Wybory prezydenckie jesienią 2005 roku uświadomiły mi z całą drastycznością, na czym polega demokracja medialna. Uderzył mnie fakt, iż strumień obrazów (i towarzyszących im emocji) kampanii wyborczej, wpisany w medialną konwencję jednoznacznych opozycji, wyparł z wizji i — co szokujące — także ze świadomości widzów wcześniejszy obraz Polski. Ów obraz, też zresztą ukształtowany przez media, pełen afer na styku władzy i biznesu, stanowił poprzednio zaakceptowaną powszechnie wykładnię transformacji, jednoznacznie wskazującą na konieczność przełomu. Hasło IV Rzeczypospolitej tłumaczyło się tylko w kanwie tego obrazu.
I nagle w trakcie kampanii ów obraz został jakby wydmuchany ze świadomości społecznej (metafora wydmuszki narzuca się tu nieodparcie) i zastąpiony nowym, dramatycznym spektaklem. Zapadł się grunt stanowiący punkt oparcia jednej ze stron (Kaczyńskiego) i cała gra rozpoczęła się niejako od zera, jakby wcześniejszego obrazu (i jakoś z nim skorelowanej rzeczywistości) w ogóle nie było. Zniknął zresztą także problem brata bliźniaka: wystarczyło nie mówić o nim przez tydzień w mediach i jakby przestał istnieć! Potem oba te momenty wróciły ze zdwojoną siłą, wraz z nową — po zwycięstwie PiS-u — sytuacją w mediach.
Wcześniej jednak o wyniku wyborów zaczęły decydować inne argumenty, już wewnętrzne wobec spektaklu kampanii wyborczej, i nowa dramaturgia, z własnymi — często tworzonymi ad hoc — osiami konfliktów. Obaj politycy, Tusk i Kaczyński, stali się jedynie katalizatorami happeningu, nad którym stracili kontrolę i którego emocjonalnej dynamiki nikt już nie rozumiał. Coraz bardziej zagadkowe stawały się przypływy i odpływy poparcia. Jedni premiowali Kaczyńskiego — głównie za wolę walki do końca, nawet z przegranych pozycji; i ta opcja zwyciężyła. Inni czynili z Tuskowej wady oportunizmu wręcz walor, dostrzegając szansę na nową, korzystną dla siebie „grubą kreskę”. AK-owcy oburzali się na wyciągnięcie przez Kurskiego sprawy Tuskowego dziadka, w końcu przecież bohatera. Geje atakowali głównie Kaczyńskiego w związku z kwestią parady, choć to Tusk w swoim czasie użył wobec nich argumentów o „kulturze większości”, opakowanych dodatkowo w ironię.
Wydawało się, że ów sztuczny dramatyzm wyborczego dyskursu zdeformuje wyniki wyborów. Wydawało się też, że przypominanie o wcześniejszym, wypartym z pamięci, obrazie Polski będzie odbierane jako naiwne i wręcz oszołomskie. Tamta realność niesprawiedliwej Polski wydawała się już odległa o lata świetlne, wręcz nierzeczywista.
To wyparcie jednego dyskursu przez drugi przypomina pewien, zawsze mnie fascynujący, rys tradycji chińskiej. Otóż zgodnie z tą tradycją człowiek staje się osobą po przebyciu długiej drogi myślowej, określanej mianem podwójnej negacji. Pierwszy krok to odrzucenie kategorii „różnicy” i rozpoznanie własnej tożsamości bez porównywania się z innymi. Krok drugi to odrzucenie funkcjonujących potocznie kategorii opisu i dotarcie do własnej, unikalnej „takości”. W tej tradycji państwo, a raczej utożsamiany z nim misterny rytuał miał stanowić przede wszystkim katalizator, przyspieszający ową myślową przemianę. Utożsamienie się z elegancką intrygą rytuału (i towarzyszące temu przeorientowanie uwagi) miało odrywać od własnego zakorzenienia i ułatwić zapomnienie siebie widzianego oczami innych. Rytualny dyskurs wydmuchiwał ze świadomości wcześniejsze pojęcia i obrazy. Dokładnie jak u nas w czasie kampanii wyborczej. Rytualny dyskurs pochłaniał też wszystkie emocje: to, co było przed nim, wydawało się coraz bardziej
odległe i nierealne. Owo manipulowanie pamięcią i sposobem przeżywania czasu to coś głębszego niż prosta demagogia. To swoiste pranie mózgu wypłukiwanego przez strumień dramatycznych obrazów, wypierających obrazy wcześniejsze.
