Prolog
Kot, Który Przeżył
Męża głoś, Muzo, wielce obrotnego, który (...) wiele wędrował...*
(...)
Ostatnio Homer nauczył się korzystać z toalety. Dlaczego w wieku dwunastu lat postanowił nagle dodać do swoich licznych sukcesów także i ten, nie mam bladego pojęcia. Słyszałam o kotach przyuczanych przez właścicieli do korzystania z sedesu zamiast kuwety, ale nigdy o takim, który opanował tę szczególną sztukę samodzielnie i z własnej woli.
Owo najnowsze osiągnięcie Homera zauważyłam przez przypadek. Obudziłam się wcześnie i na chwiejnych nogach poczłapałam do łazienki. Kiedy pstryknęłam światło, okazało się, że jest zajęta: na krawędzi deski sedesowej siedział Homer.
– O, przepraszam – powiedziałam odruchowo, jeszcze nie do końca obudzona. Dopiero kiedy wyszłam, zamykając starannie drzwi za sobą, przyszła refleksja: Zaraz, chwileczkę...
– Nasz kot jest geniuszem – oznajmiłam później Laurence'owi.
– Geniuszem to on będzie, jak się nauczy spuszczać wodę – zareplikował mój mąż.
Rzeczywiście: spłukiwać muszli wciąż jeszcze nie umie. Dlatego sprawdzenie toalety trafiło jako kolejna pozycja na moją mentalną listę kontrolną, której poddaję mieszkanie, odnotowując pozrzucane fotografie w ramkach, pootwierane szafki i poprzewracane bibeloty.
Ponieważ nigdy nie wiem, co zastanę po otwarciu drzwi, i ponieważ sam widok Homera może zszokować niewtajemniczonych, staram się zawsze uprzedzać gości, którzy odwiedzają mnie po raz pierwszy. Po poznaniu Laurence'a, kiedy przestałam umawiać się na randki z innymi i w ogóle nie zawierałam już tylu znajomości, także i to zdarzało mi się coraz rzadziej.
Nadal jednak pamiętam, jak kiedyś nie udało mi się w porę ostrzec nowego chłopaka przed pierwszą wizytą. Na początku spotkania nie sądziłam, że zechcę zaprosić go do siebie, a gdy już do tego doszło, nie chciałam opowiadaniem o kotach psuć romantycznego nastroju.
Homer w tamtym czasie uwielbiał bawić się tamponami. Fascynowało go, że tak się turlają i jeszcze mają na końcu sznureczek. W końcu udało mu się wykombinować, gdzie je trzymam, i dotąd z podziwu godną cierpliwością forsował szafkę pod umywalką, aż wywlókł całe pudełko ulubionych zabawek.
Wchodzę do mieszkania z moim towarzyszem, a tu Homer wita mnie przy drzwiach z tamponem zwisającym z pyszczka! Na tle czarnego futerka biały wałeczek odcinał się upokarzająco wyraźnie. Przez chwilę kotek galopował w kółko w radosnym triumfie, a potem nagle usiadł przede mną na tylnych łapkach, ściskając między szczękami tampon jak pies surową kość.
Mój towarzysz, wyraźnie stropiony, zaczął się jąkać:
– C-co... on tam... Czy to... Czy coś mu się stało?
Kucnęłam na obcasach, a Homer natychmiast wdrapał mi się na kolana, porzucając wykradzioną zdobycz u moich stóp.
– Nic mu nie jest – odparłam. – On tylko nie ma oczu.
Ta lakoniczna informacja o mało nie zwaliła mojego znajomego z nóg.
– Nie ma oczu?
– No tak. Urodził się z oczami, ale usunięto mu je, kiedy jeszcze był kociakiem.
