekradli się z powrotem przez las, pod górę, a potem sporo ponad godzinę zajęła im wspinaczka na skalisty szczyt wzgórza. Do tego czasu słońce zdążyło już wzejść i obaj byli spoceni, kiedy zatrzymali się, żeby odpocząć na nagrzanej skalnej półce wychodzącej na północ. Aleksiej wyciągnął małą poobijaną lunetę w drewnianej oprawie i zaczął przepatrywać las, który pozostawili za sobą. Po kilku chwilach wydał pełen satysfakcji pomruk i odwrócił się, żeby popatrzeć na północ. Greg siedział w cieple słońca, rozmyślając o swojej matce i braciach, ulokowanych teraz bezpiecznie w górskim obozie na południe od Wschodnich Miast. Jego matka z gniewem przyjęła odesłanie jej daleko od źródeł zagrożenia, choć wiedziała, że to racjonalne posunięcie. Jego bracia, Ian i Ned, również nie byli uszczęśliwieni tą decyzją, lecz z rezygnacją ją zaakceptowali – Ian zamierzał skrzyknąć kompanię byłych żołnierzy Ochotniczego Korpusu Dariena, Ned zaś wiedział, że będzie stale potrzebny jako lekarz.
Mimo to, chciałbym, żebyście wszyscy byli ze mną, pomyślał, wpatrując się w ciemną płaszczyznę gęstej puszczy Arawn. Ale wiemy, co się dzieje, kiedy wsadzi się wszystkie jajka do jednego koszyka...
Aleksiej podał mu lunetę i Greg ją uniósł, żeby przyjrzeć się okolicy. Puszcza była jednolitym oceanem soczystej zieleni, który rozciągał się przed nimi, sięgając w dal, zakrywając wszystkie obniżenia i wzniesienia terenu, aż po Barykady Utgardu – dwieście mil imponujących pionowych klifów, ledwo widocznych jako ciemnoszara linia na horyzoncie. Jeszcze dalej, za nimi, niknęły w liliowej mgiełce szczyty potężnego łańcucha górskiego.
Spoglądając na morze drzew, Greg nagle uświadomił sobie, że w cieniu ich liści dałoby się ukryć całe armie – bataliony, regimenty, legiony, hordy. Byłyby zupełnie niewidoczne z powietrza – ich ruchy stanowiłyby zagadkę, taktyka pozostawałaby tajna, a strategia niemożliwa do odcyfrowania.
Teraz potrzebujemy tylko armii, pomyślał.
Aleksiej wskazał znajdujący się bliżej charakterystyczny element rzeźby terenu – wzgórze o płaskim wierzchołku, wystające z lasu parę mil na północ, należące do większej grupy wzgórz.
– Tam widać Kapelusz Osipa; to pod nim leży Belskirnir. Nikołaj powiedział, że mamy się z nim spotkać nad wodospadem blisko wschodniego zbocza. – Popatrzył na Grega. – Gotów do drogi?
– Cóż, niewiele dzisiaj spałem i nic nie jadłem, ale mamy trochę mało opcji do wyboru, więc... aye, chodźmy.
Aleksiej zaśmiał się i po przyjacielsku szturchnął go pięścią w ramię.
– Poradzisz sobie; Rory mówi, że ty twardy, a ja mu wierzę.
– Muszę z nim zamienić słówko, jak już wrócimy – odparł Greg, złażąc śpiesznie w ślad za towarzyszem po przeciwległym zboczu urwistego wzgórza.
Kiedy zbliżyli się do granicy lasu, stadko fowików sfrunęło, żeby przyjrzeć im się z bliska. Lądowały ciężko na cienkich górnych gałęziach, po czym zwinnie zbiegały na czworakach po pniu. Fowiki przypominały ziemskie latające wiewiórki, ale ich przednie łapki były przystosowane do prawdziwego lotu, a nie tylko szybowania, łebki zaś, uszy i pyszczki miały wyraźnie koci wygląd. Aleksiej wygrzebał z sakwy u pasa trochę sucharów i wyciągnął w ich stronę rękę z kilkoma kawałeczkami. Jedno ze zwierzątek śmiało zlazło w dół po gałęzi, wlepiając maleńkie, paciorkowate oczka w zdobycz, chwyciło ją ząbkami, po czym śmignęło w górę, by skryć się wśród liści i cieni.
Greg wybuchnął śmiechem.
– Jeśli są w stanie pożywić się tym świństwem, to chyba ewoluują szybciej niż my!
Nie wszyscy mieszkańcy puszczy byli równie nieszkodliwi. Podczas męczącej dwugodzinnej wędrówki przez coraz bardziej podmokły las napotkali wiszące na drzewie gniazdo os pieprzowych, które ominęli szerokim łukiem; więcej niż raz musieli też pośpiesznie przechodzić obok żółtych wstrętnic splujek – wyłupiastookich jaszczurek, które potrafiły pluć jadem mogącym zabić człowieka. Kiedy wreszcie przeprawili się przez potok i wyszli na suchy, wznoszący się teren, Greg czuł się spięty, niespokojny i marzył o powrocie do wysoko położonych dolin Kentigernów.
– Lepiej, żeby ta gra okazała się warta świeczki – mruknął, przechodząc w ślad za Aleksiejem przez pień zwalonego drzewa. – Kiedy już dotrzemy na miejsce, oby człowiek Waszutkina miał ze sobą, nie wiem, fiolkę pyłu gadulstwa, przygotowanego specjalnie dla Kurosa, albo plany tego kompleksu, który budują w Porcie Gagarina, albo... nie wiem, coś.