Tym razem udało się jeszcze przełamać ową władzę sztuczności nad rzeczywistością; obronić się przed kompletnym wyparciem dyskursu odnoszącego się do polskiej rzeczywistości przez dyskurs medialny, odnoszący się tylko do samego siebie.
A jak będzie w przyszłości? Mechanizmy sieciowych społeczeństw i gospodarek w zglobalizowanym świecie coraz trudniej przekładać na język jednoznacznych, grupowych tożsamości i interesów. Dyskurs polityczny będzie więc w coraz większym stopniu wisiał w próżni, podporządkowany logice mediów; a także logice naszego własnego, dyskursywnego rozumu, też czującego się lepiej w świecie czarno-białych jednoznacznych clichés, które mu ów medialny dyskurs podsuwa, niż w świecie rzeczywistym, gdzie coraz trudniej o jednoznaczne oceny. Sens wydarzenia bywa bowiem rozmaity, w zależności od tego, który jego aspekt bierze się pod uwagę. Coraz trudniej też stwierdzić, czy mamy do czynienia z faktem rzeczywistym czy tylko z faktem medialnym.
Czołowym politykom PiS-u wydaje się, że manipulują tymi, którzy oficjalnie (Samoobrona, LPR) lub po cichu ich popierają bądź których reprezentują (ZChN, bo PC już prawie w PiS-ie nie ma). Nie podzielając bowiem ich obsesji i emocji, każdemu z tych środowisk obiecują to, na czym mu zależy.
Ale — i tu po stokroć zgadzam się z Pawłem Śpiewakiem z PO — kosztem jest instrumentalizacja wszystkiego w zamian za władzę. Co więcej, cena nie jest tak niska, jak myśli PiS. I nie chodzi mi tylko o pozorność niektórych zwycięstw, na przykład fakt, że Mojzesowicz, dziś formalnie w PiS-ie, wygrywający z kandydatem Samoobrony przewodnictwo Komisji Rolnictwa, ma ultrasamoobronową wizję, rozmijającą się z realiami (choćby ostatnimi postanowieniami Światowej Organizacji Handlu, ograniczającymi radykalnie subsydia, także w UE).
Najistotniejszą ceną, jaką za to zapłaci PiS i my wszyscy, będzie nieuchronny, przy takim zapleczu, fałsz w dyskursie. W dyskursie ludowym, przaśnym, parafialnym, przemieszanym z polityką rozumianą jako kontrola nad ludźmi (przez kupowanie, uzależnianie lub zastraszanie) nie ma miejsca na poważną rozmowę o nas samych. A fałsz i intelektualna miałkość (bo o rozwiązaniu problemów — także postkomunistycznego układu — nie decyduje przecież muskuł władzy, ale pomysłowa przebudowa instytucji) to trwały rozbrat z inteligencką młodzieżą. Tą z pokolenia JP II, wrażliwą i myślącą. A przecież już dziś widać, że PiS nie ma dobrej kadry. Żal dyskusji, nawet tych prowadzonych w brutalnej atmosferze wyborczej, o trudnej relacji między wolnością, godnością, bezsilnością i solidarnością.
Europa, do której należymy, wymyśla się obecnie na nowo. Dla nas jest to przede wszystkim wyzwanie intelektualne. Jak pokazywałam w rozdziale Władza: przeciw myśleniu potocznemu, doświadczenie myślowe, tworzące fundament dzisiejszego sposobu problematyzowania władzy, było u nas inne niż w Europie Zachodniej. Zachowaliśmy etyczną perspektywę patrzenia na porządek społeczny, ale nie rozumiemy zjawiska wewnętrznej racjonalności i autonomicznej dynamiki form instytucjonalnych czy przyczynowości strukturalnej. Nie dostrzegamy wyłaniającej się sieciowej formuły polityki, w której konflikt to źródło energii dla samoorganizacji i dyskursu, a nie kwestia „kto kogo”.