Według ocen Humane Society w około trzydziestu ośmiu milionach amerykańskich gospodarstw domowych żyje mniej więcej dziewięćdziesiąt milionów kotów. W pewnym sensie Homer jest całkowicie typowy. Je, śpi, ugania się za zmiętymi kulkami papieru i ciągle przydarza mu się tyle kłopotów, że nie nadążam im zapobiegać. Podobnie jak każdy inny kot, ma bardzo utrwalone poglądy w kwestii tego, co lubi, a czego nie znosi. Dla Homera szczęście to tuńczyk prosto z puszki, wspinaczka po wszystkim, co może wytrzymać jego ciężar, polowanie z dziką zajadłością na swoje dwie, znacznie większe, „siostry”, wreszcie drzemka na słonecznej plamie, która pojawia się w salonie tuż przed zachodem. Nieszczęściem natomiast jest przegrany wyścig do miejsca obok „mamy” na kanapie, kuweta, której nie można nazwać nieskazitelnie czystą, permanentny zakaz wstępu na balkon (ślepy kot plus wysoki występ – skutki łatwo przewidzieć) oraz słowo „nie”.
Ale życie Homera wykracza poza moją wyobraźnię i często myślę, że jego historię można ująć wyłącznie w ramy eposu. Jest Kotem, Który Przeżył – osieroconym, na pół zagłodzonym dachowcem, który pokonał chorobę na tyle poważną, że po dwóch tygodniach życia odebrała mu oczy, a potem zniweczyła nadzieję na szczęśliwy dom. Jest jak Daredevil**, słynny superheros, który stracił wzrok wskutek wypadku, ratując niewidomego mężczyznę, ale zyskał nadludzką zdolność wykorzystania pozostałych zmysłów. Także i u Homera zmysł słuchu i powonienia, orientacja w terenie, sztuka unikania wszelkich przeszkód w nieznanym wcześniej wnętrzu wykraczają poza prawa natury. Potrafi z trzeciego pokoju zwęszyć pojedynczy kawałek tuńczyka, skoczyć z miejsca na wysokość półtora metra i złapać w locie brzęczącą muchę. Każdy skok z oparcia fotela albo ze stołu to wyraz wiary, że nie okaże się skokiem w przepaść. Każda pogoń za piłeczką przez korytarz to akt czystej brawury. Każda wspinaczka na zasłonę czy na blat kuchenny, każdy krok naprzód
w czarną przestrzeń czy choćby chęć zaprzyjaźnienia się z nowo poznanym człowiekiem jest cudem odwagi. Homer nie ma psa przewodnika, białej laski, nie zna języka, w którym można by go uprzedzić o kształcie czy naturze napotykanych przeszkód. Moje pozostałe koty wyglądają przez okna i dzięki temu znają granice swojego świata. Dla Homera świat nie ma granic i jest niepoznawalny; pokój, w którym się znajduje, zawiera wszystko, a więc jest nieskończony. Stykając się tylko bardzo powierzchownie z czasem i przestrzenią, Homer wykracza poza obydwa te wymiary.
Homer pojawił się w moim domu, ponieważ nikt inny go nie chciał. Dlatego nigdy nie przestaje mnie zdumiewać, jak bardzo fascynuje on ludzi – nawet tych, którzy niezbyt interesują się kotami – kiedy go spotykają czy choćby tylko o nim słyszą. Stanowi niezawodny temat do rozmowy – coś, czego absolutnie nie oczekiwałam, decydując się na adopcję. Dziewięćdziesiąt milionów kotów w kraju to dziewięćdziesiąt milionów kocich historii, ale ryzykując podejrzenie o nieznośną megalomanię, oświadczam, że nie spotkałam dotąd tak niezwykłego kota jak mój Homer. Od ponad dwunastu lat co najmniej raz na tydzień czymś mnie rozbawia, wkurza czy zadziwia, a już najbardziej ze wszystkiego zdumiewa mnie Homer widziany po raz kolejny cudzymi oczami.
