Trwa ładowanie...
fragment
04-01-2011 13:16

Noc profesora Andersena

Noc profesora AndersenaŹródło: Inne
dgpb4im
dgpb4im

Była Wigilia i profesor Andersen miał choinkę w salonie. Przyglądał się jej intensywnie. „Muszę to przyznać”, pomyślał. „Tak, naprawdę muszę to przyznać”. Potem obrócił się i słuchając kolęd w telewizji, krzątał się w salonie. „Tak, muszę to przyznać”, powtórzył. „Ale co takiego?”, dodał z zastanowieniem. Spojrzał na stół w jadalni, pięknie nakryty dla jednej osoby. „Aż dziwne, jak głęboko to siedzi. I to bez śladu ironii”. Potrząsnął głową. Cieszył się na myśl o kolacji. Pod choinką leżały dwie paczki, po jednej od jego dorosłych bratanków. „Jeśli powiem, że mam nadzieję siąść do żeberek, czy jest w tym jakaś ironia? Nie”, myślał, „jeśli nie dostanę żeberek, to się wścieknę i zacznę głośno przeklinać, mimo że jest Wigilia”. Jak wtedy, gdy zmagał się z ustawieniem choinki na statywie i z tym, żeby stała prosto, jak choince wypada w mieszkaniu. Albo wtedy, gdy przypinał lampki do gałęzi i odkrył, że w tym roku znów zrobił pętlę, aż wszystko się poplątało, wszystko, czyli przewody, więc musiał się cofnąć,
jedna po drugiej odpiąć lampki i zacząć od nowa, prawie od początku. A niech to szlag trafi! – powiedział wtedy. Głośno i wyraźnie. Ale to było wczoraj. „Dziwne, jak głęboko ta Wigilia w nas siedzi”, pomyślał. Święto. Święta Noc, przychodząca z wybiciem północy. Nie wcześniej, jak wielu błędnie zakłada, nie, to przecież jest właśnie wieczór przed Świętą Nocą. Albo Cichą Nocą. Wszedł do kuchni i otworzył piekarnik. Wyjął zeń żeberka, wciągnął smakowity zapach i spojrzał z zadowoleniem na chrupiącą skórkę. Wszystko uporządkował i wniósł do pokoju, po czym przebrał się szybko w sypialni. Ubrany w piękny, szary garnitur, białą koszulę, krawat i czarne, błyszczące buty, siadł do stołu. Profesor Andersen delektował się swoim tradycyjnym, świątecznym posiłkiem. Zjadł żeberka z kiszoną kapustą, warzywa, ziemniaki, suszone śliwki i krem z moroszek, tak jak to było przyjęte w tej części kraju, z której się wywodził, i w tym samym czasie co większość Norwegów, między piątą a siódmą wieczór. Do tłustych potraw, które
rzadko się jada poza okresem świąt, pił piwo i wódkę: to również było w zwyczaju. Gdy skończył, wyniósł naczynia do kuchni, a na ich miejsce wniósł deser, krem z ryżu według rodzinnej tradycji, mimo że za nim nie przepadał. Zjadł go jednak uroczyście, po czym odszedł od stołu w głąb salonu, gdzie nakrył do kawy stolik przed kominkiem. Rozpalił ogień i usiadł. Kawa z koniakiem. „Jeszcze ciasto”, pomyślał. „Nie, ciasto sobie daruję, za to więcej wypiję”. Zaśmiał się zadowolony i zapatrzył na oświetloną choinkę przy kominku, którą ubrał w łańcuch i norweskie flagi w symetrycznych rzędach. Prosto, ale stylowo. „Większość z tym przesadza”, zauważył w myślach. „Chociaż przeważnie w tych domach, gdzie są małe dzieci”, dodał pojednawczo. Otworzył prezenty od bratanków. Od jednego dostał powieść Ingvara Ambjørnsena. Od drugiego – powieść Karstena Alnæsa. „Tak, tak… więc w tym roku też mamy Wigilię”, pomyślał, lekko wzdychając.