Wyłaniający się w Polsce kształt sceny politycznej i charakter dyskursu publicznego w mediach potwierdzają (zamiast przełamywać) schemat znany chociażby z Ameryki Łacińskiej. Globalizacja i u nas, i tam narzuciła sekwencję liberalizacji trudną do połączenia z lokalnymi aspiracjami uformowania kapitału krajowego. I u nas, i tam pojawiły się sfunkcjonalizowane patologie, w tym partyjniacka, klientelistyczna redystrybucja środków publicznych, co miało pomóc w nierównym współzawodnictwie.
Także polityczne reakcje są w obu wypadkach podobne: frustracje i populizm niedokonanej klasy średniej (Samoobrona) i moralny sprzeciw wobec układu (PiS). W Ameryce Łacińskiej sukces odniosły jednak kraje, które wprowadziły głębokie reformy instytucjonalne, nie ograniczając się tylko do odwetu. Wybór takiej strategii wymaga poważnej dyskusji. A o nią trudno w atmosferze ludowych przekomarzań i prężenia muskułów władzy, jaka zapanowała w sejmie. Wiem, że z PO byłoby PiS-owi trudniej rozliczyć układ (choćby ze względu na doświadczenie inwigilacji prawicy w przeszłości). Wierzyłam jednak, że tę przeszkodę uda się usunąć.
PiS wpadł więc moim zdaniem w pułapkę własnej zręczności taktycznej. Nie tylko bowiem ograniczył sobie swobodę manewru w sferze działań, ale także swobodę tego, co bez śmieszności można powiedzieć. Język to bowiem nie tylko narzędzie komunikacji, ale i wyznacznik kompetencji kulturowych. Po swojackim początku parlamentarnej koalicji każda próba przejścia do poważniejszej rozmowy o polityce będzie przez wielu potraktowana jako obraza mająca ich umniejszyć. Już wyobrażam sobie rechot Leppera z jajogłowych... Poniższa — prawdziwa — historyjka o hydrauliku potwierdza ów statusowy wymiar języka, jakim się posługujemy.
W okresie komunizmu hydraulik to był skarb. Dziś zresztą też (patrz: nasza wizytówka w Unii Europejskiej). Kiedyś, w latach siedemdziesiątych, udało mi się sprowadzić taką „złotą rączkę” z sąsiedztwa do naprawy przepływu wody w piecyku gazowym. W tym samym czasie byli u mnie koledzy: rozmawialiśmy, zaklinając rzeczywistość socjologicznym żargonem.
Wtedy wierzyliśmy, że zrozumieć oznacza znaleźć wyjście z labiryntu absurdu. Hydraulik słuchał naszego tokowania i w pewnym momencie zaczął pakować narzędzia. Obraził się, bo — jego zdaniem — okazaliśmy mu brak zaufania, mówiąc między sobą za pomocą czegoś, co dla niego brzmiało jak szyfr. Ubłagałam go, żeby jednak skończył robotę. A wieczorem dzwonek do drzwi. Do mieszkania wtoczył się ten sam hydraulik, już po paru kielichach. Padł na kolana i poprosił, żebym i do niego coś powiedziała, jak to wyraził, „pięknie niezrozumiale”. A ja, chcąc się go pozbyć, rzuciłam parę zdań ordynarnym mięsem grypsery, której nauczyłam się w więzieniu na Rakowieckiej. Wtedy wyprostował się, nagle wytrzeźwiał i wyszedł — już naprawdę obrażony, bo pokazałam, że mogę imitować jego język, a on mojego nie może.
Kody językowe wyznaczają hierarchie i, szczególnie u nas, są znakiem statusu. Rzadziej — narzędziem komunikowania się. Przejście między czarowaniem słowami a budzeniem statusowej frustracji jest często niezauważalne. Granica jest tu bardzo płynna i łatwa do przekroczenia, bo politycy nie rozumieją głębokiej przemiany dokonującej się obecnie w polskim społeczeństwie.