„Ach, jakie to smutne!” – słyszę zwykle na wieść, że dwutygodniowemu kociakowi usunięto operacyjnie oczy. Odpowiadam wówczas, że dam sto dolarów każdemu, kto gdziekolwiek na świecie pokaże mi szczęśliwszego kociego rozrabiakę. „Jak on się porusza?” – pytają. Na czterech łapach, jak każdy zdrowy kot. Czasem, kiedy jest wyjątkowo rozbawiony, rozlega się głośne „łup!” łebkiem o ścianę czy stołową nogę, o której zdarzyło mu się zapomnieć. Zawsze mnie to śmieszy, nawet jeśli w sercu odnawiają się stare rany. Śmieję się, bo widok kota, który w ferworze zabawy spada na wstecznym biegu z kanapy albo szarżuje łebkiem na zamknięte szklane drzwi, rozbawiłby każdego. A serce mi pęka, bo gdyby w najlepszym ze światów Homer został odnaleziony tydzień wcześniej, jego infekcja mogłaby się okazać tylko „poważna”, a nie „nieuleczalna”.
Oczywiście w takim świecie Homer raczej na pewno nie trafiłby pod mój dach.
Moim ulubionym momentem podczas święta Paschy – dnia, który upamiętnia wyprowadzenie Mojżesza wraz ze wszystkimi Izraelitami z niewoli egipskiej do Ziemi Obiecanej – jest zawsze „Dajenu”, radosna pieśń śpiewana głośno, z klaskaniem i tupaniem do taktu. Owo hebrajskie słowo oznacza „to by nam wystarczyło”, a pieśń wylicza wszystkie cuda, jakie Bóg sam, z własnej woli, uczynił dla Izraelitów, i po każdym podkreśla, że już ten jeden cud zupełnie by wystarczył: gdyby tylko wywiódł nas z Egiptu, bez wymierzania sprawiedliwości faraonowi, dajenu! Gdyby wymierzył mu sprawiedliwość, ale już nie rozdzielił dla nas morza, dajenu! Gdyby tylko rozdzielił dla nas morze, ale nie zaspokajał naszych potrzeb na pustyni przez czterdzieści lat, dajenu!
I tak dalej.
Mieszkając przez dwanaście lat z Homerem, tworzyłam swoją własną pieśń „Dajenu”. Gdyby tylko Homerowi udało się przeżyć pierwsze dwa tygodnie, to by mi wystarczyło. Gdyby sam nauczył się odnajdywać miseczkę i kuwetę... Gdyby nauczył się sam, bez pomocy, przechodzić z pokoju do pokoju... Gdyby nauczył się biegać, skakać i bez obaw robić to wszystko, czego jak mnie ostrzegano, mógł nigdy się nie nauczyć... Gdyby codziennie przez całe dziesięć lat doprowadzał mnie do głośnego śmiechu...
I gdyby nie zrobił nic poza tym, że stał się jednym z najwierniejszych, najczulszych i najodważniejszych stworzeń, nieustannym źródłem radości i natchnienia... to też by mi zupełnie wystarczyło, a nawet więcej.
Kiedy sytuacja wydaje się na tyle beznadziejna, że żadna z racjonalnie myślących osób nie oczekuje niczego dobrego – każde z wymienionych osiągnięć można nazwać cudem. Niewielu z nas ma tyle szczęścia, by w swoim codziennym życiu takie cuda dostrzegać.
Dlatego ta książka jest nie tylko dla takich szaleńców jak ja, ale również dla tych innych, którzy porzucili wiarę w cuda i bohaterów dnia codziennego; dla miłośników kotów i tych, którzy uważają się za ich zajadłych przeciwników; dla tych, którzy słowa „normalny” i „idealny” traktują jako synonimy, i tych, którzy wiedzą, że mały krok w bok od utartego szlaku wzbogaca czasem całe życie.
Tym wszystkim przedstawiam Homera, Superkota.
Dajenu!
- Motta do rozdziałów zaczerpnięte z „Odysei” Homera w przekładzie Jana Parandowskiego.
** Daredevil – niewidomy prawnik, który nocami w diabelskim kostiumie walczy z przestępczością na ulicach Nowego Jorku; postać komiksowa, stworzona przez Stana Lee i Billa Everetta.