Aleksiej wyglądał na zaintrygowanego.
– Nie wiesz, jaki jest cel tego spotkania?
– Nie mam pojęcia, Waszutkin powiedział tylko, że jest tak ważne, że muszę się koniecznie zjawić osobiście.
– Aha! Już wiem, pewnie planuje ci urządzić z zaskoczenia przyjęcie urodzinowe!
Greg uśmiechnął się i pokręcił głową.
– Dobre, ale urodziny mam dopiero za cztery miesiące.
Dotarłszy na grzbiet wzniesienia, raptem usłyszeli szum, głośniejszy niż szelest lekkiego wiatru poruszającego liśćmi. Teren przed nimi wznosił się w formie wielkich skalistych stopni – omszałych schodów dla olbrzyma. W górze gęsty okap puszczy Arawn rozciągał się jednolitą płaszczyzną we wszystkie strony. Aleksiej ominął łukiem stromą skarpę, wskazując rozpruwający bluszcz, zwieszający się z jej wierzchołka. Przedarłszy się przez splątane krzaki, wyszli na kamienisty brzeg strumienia, kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym ten przelewał się przez krawędź urwiska i spadał wodospadem w stronę rozciągającej się niżej puszczy. Potem dwie postacie wyłoniły się z zarośli po drugiej stronie i kilka minut później Greg już ściskał rękę uśmiechniętego Kao Cziego, podczas gdy Nikołaj Firmanow relacjonował przebieg wydarzeń.
– Co za duraki z tych dwóch – powiedział. – Część tych gości potrafi się poruszać po lesie, ale to były na bank chłopaczki z wybrzeża. A Kao Czi? To ci dopiero cicha woda.
– Miałem... szczęście – odrzekł Kao Czi. – Jednego tak walnąłem głową, że stracił przytomność – pokazał na migi, jak – uwolniłem się, zabrałem jego strzelbę i walnąłem drugiego, potem pomyślałem, że ruszę ci na pomoc, więc zabrałem ich broń i noże, potem związałem tych kwai, a potem... zjawił się Nikołaj i poszliśmy szpiegować.
Nikołaj, starszy, lecz niższy z dwójki braci Firmanow, uśmiechnął się i poklepał Chińczyka po ramieniu.
– Ten tu nie boi się byle czego, może iść na wojnę. Nu, tak ja mu powiedział, że mój brat ruszył po ciebie i że mamy się później spotkać przy wodospadzie, ale po drodze tutaj my podeszli nocą do głównej bramy Belskirnir. – Pokręcił głową. – Niedobrze, Greg: pilnują jej na okrągło, całą dobę. Jedyny inny sposób, żeby się dostać do środka, to wejść przez któreś z prywatnych drzwi van Kriegera.
Ojciec Petera van Kriegera był jednym z założycieli Belskirnir, a jego syn zachował tam wysoką pozycję i stopniowo zwiększył zakres swojej władzy, spłacając potomków dwóch pozostałych założycieli. Rory powiedział wcześniej Gregowi, że van Krieger to obecnie podstarzały już jegomość w typie pirata i że, nie mając dzieci, powierzył zarządzanie obozem swoim podwładnym.
– Czy to może być problem? – spytał Greg.
Nikołaj z niejakim rozbawieniem wzruszył ramionami.
– Charakterni już wcześniej prowadzili z nim interesy; powinno być w porządku.
– Powinno? – powtórzył Greg.
– Będzie w porządku – zapewnił go Nikołaj. – Van Krieger nigdy nie zajmuje stron w konfliktach i pilnuje swoich ludzi.
Greg nadal miał wątpliwości, ale kiedy po dwugodzinnym przedzieraniu się przez puszczę dotarli na zarośnięty krzakami szczyt Kapelusza Osipa, obecni tam trzej strażnicy powitali ich w sposób potwierdzający słowa Nikołaja. Wszyscy byli odziani w podobne, dość przypadkowe zestawienia maskującej odzieży myśliwskiej, skóry oraz grubej jutowej tkaniny i uzbrojeni w dość stare ładowane odtylcowo strzelby z rozmaitymi modyfikacjami. Najstarszy z nich, łysy mężczyzna z tatuażami na skórze głowy, powitał Firmanowów z sardoniczną poufałością, a wysłuchawszy zwięzłych napomknień Nikołaja o kłopotach z bandytami w lesie, otwarł drzwi prowadzące w głąb wzgórza i dał przybyszom znak, żeby szli za nim.
Droga prowadziła przez labirynt korytarzy, krużganków i bocznych tuneli. Greg nigdy wcześniej nie był w Belskirnir i z początku starał się zapamiętać trasę, którą szli, ale szybko dał za wygraną, gdy stało się jasne, że ich przewodnik specjalnie tak wybiera zakręty, by stracili orientację. Niektóre odcinki zimnych korytarzy były oświetlone łojówkami, a wkrótce Greg usłyszał śpiewy. Kilka chwil później wyszli na wyciętą w skale półkę ponad rozległą kawerną, rozbrzmiewającą zgiełkiem głosów i dźwięków, bo rozstawione poniżej stołki i stoły były zajęte przez setki mężczyzn i kobiet – cała jaskinia zasadniczo funkcjonowała jako jedna wielka karczma. Następnym, co zauważył, był ciepły zaduch potu, dymu z odurzających ziół, skwaśniałego piwa oraz gorących potraw, który sprawił, że zaburczało mu w brzuchu. Potem spostrzegł rozmieszczone wzdłuż ścian stragany. Część z nich oferowała różne szykowane na poczekaniu grillowane, gotowane lub smażone obozowe dania.
