O względności czasu w modelach rozwoju dziecka. Wykład akademicki
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2018 |
Autorzy | |
Wydawnictwo |
Niniejsza publikacja ma podtytuł „Wykład akademicki” i taki ma w założeniu charakter. Jednak do chwili zamknięcia pracy nad tekstem nigdzie został on wygłoszony. Tym określeniem głównie wyjaśniamy status rozważań, ich kształt, niewielką liczbę przypisów i język narracji. A też uzasadniamy ilustracyjność, co może być uznane wręcz za zbytnie przeilustrowanie wywodu. Wykład ten, przedstawiany tradycyjnie, byłby bowiem wsparty dużą porcją prezentacji.
Wykład podzieliliśmy na trzy części (ujęcia), prezentując w każdej z nich inną perspektywę kluczowych tu pojęć i ich wzajemnych relacji. W narracji nie posługujemy się wbrew pozorom formą pluralis maiestatis, lecz – idąc za podpowiedzią Kazimierza Twardowskiego – pluralis modestiae, która zdaniem tego wybitnego filozofa jest dla wykładów akademickich najbardziej odpowiednia.
Celami wykładu są poczynienie pewnego porządku metodologicznego i terminologicznego w zakresie pojęć modelu, modelu rozwoju dziecka oraz próba ustalenia ich relacji z czasem zarówno w ujęciu „newtonowskim”, jak i „einsteinowskim”. Czyli z czasem postrzeganym jako byt obiektywny i absolutny oraz czasem relatywnym, podmiotowym, postrzeganym nie tylko indywidualnie, ale także niepowtarzalnie. W rozważaniach jest również mocno wyeksponowany wątek rozwoju, pokazywanego na przykładzie modeli całożyciowych. Jednakowoż sam zamysł wykładu i jego główną oś stanowiło dzieciństwo, a ściślej – jego rozwojowy fenomen. I to staraliśmy się w miarę dyskretnie podkreślać, a w każdym razie dostrzec. Również w tytule tego wykładu.
Zaprezentowany w książce wykład jest wyrazem woli powrotu do zagadnień oraz obszarów podstawowych dla pedagogiki, do powolnego namysłu nad jej filozoficznymi i logicznymi źródłami. To jak „powrót do domu” po wieloletniej wędrówce w dorożce naukowego eseju i niemal literackiej narracji autora. To również reakcja na upowszechniającą się „pedagogikę poboczy”, pedagogikę tak niekiedy egzotyczną, że aż marginalną dla paradygmatu tej nauki.
Numer ISBN | 978-83-8095-486-1 |
Wymiary | 160x235 |
Oprawa | miękka |
Liczba stron | 102 |
Język | polski |
Fragment | Synteza i hipotezy Warto rozważyć, czy istotnie newtonowskie rozumienie czasu – jako niezależnej, stałej i obiektywnej wielkości – nadaje się do opisywania ludzkiego rozwoju. Czy porównywanie czasu rozwoju poszczególnych ludzi, a zwłaszcza dzieci, nie jest wobec tego zabiegiem sztucznym i nieuzasadnionym, pozostając wyłącznie pewną przyjętą, wygodną konwencją? W przypadku uznania czasu newtonowskiego za nieadekwatną miarę ludzkiego rozwoju należałoby go zastąpić czasem względnym (subiektywnym), a zatem niemożliwym do wspólnego pomiaru, gdyż zależnym całkowicie od ulokowania obserwatorów. Czas podmiotowy może się zasadniczo różnić od przedmiotowego. Jego upływ i wielkość mogą bowiem być inne u obserwującego i obserwowanego. Między nimi nie musi zachodzić jakakolwiek koherencja. Czas względny ulega kompresji lub rozciągnięciu, ale liczba przebiegających w nim zdarzeń pozostaje dla danego zjawiska stała. Zdarzenie A → B = zdarzenie A →→→ B. Istota czasu ich występowania jest również identyczna, materia czasu pozostała, uległa tylko skompresowaniu lub rozciągnięciu. Skuteczność oddziaływania czasu jest w obu przypadkach jednakowa. Czas, jaki upłynął od zdarzenia A do zdarzenia B, w żadnym stopniu nie zmienia ani ich kolejności, ani przyczynowości. Nie daje się niczym wypełnić i tak naprawdę rejestrujemy go ex post. Procesy kompresji i rozciągnięcia w odniesieniu do konkretnego następstwa zdarzeń są nieodwracalne. Tworzenie modeli jest de facto zmianą statusu czasu w relacjach między wiedzą a masą poznawczą. Ponieważ każdy model ma swój „wewnętrzny czas”, czyli własny wymiar dokonującego się w nim upraszczania