„Osudy dobrého vojáka Švejka za svitové války” to jedna z najbardziej demokratycznych książek świata. Otwarta zarówno dla człowieka czytającego niewiele, jak dla smakosza, który rozkoszując się dziełem sztuki lubi od czasu do czasu zerknąć na siebie z uznaniem, że jest taki wrażliwy. „Szwejk” jest jednocześnie lekką rozrywką i traktatem filozoficznym, zbiorem anegdot i obrazem epoki, komedią, tragedią, komiksem i odkrywaniem istoty ludzkiej na nowo. Można tę książkę przeczytać raz, dla zabicia czasu, lub wracać do niej przez całe życie; oba te sposoby podejścia uprawnione są w równym stopniu. Można również, czemu nie, powieści nie przeczytać w ogóle – tacy ludzie również istnieją, sam ich czasem spotykam i wówczas jestem dumny ze swojej tolerancji.
„Przygody dobrego wojaka Szwejka” to jedyna książka czeska masowo czytywana w Polsce. Dobry wojak służy nam na co dzień jako symbol, środek porozumienia oczywisty dla każdego, używany także przez ludzi, którzy prozy Haška nie czytali lub mają do niej stosunek obojętny. Istnieje samoistnie, czasem niezależnie od dzieła literackiego, z którego wyszedł, a niekiedy wbrew niemu.
Szwejk jako popularna figurka bywa odwrotnością Szwejka z powieści. Zjawisko to możemy zresztą obserwować także w Czechach, gdzie słowa: švejkovina i švejkování oznaczają mentalność znacznie odbiegającą od mentalności powieściowego bohatera. Kursuje tam nawet pseudoszwejkowski aforyzm to chce klid (to wymaga spokoju) – zdanie, którego daremnie szukalibyśmy na kartach dzieła Jaroslava Haška.
W Polsce zaś mamy do czynienia z nieporozumieniem o wiele donioślejszym w skutkach.
Szwejk zadomowił się u nas na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych. Stosunki polsko-czeskie, tak polityczne i gospodarcze jak emocjonalne, dalekie były wówczas od „wzajemnego zrozumienia i braterskiej współpracy”. Różne kwestie z okresu pierwszej wojny światowej i pierwszych lat niepodległości, w tym kwestie graniczne, pogłębiły dawniejszą idiosynkrazję. W prasie II Rzeczypospolitej o sprawach czechosłowackich pisano najczęściej w sposób napastliwy, pełen sarkazmu lub wyższości. Humorystyczne pisemka tamtych lat zamieszczały antyczeskie dowcipy na poziomie niektórych kawałów antysemickich czy amerykańskich Polack jokes. Naturalnie, sympatie polsko-czeskie istniały również, lecz miały one znikomą bazę społeczną, zarówno po jednej, jak po drugiej stronie. Lata dwudzieste u nas to czasy rozkwitu dziarskiej literatury legionowej: wspomnień, poezji, beletrystyki. Jeśli zaplącze się do niej Czech, zwłaszcza czeski żołnierz, możemy się spodziewać, że będzie to figurka dość odrażająca: tchórz, obłudnik,
człowiek dbający jedynie o własną skórę, nieczuły na honor i inne uczucia wyższe, obdarzony tylko zwierzęcym instynktem przetrwania. W najlepszym zaś razie – pocieszny człeczyna, nic więcej.
Taką sytuację zastał Szwejk, wchodzący do Polski.
Jak wiadomo, negatywne stereotypy żyją znacznie dłużej niż warunki, które je stworzyły. Szwejk do dzisiaj uchodzi nie tylko za symbol cwaniactwa, szczególnie cwaniactwa wojennego (zresztą fałszywie pojęty), ale również jako uosobienie dekownictwa, braku godności, niewrażliwości na imponderabilia. Zdarza się także, że postać Szwejka traktowana jest u nas jako odzwierciedlenie czeskiego charakteru narodowego. Popularność dzieła Haška niezbyt się przyczyniła do likwidacji dawnych animozji, wypływających z odmienności doświadczeń dziejowych Czechów i Polaków. Dobry wojak nie zdołał rozpędzić w Polsce zastarzałych antyczeskich uprzedzeń, a nawet je utrwalił, mimo że istnieje u nas niemała grupa miłośników tej powieści, cytujących z pamięci całe akapity, a niektóre sentencje ze Szwejka stały się polskimi zwrotami przysłowiowymi.