– Muszę coś zjeść – oznajmił Aleksiejowi. – Bo zaraz zacznę z głodu obgryzać paznokcie u nóg!
Aleksiej kiwnął głową.
– Oczywiście, jasne. To gdzie mamy się spotkać z tym gościem?
– W jakimś miejscu o nazwie Szalupa.
– Ach tak, to tam.
Greg powędrował wzrokiem za wyciągniętą dłonią Rosjanina i ujrzał długą galeryjkę na przeciwległej ścianie, gdzie tłoczyła się rozbawiona ciżba, która śpiewała – jak się wydawało – kilka różnych piosenek jednocześnie. Nikołaj kiwnął głową i powtórzył to ich przewodnikowi. Ten życzył im powodzenia, po czym zostawił ich samych.
W ścianach kawerny widniały liczne nisze, z których część zawierała małe sklepiki lub miejsca do spania, z innych zaś wystawały dziwne chatynki o krzywych ścianach. Gdy zbliżyli się do Szalupy, tłum wewnątrz zaczął stosunkowo zgodnym chórem śpiewać nową piosenkę, a Greg z zaskoczeniem odkrył, że rozpoznaje melodię – to był Kowal Regin. Teo nucił dla niego ten utwór, kiedy pan i pani Cameron zabierali synka z wizytą do domku wuja w Nowym Kelso. Wspomnienie tych odwiedzin powróciło do Grega, gdy tak słuchał, jak jeden głos śpiewa każdą kolejną zwrotkę, a reszta obecnych na cały głos wyrykuje refren. Piosenka opowiadała historię o Reginie, kowalu i płatnerzu, który pomógł bohaterowi Zygfrydowi zabić smoka Fafnira, ale później planował zamordować Zygfryda; odkrywszy to, bohater rozprawił się z Reginem w sposób tyleż bezpośredni, co ostateczny.
Galeryjka była tak zatłoczona, że dało się tam znaleźć jedynie miejsca stojące. Bracia Firmanow podeszli do baru, a Greg i Kao Czi zatrzymali się z tyłu; ten drugi owinął twarz kraciastym szalikiem tak, że widać mu było tylko oczy, a daszek czapki naciągnął nisko na czoło. Greg tymczasem wodził spojrzeniem po otaczającej ich ciżbie, ukradkiem studiując twarze, próbując wypatrzyć kogoś, kto mógł być łącznikiem od Waszutkina. Kowal Regin prawie dobiegł już końca i dziesiątki Darieńczyków, tak mężczyzn, jak i kobiet, wywrzaskiwały refren – prym wiódł barczysty czarnowłosy mężczyzna w obcisłym skórzanym kaftanie z krótkimi rękawami, waląc do rytmu kuflem w stół. Aleksiej pojawił się ponownie, niosąc dwie miski apetycznie przyprawionego mięsa z warzywami, które Greg i Kao Czi przyjęli z wdzięcznością i zaczęli łapczywie pochłaniać ich zawartość.
– To jak wygląda ten wysłannik?
Greg wzruszył ramionami.
– Z wiadomości wynikało, że łącznik oraz jego ochroniarz będą tutaj dziś i jutro od wschodu słońca do północy. – Zamilkł, by przeżuć kolejny kęs. – A zatem... szukamy przynajmniej dwóch osób. Poza tym, zupełnie nic nie wiem na ich temat.
Nikołaj zmarszczył na moment brwi, po czym się uśmiechnął.
– Już wiem: po prostu czekamy i patrzymy, kto zostanie po tym, jak większość gości się rozejdzie, i wtedy idziemy się przywitać.
– Myślę, że sprawa jest prostsza – odrzekł Greg, wpatrując się w coś, co przykuło jego uwagę. Goście siedzący przy głównym stole już przestali śpiewać, a krzepki czarnowłosy mężczyzna rozmawiał z siwą kobietą w myśliwskim stroju. W czasie gdy rozmawiali, popatrzyła ona przez całą szerokość zatłoczonego pomieszczenia prosto na Grega, a wtedy jej barczysty towarzysz również się odwrócił, ukazując twarz Waszutkinowego łącznika.
Był to sam Waszutkin.
– Czy to... – zaczął Aleksiej.
– Aye.
– Ha. Ja ledwo go poznał bez wąsów.
Potem obok Waszutkina i jego towarzyszki pojawił się Nikołaj. Zamienił z nimi kilka słów, a potem popatrzył w górę na Grega oraz Aleksieja i uczynił gest w stronę wyjścia. Skinęli głowami i skierowali się ku drzwiom, przy czym Greg pośpiesznie przełknął resztę posiłku, a chwilę później wyszedł również Waszutkin, posłał im pełen napięcia uśmiech i bez słowa dał znak, żeby podążyli za nim. Kilka minut później już schodzili krętymi, byle jak wyciosanymi w skale schodkami do długiego, niskiego pomieszczenia magazynowego, gdzie pod ścianami stały rzędy beczek oraz skrzynek i paliło się kilka oliwnych lamp. Wysoki mężczyzna z kucykiem, ubrany w długi płaszcz, wstał od zbitego byle jak stołu na krzyżakach i wymamrotał coś Waszutkinowi do ucha, po czym uścisnął rękę Rosjanina i skierował się do wyjścia.