predykatu, to łączenie ich i dokonywanie operacji na ich asocjacjach może się mijać z celem i przynosić tylko rzekome rezultaty. Uniknięcie tej pułapki może nastąpić wyłącznie w asocjowaniu modeli jednorodnych, w których czas został identycznie skompresowany, a zatem których proporcje w stosunku do predykatu są takie same. Rozwój dziecka zależy od jego możliwości absorpcyjnych i sprawności tworzenia relacji czasowych z masą poznawczą. Jej odpowiednie ilość i jakość mogą skutecznie przyspieszać rozwój, a niedobór może go hamować. Przy czym im większa ilość masy poznawczej i ważkość jej treści dla dziecka, tym znaczniejszemu zagęszczeniu ulega czas rozwoju. W wyniku kompresji czasu dochodzi do powstania „miejsca po nim”, miejsca, które ulega całkowitej anihilacji i jest tym samym rozwojowo zupełnie jałowe. Dominujący niemal w każdym systemie paradygmat wychowawczy polegający na podporządkowywaniu dziecka subiektywnemu czasowi wychowującego wydaje się w obliczu naszych rozważań błędem, bo popada w kolizję z czasem wychowanka. Właściwszą, jak się zdaje, drogą byłoby stymulowanie możliwości absorpcyjnych dziecka i w ten sposób kształtowanie w nim otwartości na coraz to większą masę poznawczą. Tutaj niezastąpiona jest umiejętność tworzenia struktur reprodukcyjnych wprowadzających dziecko w zastaną i dostępną masę poznawczą. Dlatego poznawczy świat dziecka powinien być niemal całkowicie zanurzony w doświadczaniu niezapośredniczonym przez jakiekolwiek modele. Dziecko bowiem nie jest w stanie odkodować i zrozumieć zamkniętego w nich czasu i poczyna je traktować jako immanentny składnik doświadczanej rzeczywistości. Inaczej rzecz ujmując, absorbowanie – na miarę ludzkich/dziecięcych możliwości – masy poznawczej powinno poprzedzać konfrontowanie dziecka z modelami. Tak należy rozumieć pojęcie pedagogii źródeł. Komputer, przez który rozumiemy tu całość powszechnie dostępnych elementów technologii cyfrowej, zagęszcza czas – niekiedy do tego stopnia, że staje się on niemal niezauważalny. Wszystko dzieje się za jego sprawą niemal natychmiast. Posługuje się on modelami, imitacjami, wizualizacjami, animacjami składającymi się na rozkawałkowaną i dość niespójną makietę masy poznawczej, z którą dziecko traci kontakt lub nie ma kontaktu w ogóle. Niesie to pewne zagrożenia. Na przykład w brutalnych grach komputerowych możemy zadawać bezrefleksyjnie śmierć dowolnej liczbie przeciwników. Im szybciej, tym lepiej. Refleks (a więc znów czas!) jest mocno premiowany. Dalecy jesteśmy od tego, aby twierdzić, że gry komputerowe uczą przemocy, ale trzeba przyznać, iż mogą one banalizować takie zjawiska, jak: śmierć, katastrofy czy wojna. W dowolnej chwili bowiem można wyłączyć komputer, jak świadomość, i zapomnieć o położonych trupem ofiarach gry. W realnym życiu takie zachowanie charakteryzuje wyłącznie dewiantów. Namysł, oddanie lekturze, inkubowanie rozwiązań rozmaitych problemów, dochodzenie do własnych konkluzji, dyskusja i rozmowy, pełne oraz dopracowane wypowiedzi czy wreszcie umiejętność słuchania stają się nieatrakcyjne i zbyt długotrwałe, a w młodszym pokoleniu są już passé. Do tego stopnia, że trzynastolatka pochłaniająca książki ma z tego powodu przezwisko „Retro” – to fakt. Uczniowie są zalewani przez anonimowych autorów streszczeniami lektur, badanie ich wiedzy odbywa się w sposób testowy, a wypowiedzi ustne na lekcjach zostają ograniczone do minimum. Dorośli zaś otrzymują „podręczniki” obiecujące naukę gry w tenisa czy jazdy konnej w weekend. Dziecko to tylko tubylec (czy „cyfrowy tubylec”, jak je określił Marc Prensky), ktoś zastany na lądzie, o którym sądzi, że jest jedynym lądem, jaki istnieje; Polinezyjczyk na gruzach Atlantydy. Nie wybiera się nigdzie, niczego nowego nie chce oglądać. Nie marzy o podróżach, bo zagubił czwarty wymiar, a więc czas. Wszak podróże to czas. I właśnie bez czasu, tego koniecznego poznawczo wymiaru, obraz, jaki