Negatywne stereotypy na temat sąsiadów są trwałe jak kicz. Służą jako środek porozumiewania się wewnątrzgrupowego – czy będzie to góralski przysiółek, czy wielomilionowy naród – lekarstwo na złe samopoczucie, niepewność lub strach. Znakomicie wspierają ludzi, którzy nie mają czasu ani energii, by samodzielnie myśleć. A ponieważ nikt chyba nie jest zdolny do samodzielnego osądu we wszystkich otaczających go sprawach – stereotypy zastępują nam wiedzę, logikę i światopogląd. Nikt z nas nie jest od nich wolny.
Dlatego warto im się przyjrzeć.
Historia niepochlebnego a mocno uproszczonego wizerunku Czecha w polskich oczach jest bardzo dawna, ale pozostanę przy odniesieniach bezpośrednich, z czasów monarchii habsburskiej, gdy Polakom i Czechom przyszło żyć pod jednym dachem.
W publicystyce i prozie polskiej XIX–XX wieku przewija się pogląd, że początek czesko-polskim animozjom dała fala przybyszów do Galicji – urzędników cesarskich, wśród których było wielu Czechów, mniej lub bardziej zniemczonych. Oni tworzyli na tych ziemiach pierwszą nowoczesną administrację. Mniejsza w tej chwili, że zaborczą, ale w ogóle administrację; szlachcic polski, od stuleci nieznający biurokracji, obywający się bez dokumentów (verbum nobile wystarczało), nienawykły do systematycznego płacenia podatków, oburzony na taksowanie swoich dochodów i na jakąkolwiek kontrolę ze strony państwa, rzecz dotychczas mu nieznaną – okazywał przybyszom pogardę, za którą krył się strach. W jego oczach urzędnik był dziwacznym tworem, mieszaniną pachołka i okupanta. Gryzipiórkiem, wyposażonym we władzę.
Rzecz prosta, owi urzędnicy naruszający odwieczne polskie porządki obdarzani byli przezwiskami, które w sposób naturalny rozciągano na wszystkich Czechów. Najpierw mówiono bohmaki. Niebawem doszły wencliczki (zdrobnienie niemieckiej formy imienia Wenzel, po czesku Václav; święty Wacław jest patronem Czech). Po ukazaniu się w 1869 roku satyrycznej powieści Jana Lama „Wielki świat Capowic” weszło w użycie określenie precliczki, od nazwiska głównego bohatera, Wenzla Pretschlitschka, który stał się ucieleśnieniem polskiego stosunku do czeskich urzędników w Galicji. Następne w kolejności wyzwisko, funkcjonujące po dzień dzisiejszy, to pepiczki. Ciekawy jest rodowód owych pepiczków. Pepik, zdrobnienie imienia Józef (por. nasz książę Pepi, jego matka była z domu Kinská), praski cwaniak, ulicznik o złotym sercu, odpowiednik paryskiego gawrosza, krakowskiego lub warszawskiego antka albo lwowskiego batiara, jest typem literackim stworzonym przez popularnego czeskiego pisarza drugiej połowy XIX wieku, Jana Nerudę.
Pejoratywny odcień tego słowa pojawił się znacznie później, już w XX wieku, i nie jest chyba wynalazkiem czysto polskim. Gazeta „Šeskoslovenská republika” z 2 stycznia 1920 roku pisała na ten temat:
Pepiki! Nie mamy na myśli owych typowych praskich figurek uliczników, dawno już wymarłych, po których został nam jedynie portret uchwycony piórem Nerudowym w jego felietonach. „Pepiki” to nowa nazwa, którą na Czechów wymyślił organ dra Jehliski w Budapeszcie, „Slovák zahranično”. Zapełnia szpalty, wymyślając nam od pepików, bo inaczej nie miałby o czym pisać.
Na Śląsku słowem czechman określano diabła.
Wśród austriackiej administracji w Galicji, zwłaszcza w pierwszej połowie XIX wieku, Czesi stanowili pokaźny procent, zaś stosunki między nimi a autochtonami były zaś obustronnie pogardliwe i zarazem pełne obaw. Dlaczego akurat Czesi pojawili się tak licznie w Galicji, nietrudno wytłumaczyć: znali niemiecki, byli również obeznani z pracą urzędniczą, a jednocześnie mogli od biedy porozumieć się po polsku. Poza tym cieszyli się większym zaufaniem władz niż Polacy, którzy w Austrii stanowili element świeży, więc niepewny.