Profesor Andersen czuł w sobie tego wieczoru spokój. Spokój w głębi umysłu – nie tyle religijnej, ile społecznej natury. Lubił się oddawać tym małym świątecznym rytuałom, które tak naprawdę nie miały dla niego znaczenia. Wcale nie musiał tego robić, spędzał przecież święta samotnie, a nie darzył tradycji jakimś głębokim i serdecznym uczuciem. Równie dobrze mógł się na przykład obejść bez drzewka i nikt, kto ewentualnie przyszedłby go odwiedzić w święta, nie zareagowałby na to, że nie miał choinki, wręcz przeciwnie, ci, po których mógł się spodziewać, że wpadną z wizytą, wyraziliby raczej zdumienie, że ją miał, i to sporą, nawet większą od siebie samego, tak że w zasadzie już teraz mógłby zacząć się bronić przed wszystkimi docinkami, które spadłyby z tej racji na jego biedną głowę, pomyślał i musiał się zaśmiać. A jednak miał choinkę w salonie, nieco większą od siebie, a miał ją, bo miał. Tak być musiało. Obchodził święta. Głównie dlatego, że czuł ogromny niepokój, tak, przykrość, na samą myśl o tym, że
mógłby postąpić inaczej. Rzucić święta w cholerę, niechby tam przygotowania były przygotowaniami, a święta świętami, i zachowywać się jak w każdy inny dzień tygodnia, ot, jeszcze jeden dzień roboczy, sumiennie przepracowany. Siedzieć w zwykłych dżinsach i pisać wykład albo zająć się korespondencją, zwłaszcza jej częścią urzędową, w której miał już spore opóźnienia. Zjeść w kuchni klopsy z kapustą albo jakieś spaghetti, w którego przyrządzaniu był szczególnie dobry. Zająć się swoimi sprawami i dać innym obchodzić ich święta, w tysiącach domów z tysiącami świateł. Wzburzyła go ta myśl; myśl, że mógłby tak zrobić i że w nikim nie wzbudziłoby to jakiejś gwałtownej reakcji. Gdyby się tak zachował, na swój sposób czułby się nieswojo. „Tak, właśnie, czułbym się nieswojo”, pomyślał z uporem i odrobinę zdumiony, ponieważ faktycznie tak było. Nie mógł odrzucić świąt, musiał podążać za tradycją. Tylko to było z jego strony właściwe, wszystko inne byłoby dlań nie do przyjęcia, nawet jeśli zwyczaje, które kultywował, i
obchody, w których brał udział, na swój sposób i bez jakichś rodzinnych czy innych zobowiązań zewnętrznych, poza tą jedną powinnością, którą czuł wobec siebie samego, powinnością wewnętrzną, łączyły się z treściami, które dla niego wcale nie miały treści. Całkiem sam i bez względu na to, czy ktoś o tym wiedział i czy ktoś o to dbał, uczestniczył w obchodach wielkiego chrześcijańskiego święta na pamiątkę narodzin Zbawiciela i na samą myśl o tym czuł instynktowny spokój, więcej, czuł się pogodzony z istnieniem. A to, mimo jego wysokiej pozycji społecznej i posady profesora literatury na najstarszym Uniwersytecie w kraju, zdarzało mu się dość rzadko.

Siedział przed kominkiem i gapił się w ogień. Wrzucił tam barwne opakowania od prezentów i patrzył, jak buchnął płomień. Dwie kartki z dedykacją, od… dla…, zachował, głównie z tego względu, że wzdragał się wyrzucać osobiste pozdrowienia, czym były, koniec końców, te ręcznie wypisane imiona. Od… dla… Pił kawę z koniakiem. Zatopiony w myślach, patrzył w ogień. Czas płynął. Niekiedy wstawał i wyglądał przez okno, na pustą ulicę z rzędem samochodów, stojących wzdłuż krawężników i na światła w mieszkaniach naprzeciw. W niektórych oknach było ciemno, nie licząc słabych światełek choinki, które płonęły gdzieś wewnątrz, co znaczyło, że ci, co tam mieszkali, wyjechali na święta do rodzin.