widzi, nie tylko w komputerze, jest płaski, ma zaledwie dwa wymiary. Obraz ten przedstawia wszystko, a więc tak naprawdę nic. Artysta ilustrujący ten wykład przedstawił to następująco: To świat znaków, symboli i modeli, wyuczona cyfrowo rzeczywistość płaska, pozbawiona nie tylko głębi, ale także w dużej mierze świadomości istnienia gdzieś pod nią (przed nią?) masy poznawczej. To samoreprodukujący się i multiplikujący chaos, który nie daje się zrozumieć i już nikt go rozumieć nie chce. Potrzeba rozumienia zanika bowiem wraz z redukcją czasu. Pojawia hegemonia rzeczywistej wirtualności, czyli wyobrażeń przechodzących w spostrzeżenia. Z tego chaosu ma powstać, wedle posthumanistów, postczłowiek, czyli ulepszona technicznie (i po części ewolucyjnie) jednostka, która nie będzie się starzeć (bo zatrzyma czas), nie będzie chorować, powiększy liczbę zmysłów i będzie dysponować superinteligencją – większą niż ta, jaką dysponowali najwięksi dotąd geniusze. Dla niektórych obserwatorów może ten (czy podobny) obraz stanowić grunt „twórczej różnorodności”. Warto jednak pamiętać w tym miejscu o refleksji Anthony’ego Esolena, wybitnego humanisty z Providence College w USA, przestrzegającego przed terrorem „różnorodności totalitarnej”, zupełnie bezpłodnej i dla rozwoju społeczeństw szkodliwej, a nawet niebezpiecznej. Jeśli połączymy myśl Castellsa z ujęciem Esolena, pojawi się nam model zupełnie nowego ładu społecznego, innych stosunków międzyludzkich oraz inne pojęcie władzy. Być może po erze kapitalizmu w różnych jego odmianach nastąpi zwrot ku „sieciowej demokracji”, w której bezpośrednie i pośrednie stosunki międzyludzkie zostaną zastąpione cyfrowo regulowanymi kontaktami. Kształt tych ostatnich będzie zależał od zupełnie innej władzy niż ta, z jaką obecnie mamy do czynienia. Jest to jednak tylko trop, który w tym miejscu pozostawimy. Jak wspomnieliśmy, efektem spłaszczenia świata, czyli umieszczenia go w dwóch wymiarach, są idee transhumanizmu (posthumanizmu) i zaangażowanie w kognitywistykę, neurodydaktykę, nanotechnologię, plastyczną chirurgię mózgu. W gruncie rzeczy to przekonanie, że człowiek może stworzyć człowieka od nowa. Oczywiście lepszego, nieśmiertelnego, wyzwolonego od sumienia i już bez archaicznych przesądów o istnieniu duszy. Jak stwierdził Max More, jeden z radykalnych przedstawicieli tego nurtu, Nigdy więcej bogowie, wiara czy lęk nie będą nas powstrzymywały. Pozbądźmy się naszych starych form, ignorancji, słabości i śmiertelności. Przyszłość należy do posthumanizmu. To także próba udowodnienia, że Bóg nie był nigdy do niczego człowiekowi potrzebny, że Boga można będzie sobie stworzyć. Jeśli się tylko zechce. Ten dotychczasowy się zestarzał i przeżył, a kolokwialnie mówiąc – stał się passé. Jeśli bowiem można zwyciężyć czas i uciążliwą n-wymiarowość świata, to znaczy, że nie ma żadnej przeszłości ani przyszłości, że nie ma też wieczności, ani przedwieczności. Ergo – Bóg nie ma racji bytu, bo znajduje się w wymiarze, który potrafimy unicestwić. Jest to być może cena za rezonans magnetyczny, tomografię komputerową, nowoczesne rozwiązania komunikacyjne, technologie pozwalające uprzedzać o klęskach żywiołowych, bezpieczny układ hamowania w samochodach, nawigację GPS czy karty płatnicze. Na tym polu człowiek odniósł niewątpliwe zwycięstwo nad czasem. Może narzekamy tylko na skutki uboczne kosmicznych technologii jako zupełnie nowego sposobu myślenia. Tylko że poza tymi koniecznościami, w których czas jest korelatem ludzkiego bezpieczeństwa, po co nam jego kompresja? Zwłaszcza że czasu nie da się oszczędzać ani cofać. Tego dowiemy się dopiero za kilka pokoleń. Być może będzie wtedy wiadomo, że świat sprowadzony do modelu jest bezpieczniejszy, a cały ten proces okaże się dla ludzkości zbawienny. Chociaż trudno teraz przewidzieć, jaką treścią wypełnimy kiedyś przymiotnik „zbawienny”. |
Podziel się opinią
Komentarze