Imigracja czeska do Galicji miała także inny aspekt, przez polskie piśmiennictwo rzadziej dostrzegany. Galicja była, w porównaniu do Czech i Moraw, krajem pod względem gospodarczym mocno zapóźnionym, dlatego stanowiła życiową szansę dla ludzi przedsiębiorczych i znających swój fach. Napływali tu nie tylko Czesi – urzędnicy, policjanci i finance; co najmniej tak samo liczni byli kupcy, przemysłowcy, rzemieślnicy, inteligencja techniczna i medyczna, nauczyciele szkół średnich i wyższych, leśnicy, wykwalifikowani robotnicy, zwłaszcza piwowarzy – browary nazywano żartobliwie czeskimi konsulatami – muzycy, kolejarze. Zrobili oni wielką robotę, przez potomnych niedocenianą, przez historyków prawie całkowicie pominiętą. Ich dzieci, a z pewnością wnuki, były już Polakami. Lecz pozostały czeskie nazwiska. Leopold Staff – to Polak w pierwszym pokoleniu; jego ojciec Frantisek był znanym działaczem Českiej besedy we Lwowie, organizacji bardzo niesłusznie zapomnianej. Jan Styka, współautor Panoramy Racławickiej oraz
inicjator wymalowania wnętrza krakowskiego Barbakanu, Zobaczył pan Styka, /Jak raz mały kondel /Podniósł zadnią łapkę /I spaskudził Rondel, /Oj dana! / przyszła Mistrzowi /Do głowy myśl słodka: /A gdyby to samo /Zrobić ode środka... /Oj dana? – był także synem Czecha, oficera austriackiego, który dostał służbowy przydział do Brodów, a po kilku latach do Lwowa, skutkiem czego dzieci wyrosły mu na Polaków. Pisano o czeskim pochodzeniu Jana Matejki. Malarz Vlastimil Hofman, urodzony w Pradze z ojca Czecha i matki Polki, jako dziecko osiadł z rodzicami w Krakowie; czuł się Polakiem – mimo szykan, jakie go spotykały. Czeskie nazwisko nosił Eugeniusz Janota, jeden z pionierów ochrony przyrody w Polsce, obrońca świstaków i kozic, autor pierwszego polskiego przewodnika po Tatrach. Burmistrz Nowego Sącza Karol Slavik w czasie pożaru miasta w 1894 roku, ratując dokumenty, doznał ciężkich poparzeń, które spowodowały jego zgon. Inny burmistrz Nowego Sącza, Roman Sichrawa (dbał, by jego nazwisko wymawiano po czesku –
S-ichrawa, nie Śichrawa), działacz sportowy, prezes „Sokoła” – w 1939 roku, gdy weszli hitlerowcy i zażądali od niego listy zakładników, napisał na kartce dziesięć razy: Roman Sichrawa. Mimo to przez całą okupację był burmistrzem, co ułatwiło mu zorganizowanie konspiracyjnego komitetu pomocy uchodźcom, zajmującego się przerzucaniem ludzi na Węgry. Długo można by tak wymieniać – naturalnie, jak to jest we zwyczaju, pomijając ludzi, którzy niczym szczególnym się nie wyróżnili, a tylko przez całe życie uczciwie pracowali, więc czytająca publiczność nie jest ich ciekawa.
Dosyć pospacerować po starym cmentarzu w Krakowie, Tarnowie, Przemyślu, Nowym Sączu, Lwowie, by spotkać czeskie nagrobki. Ale świadomość tego faktu niemal nie istnieje, a znajomi, gdy im powiedzieć, że mają czeskie nazwisko, popatrują koso. Może powinienem przez resztę życia zająć się tropieniem czeskich śladów w Galicji, aby zebrać je w książce (byłaby nadspodziewanie gruba), choćby z wdzięczności za to piwo, które w Pradze wypiłem, i za życzliwość, jakiej doznawałem – ale cóż, takich książek przecież nikt nie czyta.
Za to wszyscy czytają „Szwejka”.
Istnieje nawet odrębna dyscyplina – szwejkologia klasyczna. Pierwszą definicję tej dziedziny wiedzy sformułowali Milan Hodík i Miloslav Jenšík, dziennikarze prascy, w 1971 roku. Według nich:
Szwejkologia, jak z pewnością łaskawy czytelnik sam wymiarkuje, to nauka o Szwejku. Ale uwaga – także o środowisku, w którym żył, o czasach, panujących stosunkach, realiach. A w niepośledniej mierze o późnej monarchii habsburskiej, c. k. kretynizmie i innych przyczynach niesławnego końca dwugłowego austriackiego orła.