– To był Trask – powiedział cicho Aleksiej. – Zastępca Van Kriegera, kawał drania. Proszę, jaki pomocny. Ciekawe, ile mu płacą.
Były minister podszedł do stołu i usiadł, a kobieta w myśliwskim stroju stanęła za nim, mierząc resztę obecnych kamiennym wzrokiem. Szczupły zakapturzony mężczyzna wysunął się zza sterty skrzynek i usiadł na krześle dalej z tyłu; jego twarz niknęła w cieniu. Greg zmarszczył brwi i miał właśnie zapytać Aleksieja o tego przybysza, kiedy Waszutkin przerwał milczenie.
– Panie Cameron – powiedział, wstając i wyciągając dłoń. – To dla mnie zaszczyt móc się nareszcie z panem spotkać, chociaż wolałbym, żeby to spotkanie odbywało się gdzieś, gdzie jest więcej miejsca.
– Ja również jestem zaszczycony, panie Waszutkin – odparł Greg, ściskając rękę Rosjanina i siadając naprzeciw niego. – Jestem wielkim fanem pańskich przemówień radiowych. Są nadzwyczaj, hm, energiczne.
Waszutkin uśmiechnął się pod nosem.
– Wygłosiłem na antenie tylko kilka, nim Rada Trondu zażądała, żebym przestał, bo obrażają uczucia czyjejś żony. Cieszę się, że się panu podobały.
– Nie mnie jednemu; wiem z godnych zaufania źródeł, że w miastach grupy zbuntowanej młodzieży spotykają się potajemnie i oprócz tego, że piją i palą, recytują też transkrypty pańskich przemówień. Podobno szczególnie lubiane są fragmenty, gdzie porównuje pan prezydenta Kirklanda do rozmaitych gatunków błotnych robaków.
Po śmierci prezydenta Sundstroma oraz jego ministrów Zgromadzenie Darieńskie wybrało Kirklanda, lidera partii Konsolidacjonistów, na prezydenta rządu jedności narodowej. Jednakże od czasu objęcia urzędu Kirkland w coraz większym stopniu podporządkowywał się Brolturanom, którzy narzucili kolonii własne środki bezpieczeństwa.
– Świetnie, świetnie! To pokazuje, jak dalece lud pogardza tym gadem, i jestem pewien, że Kirkland doskonale o tym wie. – Waszutkin pokręcił głową. – Zanim to wszystko się zaczęło, nie był taki zły, ale to jeden z tych ludzi, których dusza nie jest w stanie się oprzeć korupcji, więc został przez nią przeżarty. – Zerknął przez ramię do tyłu. – Czy jesteśmy bezpieczni?
Kobieta nachyliła się i przemówiła z norweskim akcentem.
– On mówi, że w suficie znajdowała się pojedyncza pluskwa, ale już została unieszkodliwiona.
Zdawało się, że rosyjski polityk nieco się odprężył po tych słowach. Potem spojrzał na Grega i uśmiechnął się, widząc jego nieskrywaną ciekawość.
– Moi towarzysze są nieco... niezwykli, da? Do tej tajemnicy przejdziemy później; teraz porozmawiajmy o ruchu oporu.
Greg rozpiął swe grube okrycie, czując, że raptownie robi mu się ciepło.
– No cóż, jak na razie skupiamy nasze wysiłki na zbieraniu informacji – powiedział. – Zabezpieczamy też kanały przerzutu oraz zaufane domy i staramy się zachowywać zasady konspiracji. Jak dotąd pomagaliśmy ludziom wydostawać się z większości miasteczek w głębi lądu oraz z niektórych dzielnic na obrzeżach Hammergardu, ale liczymy, że uda się nam rozszerzyć tę działalność, może nawet uderzyć na jedno z ich więzień.
– Rozumiem, czemu pragniecie to robić, przyjacielu, szczerze rozumiem. Ale ponura prawda jest taka, że będziecie musieli ograniczyć tę działalność, zamiast ją intensyfikować.
Skonsternowany Greg odchylił się na krześle.
– A to dlaczego?
– Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli ludzie będą uciekać w góry i do lasu, zmaleje liczba dysydentów utrudniających życie okupantowi. Po drugie, część tych uciekinierów zabiera ze sobą rodziny i krewnych, co też odpowiada Brolturanom, bo zajmowanie się cywilami wyczerpuje wasze zasoby, osłabia waszą wartość bojową i zmniejsza waszą elastyczność.
– Nie możemy odmawiać pomocy ludziom, którzy byli szykanowani przez Brolturan – odparł spokojnie Greg. – Jeśli ktoś padł ofiarą represji, zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby mu pomóc zbiec w bezpieczne miejsce. To się nie zmieni.
– Oczywiście, rozumiem pańskie postępowanie, panie Cameron, i postępowałbym tak samo, tyle że ja pojmuję realia konfliktu, brutalne realia, podczas gdy pańskie metody po prostu ułatwiają tym śmierdzącym innoświatowcom okupację. Konieczne będą zmiany, jeśli mamy współpracować.
Greg wbił w niego spojrzenie, czując, że wcześniejsza konsternacja przemienia się w irytację i niechęć. W myślach niemal słyszał swoją potencjalną odpowiedź: „Aye, panie Waszutkin, teraz, gdy pan o tym mówi, dostrzegam te realia, więc co pan powie na następujący plan: zamiast pomagać ludziom w ucieczce, rozdamy im karabiny i środki wybuchowe, wie pan, dzieciakom i babciom też, razem z listami celów, z którymi mają się rozprawić. A dla tych, którzy popadli w głęboką rozpacz, zawsze istnieje opcja samobójczych zamachów bombowych – idealny sposób, żeby podkopać morale okupanta. Co pan na to?”.