Jest to, jak pokazałam wcześniej w rozdziale Moralność i polityka, druga przemiana w zasięgu pamięci jednego pokolenia. Pierwsza, towarzysząca solidarnościowym strajkom 1980 roku, doprowadziła do odbudowy w ludziach, w bagnie komunizmu, podmiotowości moralnej wyrosłej z odkrytej w sobie zdolności powiedzenia „nie”; do podjęcia ryzyka w obronie bezsilnych. To doświadczenie wolności, związane z aktem buntu, określono mianem „godności”. Uruchomiona wtedy olbrzymia społeczna energia wiązała się z chęcią obrony owej wolności, a także — zdobytej nagle zdolności mówienia. To właśnie wtedy kategorie moralne użyte do wyrażenia istoty konfliktu pozwoliły przekroczyć doraźność i konkretność wcześniejszych protestów.
Ten język (i nastawienie do świata) okazał się bezużyteczny w nowej rzeczywistości, w której „legalne” niekoniecznie oznacza „sprawiedliwe”, a „racjonalne” ma wiele twarzy. Sens tego pojęcia jest odmienny, gdy odnosi się ono do wewnętrznej logiki instytucji przeniesionych z innego świata (i innej fazy rozwoju), odmienny zaś z perspektywy gospodarskiej logiki małego przedsiębiorcy, tego od składanego łóżka.
I tu mamy kolejną przemianę. Na ludzi nie działa już odwoływanie się w mowach wyborczych do liberalizmu, bo wymagałoby to — sprzecznej z ich doświadczeniem — wiary w ozdrowieńczą, automatyczną logikę rynku, choć wiedzą oni, że logika globalna ściera się tam, a często nawet sprzymierza z rodzimym kapitalizmem politycznym. Ludzie zrozumieli też, że zasady gry tak sfragmentaryzowały społeczeństwo, iż trudno uwierzyć w automatyczny powrót solidaryzmu. Gdy zaś słyszą o solidarności animowanej przez rządzących, to obawiają się zwiększenia roli państwa, które znają z kontaktów z butnymi i niekompetentnymi politykami w telewizji i nieżyczliwymi urzędnikami za biurkiem.
Przemiana na poziomie świadomości potocznej jest głębsza niż zmiany w mentalności polityków. Ci ostatni tkwią bowiem w świecie własnych gier, partyjnej polityki tożsamości i faktów wyprodukowanych przez media. A ludzie, by przeżyć, codziennie muszą się mierzyć z rzeczywistością prawdziwą.
Jednym z podstawowych rysów owej „prawdziwej” realności jest fakt, iż Polską gospodarkę, a za nią i społeczeństwo, i państwo, cechuje podwójna fragmentacja.
Po pierwsze, są to wydzielone, zorganizowane pajęczyny kapitalizmu politycznego. Ukształtowały się na fundamencie personalnych powiązań w strukturach władzy (często — w służbach specjalnych), a obecnie wymieniają ów polityczny kapitał (kontakty, informacje, układy) na kapitał ekonomiczny. W latach osiemdziesiątych pajęczyny te ułatwiły przesunięcie środków ze struktur własności państwowej w ręce prywatne, a także stanowiły kontrolowane (jak myślano) kanały otwierania się na gospodarkę światową. Potem stały się dodatkowym impulsem transformacji, żywiącym się nadzieją na pełne uwłaszczenie i podzielenie się władzą na tyle, aby nowa ekipa wzięła na siebie trud walki z inflacją, zagrażającą środkom finansowym już zgromadzonym przez owe pajęczyny.
Obecnie owe sieci kapitalizmu politycznego, zasilane dodatkowo publicznymi pieniędzmi z agencji i funduszy, wprowadzanymi w upartyjnione klientelistyczne układy, stanowią rodzaj protezy w nierównym współzawodnictwie z kapitałem globalnym. W ten sposób patologia stała się niejako funkcjonalna i dlatego tak trudno z nią walczyć.
Nowy rząd powinien jednak poradzić sobie z tym problemem, posiada bowiem dostateczną determinację i wiedzę.