Już chociażby z tego wyliczenia wynika, że chodzi tu o dyscyplinę naukową o niebywale rozległym przedmiocie badań, powiązaną z całym szeregiem innych nauk, z których wymieńmy dla przykładu historię, etnografię, psychopatologię, geografię, filologię, anatomię, frazeologię, kynologię, seksuologię, socjologię, parazytologię, teologię... Sprawa jest o tyle skomplikowana, że zdobyczy tych nauk nie wystarczy w szwejkologii po prostu wykorzystać. Trzeba je do naszych potrzeb przystosować. Dokładniej mówiąc – dopasować.
Szwejkologia polska, chociaż z natury rzeczy jest młodszą siostrą szwejkologii czeskiej, winna mieć charakter odrębny, określony przez nasze potrzeby. Śledzenie realiów austro-węgierskich zawartych w epopei o dobrym wojaku niepostrzeżenie przeradza się w inną zabawę: zestawianie czeskich i polskich interpretacji naszych wspólnych faktów historycznych, a także zestawianie faktów oczywistych dla Czechów, a nieznanych Polakom, z faktami oczywistymi dla Polaków, a nieznanymi Czechom.
Bawiłem się w ten sposób przez dwadzieścia lat z okładem. Była to wspaniała przygoda, zagłębianie się w język i kulturę czeską. Nie przestając czuć i myśleć po polsku, próbowałem zrozumieć niektóre czeskie racje, a więc w pewnym sensie stawałem się Czechem, będąc wciąż Polakiem. Obracając się w czeskich środowiskach, mogłem patrzeć równocześnie od zewnątrz i od wewnątrz na swoje polskie ograniczenia, aksjomaty, przewagi i fijoły, na swoje polskie serce. Jest to punkt widzenia, którego nic nie zastąpi. Ucząc się języka czeskiego, mogłem na jakiś czas wyjść z polszczyzny, jak wychodzi się z domu, i przyjrzeć się jej dokładniej, bo z pewnej perspektywy. Dzięki czeskiemu na nowo poznałem sporo polskich zwrotów i słów, o których urodzie i sensie nie miałem pojęcia, chociaż używałem ich na co dzień. Dla przykładu: rzeczownik blaho to po polsku błogość, szczęście, ale przymiotnik bláhovo nie oznacza szczęśliwy, lecz nieroztropny, nierozumny, naiwny – i od razu staje się jasne, że szczęście to pewien szczególny
rodzaj naiwności. Provázeti znaczy towarzyszyć komuś, np. w podróży, prowadzić kogoś po nieznanym terenie, ale rzeczownik provaz to powróz, stryczek. Dupati znaczy tupać, dupárna to tancbuda, a vydupati znaczy wymusić coś, wykłócić, uzyskać dużym wysiłkiem. Przed laty umówiłem się z pewną młodą damą w praskiej piwiarni. Spóźniała się, spóźniała, aż wreszcie przybiegła zdyszana, jednym niedbałym haustem wprowadziła do organizmu półlitrowy kufelek piwa, po czym oznajmiła buńczucznie: Šef mĕ nechtĕl pustit, ale jsem to vydupala! W takich warunkach łatwo było zapamiętać, że š czyta się jak sz, a więc samochód Szkoda, nie Skoda, proszę rodaków! Gdy na początku lat dziewięćdziesiątych trwał rozwód czesko-słowacki, Czesi twierdzili, że zakłady na Słowacji, kooperujące z czeską fabryką samochodów, będą odtąd nosić nazwę skoda slov. Karel Čapek, autor „Daszeńki”, to nie Capek ani Ciapek, jak mi wpajano w dzieciństwie, ale po prostu Czapek, tylko trochę miękcej. Tak uczyłem się czeskiego, aż wreszcie mogłem sobie
pozwolić na zabawę nieporównywalną z niczym – na korzystanie z językowej mimikry i swobodne rozmowy z Czechami o Polsce. Dobrze było obserwować ich spontaniczne, niekiedy bezwiedne reakcje, czasem irytujące, czasem zabawne, zawsze ogromnie ciekawe, które tak wiele mi dały.
Odwołuję się często do „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, gdyż jest to dobry punkt orientacyjny – widoczny z daleka i uśmiechający się serdecznie.
(Opublikowano za zgodą Wydawnictwa Prószyński i S-ka)