Jednakże sarkazm, który zakiełkował w jego umyśle, tam też pozostał. Sytuacja była zbyt poważna, by porzucać pozory grzeczności, choćby i wymuszonej. Wziął głęboki wdech i nachylił się, splatając dłonie na blacie stołu.
– Czy mógłby mi pan wyjaśnić, co pan rozumie przez „współpracę”?
Waszutkin rozłożył ręce.
– Niestety, nadużyłem gościnności mieszkańców Trondu; ludzie z miasta, okoliczni plantatorzy oraz hodowcy bydła coraz ostrzej naciskają na radę ze względu na embargo narzucone przez marionetkowy rząd Kirklanda. W ciągu najbliższych kilku dni rada złamie się i zgodzi spełnić żądania Hammergardu, po czym rozkaże mnie i moim zwolennikom wynosić się w cholerę z ich miasta, ale chcę uprzedzić ich ruch i wynieść się wcześniej. Na szczęście, wy już macie główną bazę operacyjną, to całe Tayowal, więc możemy połączyć nasze siły, zjednoczyć umiejętności i zacząć wreszcie coś planować na serio, a?
Uśmiech Waszutkina był szeroki, entuzjastyczny i Greg miał ochotę zaśmiać mu się w twarz, ale tylko lekko uśmiechnął się w odpowiedzi.
– Panie Waszutkin...
– Proszę, mów mi Aleksandr.
– Aleksandrze, musi pan zrozumieć, że Tayowal nie jest osadą Ludzi, tylko miejscem, gdzie Uvovo odprawiają swoje ceremonie. Zaoferowali je nam w charakterze schronienia, a my pomagaliśmy i pomagamy Uvovo uciekać przed brolturańskimi łapankami, wysyłając ich do kryjówek na południu oraz sprowadzając ich do Tayowal. Tak naprawdę nie jestem formalnym przywódcą społeczności Ludzi i nie ośmieliłbym się zacząć wydawać rozkazów... – Mimo że to ja organizuję żywność dla kucharzy, pomyślał, ustalam kolejność wart, rozsądzam spory, aye, właściwie nic nie robię! – Gdyby tu był mój wuj, Teo Karlsson, na pewno oddalibyśmy dowodzenie jemu, ale wygląda na to, że Charakterni wybrali mnie na jego zastępcę, czy też może na swoją maskotkę, jeszcze tego do końca nie rozgryzłem.
Stojący z boku Nikołaj Firmanow opierał się z uśmiechem o ścianę, z rękami w kieszeniach, nic nie mówiąc.
– Zdaje się, że odbiera pan to jako problem, ale gdybym zaoferował jednoznaczne, silne przywództwo, może to nie byłoby postrzegane jako problem w tych czasach, co? – Waszutkin zmarszczył brwi. – Nieformalne układy są przeszkodą w czynieniu planów, ale możemy sobie z tym poradzić, urządzając dużą naradę przy stole, kiedy już wszyscy zbierzemy się razem.
– Przykro mi, Aleksandrze, ale bez zaproszenia wystosowanego przez Słuchaczy Uvovo nie powinieneś przybywać do Tayowal. Zapytam ich, czy ty i twoi ludzie możecie do nas dołączyć, ale jest mało prawdopodobne, by się zgodzili. A gdybyście mimo wszystko przybyli i rozłożyli obóz, oni po prostu zwiną manatki i znikną w puszczy, zostawiając nas z ręką w nocniku, bo otrzymujemy od nich osiemdziesiąt procent naszego prowiantu, a także pomoc w różnych innych formach. – Greg postanowił pominąć fakt, że Słuchacze przyznali mu honorowy tytuł Uczonego i traktują go jak rzecznika Ludzi.
Waszutkin z namysłem zmierzył go wzrokiem.
– Widzę, że w dużym stopniu polegacie teraz na nich.
– To ich świat – odparł Greg. – Którym postanowili się podzielić z nami.
– Rozumiem. Przepraszam, jeśli sprawiałem wcześniej wrażenie... niecierpliwego.
– Nie szkodzi, Aleksandrze. Słuchaj, starożytni Uvovo skonstruowali na tym terenie całkiem sporą liczbę siedlisk, kryjówek wydrążonych w ziemi lub w zboczach wzgórz i gór. Jedno mieści się w jaskiniach Barykad Utgardu na północ od puszczy, niedaleko Belskirnir, i ma stosunkowo dużą powierzchnię. Jestem pewien, że Słuchacze nie mieliby nic przeciwko temu, byś je zajął razem ze swoimi ludźmi.
Waszutkin sprawiał wrażenie udobruchanego.
– Dziękuję ci, Gregory, za twoje rady i za szczerość; spróbuję zdobyć więcej informacji na temat tych jaskiń. Niemniej, nadal muszę cię prosić o przemyślenie waszych strategii. Sytuacja już wkrótce zmieni się na gorsze i musimy być na to przygotowani.
– Przygotowani na co? – spytał Greg. – Czy Brolturanie zamierzają tu ściągnąć więcej wojska? Czy też sprowadzi je Hegemonia?
– W pewnym sensie tak, panie Cameron – odparł ktoś inny.
Greg uniósł wzrok. To przemówił zakapturzony mężczyzna. Waszutkin zaśmiał się i, nie odwracając głowy, skinął zapraszająco.
– Gregory, chciałbym ci przedstawić mojego bardzo dobrego przyjaciela. To jest Baltazar Silveira, który przybył tutaj aż z Ziemi, żeby się z nami dzisiaj rozmówić.
Na poły zaskoczony, na poły zaintrygowany, Greg wstał i wyciągnął rękę, żeby uścisnąć dłoń nieznajomego. Silveira był szczupłej budowy, miał wąską twarz, ostrzyżone na jeża czarne włosy i ciemne, nieco smętne oczy. Jego uśmiech był nieznaczny, ale uścisk dłoni mocny. Greg zadał sobie pytanie, czy mężczyzna jest z okrętu Ziemiosfery, Heraklesa.
– Panie Cameron, bardzo się cieszę, mogąc poznać pana oraz pańskich towarzyszy – powiedział Silveira po noranglicku z akcentem, którego Greg nie potrafił umiejscowić. – Przede wszystkim proszę mieć świadomość, że moja obecność na waszym świecie musi pozostać tajemnicą z tego prostego powodu, że jestem tajnym agentem wywiadu Ziemiosfery. Gdyby armia brolturańska lub Hegemonia zorientowały się, że przebywam na Darienie, byłoby to nadzwyczaj niezręczne dla moich szefów, którzy zmusiliby mnie do opuszczenia planety. A gdyby dowiedziały się o mnie inne siły, na przykład Wspólnota Imisil, w efekcie wynikłyby komplikacje, które również nie przyniosłyby niczego dobrego.
– Ma pan nasze słowo, panie Silveira – odrzekł Greg, którego spokojny ton maskował narastające podniecenie. – Poza naszą czwórką nie będzie żadnych rozmów na temat pańskiej osoby oraz pańskich zamiarów. – Popatrzył na Firmanowów i Kao Cziego, którego twarz nadal skrywały czapka i szalik, a ci potaknęli. – Zatem powiada pan, że Brolturanie zamierzają sprowadzić posiłki. No cóż, po miesiącu skarg i awantur ze strony Rosjan, Skandynawów i Szkotów ani trochę mnie to nie dziwi. Kogo konkretnie zamierzają tu ściągnąć? Regiment artystów teatralnych i cyrkowych? Batalion mistrzów kuchni, żeby napichcili brolturańskich specjałów i w ten sposób ułagodzili nasze marudne charaktery? Czy po prostu więcej wojska?
Rozbawienie Waszutkina było ewidentne, choć tłumione. Silveira uśmiechnął się lodowato.
– Cywilizacja brolturańska stanowi co prawda odrębny odłam w stosunku do Hegemonii Sendrukańskiej – powiedział – ale pod względem militarnym powinna być uważana za prawą rękę Hegemonii. Daje im to dostęp do potężnej gamy najnowocześniejszego sprzętu wojskowego, lecz istnieje kilka rodzajów broni, którą ich patroni zachowują do swojego wyłącznego użytku, jak na przykład Namul-Ashaph. Po sendrukańsku znaczy to, w dosłownym tłumaczeniu, „umysł, który wytwarza”; my opisalibyśmy to urządzenie jako autofabrykę zawiadywaną przez SI, mobilną jednostkę wykorzystującą nanoboty, zdolną wyprodukować od czterech do ośmiu mechów bojowych dziennie, w zależności od ich konfiguracji. My w wywiadzie nazywamy ją w skrócie „tektor”...
– Krótka nazwa, duży kłopot – powiedział Waszutkin do Grega. – Dlatego właśnie musimy być przygotowani.
– Istotnie – rzekł Silveira. – Częścią mojego zadania jest poinformowanie was, czego powinniście się spodziewać i jak się bronić przed taktykami mechów Hegemonii, budując fortyfikacje i pułapki.
Greg słuchał go z narastającym niepokojem i strachem. Tayowal składało się głównie z komór wydrążonych w zboczach nieckowatego zagłębienia na wyżynie na północ od Kentigernów; w razie ataku byłoby trudne do obrony, nie oferowałoby też osłony w przypadku bombardowania. Potem przypomniał sobie, że jego przyjaciel Chel, Widzący Uvovo, przebywa teraz w górach wraz z vothijskim pilotem Yashem oraz droidem Konstruktu, Gorolem Dziewięć, i sprawdzają różne ruiny pozostałe po starożytnych budowlach Uvovo pod kątem ich obronności. Wspomniał o tym Silveirze, który skinął głową.
– Elementy naturalnej rzeźby terenu to najlepsze twierdze – powiedział. – Z poprawką na to, że kompleksy tuneli mogą zadziałać na niekorzyść obrońców.
– Kiedy zatem powinniśmy się spodziewać przybycia tej fabryki śmierci?
– Ma zostać przywieziona na pokładzie frachtowca Hegemonii w ciągu najbliższych paru dni – odrzekł Silveira. – Niestety, nie dysponuję dokładniejszymi informacjami.
Greg uśmiechnął się cierpko.
– Musi mi pan wybaczyć, jeśli to, co powiem, zabrzmi ciutkę kwaśno i marudnie, ale wobec faktu, że lada dzień będziemy musieli się zmierzyć z tą sztuczną inteligencją, która ma nas zniszczyć, czy nie rozsądniej byłoby, gdyby pana szefowie przysłali tutaj, oprócz pańskiej szanownej osoby, także skrzyneczkę czy dwie najnowocześniejszej broni, żeby choć trochę wyrównać szanse?
– Większość typów broni strzelającej strumieniami cząstek pozostawia unikatowe ślady energetyczne – odparł Silveira. – Gdyby Brolturanie wykryli na Darienie obecność takiego sprzętu, natychmiast zorientowaliby się, że Ziemiosfera wspiera bunt miejscowych przeciwko ich władzy, a kiedy dowiedziałaby się o tym Hegemonia, konsekwencje byłyby opłakane. Organizowana jest broń przeciwpancerna wyprodukowana poza Ziemiosferą, ale zanim zdołamy ją tu przerzucić, konflikt będzie już trwał.
– Musimy więc poradzić sobie, dysponując kilkoma strzelbami myśliwskimi na krzyż i bronią krótką. To chce pan powiedzieć?
– Tak naprawdę wasza sytuacja mogłaby być gorsza – odrzekł Silveira. – Tektor, któremu będziecie musieli stawić czoło, to jednostka klasy B; tektory klasy A są dwukrotnie większe i mogą produkować co najmniej dwanaście mechów dziennie. Jest taki świat, który kiedyś nazywał się Karagal, daleko na skraju szlaków Hegemonii wiodących ku obrzeżom galaktyki. Po trwających całe stulecie protestach przeciwko obciążeniom wynikającym z bycia kolonią, jego mieszkańcy podjęli solidarną rebelię, sądząc, że to udowodni, iż zasługują na autonomię. Hegemonia w odpowiedzi wysłała tam czterdzieści tektorów klasy A i po miesiącu na planecie nie ostał się nikt żywy, populacja licząca półtora miliarda została starta z powierzchni ziemi. Bo tektory klasy A są w stanie budować nie tylko całą gamę mechów, ale także tektory klasy B.
Greg wymienił spojrzenia z Waszutkinem, który sardonicznie uniósł brew.
– To – powiedział Greg – nie brzmi zbyt pocieszająco.
– Ale wam tutaj, na Darienie, nie grozi nic podobnego – ciągnął agent. – Brolturanie dokładają starań, żeby konsekwentnie budować obraz siebie jako życzliwych nadzorców, którzy pilnują bezpieczeństwa w kolonii Ludzi, podczas gdy jej mieszkańcy spokojnie sobie żyją, wdzięczni za ochronę. Tego rodzaju propaganda płynie strumieniem przez podprzestrzenne kanały informacyjne niemalże od dnia, gdy Sundstrom zginął w zamachu, a odkrycie prawdy na temat brolturańskiej okupacji stanowi drugą połowę mojego zadania.
– Zbieranie informacji – powiedział Greg, myśląc o Kao Czim.
– Zgadza się. Jest kilka pytań, na które nie znamy odpowiedzi, i polecono mi naświetlić te sprawy; pan Waszutkin był tak uprzejmy, że udzielił mi pewnych informacji na temat kapitana Barboura, tego pilota, który zestrzelił dwa brolturańskie myśliwce, lecąc promem Ziemiosfery.
– Wie pan o tym? – spytał Greg.
Silveira skinął głową.
– Oczywiście. Barbour stał się na Ziemi nieformalnym bohaterem podziemia, a powszechnie wysławianą postacią w koloniach Vox Humana. Znał go pan?
– Nie, ale mój wuj znajdował się razem z nim na pokładzie tego promu.
Waszutkin nachylił się, nagle ożywiony.
– Czarny Teo, tak? Major Karlsson, prawa ręka Wiktora Ingrama! – Zagwizdał cicho. – On też zginął?
– Nie jesteśmy pewni – odparł Greg, próbując zignorować uczucie pustki w klatce piersiowej. – Stacja Pilipoint doniosła, że zanim prom podjął walkę z brolturańskimi myśliwcami, wystrzelono z niego kapsułę ratunkową. Może wuj Teo był na jej pokładzie, nie wiem.
– A co z księżycem Nieviestą? – spytał Silveira. – Jak sądzicie, co się dzieje tam w górze?
Tam w górze. Na przestrzeni ostatnich kilku tygodni Gregowi w dużym stopniu udawało się unikać ponurych rozmyślań na temat tego, jaki los spotkał najbliższe mu osoby. Od Catriony i wuja Teo nie było żadnych wieści, to wszystko, i nie zamierzał pozwalać, by w jego myślach na serio zakorzeniły się przypuszczenia, że postradali życie.
– Brolturanie zlikwidowali wszelkie możliwości skomunikowania się z Nieviestą, więc nie mieliśmy jak nawiązać bezpośredniego kontaktu z przebywającymi tam ludźmi – odrzekł. – Po kolonii krąży mnóstwo pogłosek, Aleksandr zapewne powtórzył panu część z nich, ale bez niezależnego źródła pozostają wyłącznie pogłoskami.
Silveira skinął głową.
– A co z ambasadorem Ziemiosfery, Robertem Horstem? Nasze hieny dziennikarstwa politycznego bez ustanku generują fale spekulacji, odkąd rzekomo zniknął tego samego dnia, w którym wysłannik Hegemonii oskarżył go o zorganizowanie zamachu na Reskothyra, pierwszego brolturańskiego ambasadora. Pan Waszutkin mówi, że nie byłby zaskoczony, gdyby się okazało, że Horst rzeczywiście stał za tym mordem – a co pan o tym sądzi?
Greg przeczesał palcami włosy i pomasował bolący kark. Pytanie brzmi raczej, co powinienem powiedzieć, pomyślał. Och, trudno, lepiej zaserwować pół prawdy niż same kłamstwa!
– Horst nie miał z tym zamachem nic wspólnego – odparł. – Widziałem nagranie z kamery, stanowiące dowód, że za zamordowanie ambasadora odpowiadają komandosi Ezgara, a oni przyjmują rozkazy tylko od wysłannika Hegemonii, Utavessa Kurosa. Natomiast gdy chodzi o to, gdzie Horst teraz przebywa, no cóż, to jest zagadka. – Westchnął. – To, co za chwilę panom opowiem, zabrzmi niewiarygodnie, ale proszę mnie cierpliwie wysłuchać. Mój wuj, Teo Karlsson, wiedział, że brolturańscy żołnierze nadlatują, żeby aresztować ambasadora Horsta, który przebywał wtedy przy Wodogrzmotach Gangradur. Zabrał ambasadora zeplinem na Ramię Olbrzyma, gdzie w tamtym czasie pracowałem...
Greg zrelacjonował, jak schronili się w podziemnej komorze pod wzniesieniem, podczas gdy brolturańskie wojsko przeczesywało teren. Ani słowem nie wspomniał o krzywstudni ani o jej prawdziwej funkcji. Zamiast tego powiedział, że ich obecność uruchomiła starożytny zautomatyzowany transporter materii, który przypadkowo porwał ambasadora... dokądś, nie wiadomo gdzie.
Silveira zmarszczył czoło, a Waszutkin, który początkowo się uśmiechał, teraz odchylił się na krześle, uważnie obserwując Grega.
– Nie przypominam sobie doniesień o takich odkryciach na Ramieniu Olbrzyma – powiedział.
– Odkryliśmy tę komorę dosłownie tuż przed nadejściem kryzysu – odrzekł Greg. – Zdaję sobie sprawę, że macie tylko moje słowo, że to wszystko prawda... no, moje oraz moich towarzyszy. – Wskazał braci Firmanow.
Waszutkin wyprostował się na krześle i wbił spojrzenie w Nikołaja.
– Czy to prawda? To właśnie widzieliście?
Nikołaj zachował spokój.
– Tak, proszę pana. Wszystko odbyło się tak, jak to opisał pan Cameron.
– Dokładnie tak, jak to opisał – dodał Aleksiej.
Greg się uśmiechnął.
– Co więcej, przypuszczalnie właśnie to starożytne urządzenie jest przyczyną, dla której Hegemonia interesuje się Darienem. Jak sądzicie, czemu wykopali potężny tunel sięgający do wnętrza Ramienia Olbrzyma?
Teraz Silveira miał niepewną minę, jakby nie był do końca przekonany.
– Do tej pory nikomu nie udało się sprawić, by technologia transportu materii funkcjonowała w sposób przewidywalny, ale twierdzi pan, że to urządzenie istnieje i działa.
– Nie wiadomo, czy ambasador Horst przeżył ten proces – dodał Greg.
Silveira zmarszczył brwi, kierując wzrok na jakiś punkt poza ramieniem Grega.
– A pana trzeci towarzysz, ten, który nie powiedział dotąd ani słowa?
Greg się uśmiechnął; to było pytanie, na które czekał.
– Ma mnóstwo do powiedzenia, panie Silveira, ale czy może pan mi wpierw udzielić pewnej informacji? Czy pańscy zwierzchnicy byliby gotowi nam zaoferować bezpośrednie wsparcie, w zależności od tego, co będzie zawierał pański raport?
– Istnieje taka możliwość – odrzekł ostrożnie Silveira.
– Na przykład, gdyby odkrył pan coś piorunująco ważnego?
– Na pewno musiałoby to być coś o naprawdę ogromnym znaczeniu.
Greg odwrócił głowę i gestem przywołał Kao Cziego.
– Pokaż się, przyjacielu, i powiedz tym panom, kim jesteś.
Ujrzał zaskoczenie na twarzach pozostałych, gdy Kao Czi ściągnął czapkę i szalik, po czym grzecznie ukłonił się najpierw Waszutkinowi, a potem Silveirze.
– Dzień dobry panom. Nazywam się Kao Czi, syn Kao Hsiena. Przybyłem na ten piękny świat z układu gwiezdnego położonego w sąsiedztwie najdalszych granic Hegemonii, aczkolwiek moja rodzina żyła wcześniej na planecie zwanej Pyre. Mój praprapradziadek urodził się tam, lecz jego rodzice pochodzili z Chin, z Ziemi, i przybyli na Pyre statkiem o nazwie Tenebrosa...
Gdy Kao Czi zaczął relacjonować tragiczną historię Pyre, Waszutkin był w widoczny sposób poruszony, Silveira zaś wyglądał, jakby trafił go piorun.
Gdyby tylko udało się nam go przeciągnąć na naszą stronę, pomyślał Greg. Może rewelacje na temat Pyre wystarczą, jeśli będą współgrały z jego motywami? Moglibyśmy podjąć walkę z Brolturanami oraz tą mechanoidalną fabryką, ale bez pomocy z zewnątrz jesteśmy skazani na klęskę. A jeśli przegramy, Darieńczycy skończą jako niewolnicy sendrukańskich panów, jako jeszcze jeden posłuszny trybik w potężnej machinie Hegemonii. Nie możemy na to pozwolić.
Potem przypomniał sobie własne krótkotrwałe, lecz straszliwe zniewolenie przez nanopył Hegemonii, i wstrząsnął nim dreszcz.
Nie pozwolę, by to się powtórzyło.