Ale gdzie indziej paliły się światła, czyli lokatorzy zostali. Zwrócił szczególną uwagę na cztery mieszkania, w których, jak sądził, zebrało się wiele osób. Ogarnęła go chwilowa irytacja, że nie wpadł na to, by podejść do okna wcześniej, wówczas gdy sam jadł kolację, bo wtedy zobaczyłby może, jak w czterech mieszkaniach cztery rodziny siadają jednocześnie do czterech stołów, wszystkie w jego polu widzenia, jedna nad drugą, jedna obok drugiej, jedna nie wiedząc o drugiej, wyraźnie odseparowane, a przecież złączone tą samą ceremonią. O, jak by się cieszył na ten widok, widok‑wyznanie, tak szczery i ufny, naiwne piękno cywilizacji. Ale na to było już za późno. Mimo to sceny, które mógł teraz oglądać w czterech jasno oświetlonych mieszkaniach, natchnęły go swoistym poczuciem więzi. We wszystkich wnętrzach dostrzegał sylwetki. Sylwetki, które w sennym spokoju siedziały za drgającymi światłami siedmioramiennych świeczników, pod iskrzącymi żyrandolami albo, daleko w głębi, przy niepewnym świetle lampek na choince.
Czuł żar bijący z twarzy i ciał w ogrzanych wnętrzach, wyczerpujący spokój, który w nim samym odezwał się senną ufnością. W ten wieczór, gdy czas płynął i zbliżała się północ, a wraz z nią Święta Noc, w której on także chciał uczestniczyć choćby przez kilka krótkich godzin, czuł więź, współprzynależność. Nawet jeśli oni nie poświęcili temu ani jednej myśli, a on również był od tego, ze względów czysto osobistych, daleki, zrodziło się w profesorze Andersenie poczucie wspólnoty z tymi, którzy w sennym spokoju siedzieli w mieszkaniach i których oglądał z okna, bo wszyscy byli częścią tej głęboko zakorzenionej ceremonii; jeśli nawet zakorzenionej jedynie u części tutejszych, to na pewno zakorzenionej w czasie. Musiało być koło jedenastej, a więc godzinę przed tym, jak nastała tak zwana Święta albo Cicha Noc, którą co roku obchodzi się w Norwegii w tym samym czasie co w innych państwach Skandynawii, z naciskiem co prawda na wieczór przed, tak zwaną Wigilię, ale w jednym celu, to znaczy, aby przypomnieć tę noc w
roku 0, gdy Jezus z Nazaretu, Zbawiciel, narodził się w stajni w judejskim miasteczku Betlejem. Profesor Andersen stał w oknie, patrząc na oświetlone mieszkania po drugiej stronie ulicy, i był pełen szczególnej ufności, bo tego wieczoru wszystkich złączyły tysiącletnie obrazy, czy zdawali sobie z tego sprawę, czy też nie. W jego umyśle otworzyło się pustynne niebo nad Judeą, gwiaździste, grudniowe niebo w roku, który stał się początkiem naszego kalendarza. Tysiące gwiazd mrugających na głębokim granacie nieba. Pasterze na polach za Betlejem, przed nimi Anioł, głoszący im wielką radość. Oczami duszy profesor Andersen ujrzał anioła, rozświetlonego anioła przed owcami i pasterzami, i sprawiały mu przyjemność te wyobrażenia: świetliste anioły w ciemną noc. W głębi duszy usłyszał, jak anioły śpiewają chwałę Boga – i to też sobie wyobraził z niemal sakralnym uczuciem. Żłóbek w stajni. Nad nim Maria i Józef, oboje w tunikach, pochyleni; pasterze, którzy klękają, zapatrzone zwierzęta. Wielka, żółta Gwiazda
Betlejemska na pustynnym niebie. Trzej mędrcy, Królowie Wschodu, wędrują za nią przez pustynię na grzbietach wielbłądów. Przystają przed stajnią. Królowie zgięci przed żłóbkiem. Złoto, kadzidło i mirra. O, te obrazy, którym dał się uwieść z dziecinną radością, tak jakby były tylko obrazkami bez głębszych, religijnych treści. Bezbożne zapamiętanie się w przekazach, w czasach, kiedy niewiele albo zgoła nic nie jest w stanie przetrwać czegokolwiek i zatraca się we mgle historii parę sekund po tym, jak ujrzało światło dzienne, pomyślał profesor Andersen, leciutko wzdychając. „I tak oto stoję tu, na pół pijany i rozrzewniony ewangelią świąteczną”, pomyślał. „Pięćdziesięciopięcioletni profesor, który otworzył się na swoją wewnętrzną prostotę, dzięki czemu potrafi przyjąć starodawne podania religijne, aż rodzi się w nim spokój, czy to nie tak właśnie jest…? Otóż to, tak być musi”, dodał, „i niech tak już zostanie. Jestem niewierzący, ale należę do kręgu kultury chrześcijańskiej, więc bez śladu ironii mogę sobie
pozwolić na to, żeby świąteczny pokój wypełnił mój umysł. Wkrótce się zacznie Święta Noc”, myślał. „Całe szczęście, że mam swoje granice. Nie jestem w stanie powiedzieć Dzieciątko Jezus, bo automatycznie zamienia się to w Jeciątko Dżezus i zaczynam się śmiać”, zauważył i poczuł, że wzbiera w nim śmiech. „To samo ze słowem Jezus”, dodał zaraz, by odzyskać powagę. „Muszę wtedy powiedzieć Jezus z Nazaretu, tak, Jezus z Nazaretu jeszcze ujdzie, ale sam Jezus, o, nie. Mogę powiedzieć Zbawiciel albo Chrystus, ale gdyby mnie ktoś zapytał, czy wierzę w Jezusa, cały bym się skurczył wewnętrznie. Inaczej gdybym usłyszał, czy wierzysz w Chrystusa, tak, wtedy nie miałbym żadnych problemów z daniem szczerej i grzecznej odpowiedzi, że nie, nie wierzę”, myślał profesor Andersen, wyglądając przez okno, a po drugiej stronie ulicy, w jasno oświetlonych salonach, przy zapalonych choinkach siedzieli ludzie, świętując zdarzenie sprzed dwóch tysięcy lat. „Wzruszeni rytuałem, który dla wielu z nich nic już nie znaczy, ale którego
nie mogą zarzucić, w dodatku w swoich najlepszych ubraniach, jak ja”, myślał. „Z dziecięcą prostotą. Tak, z dziecięcą prostotą. Daleko na północy, ciemną zimą i o chłodzie, w nowoczesnej stolicy bogatego, wysoko rozwiniętego państwa pod koniec dwudziestego wieku. Te wigilijne obrazy dorosły powinien przyjmować z nienaruszonym, dziecięcym umysłem. A przynajmniej z przyjaznym przyzwoleniem na tę dziecięcą część siebie, samą jej możliwość, gdzieś w swoim cichym wnętrzu. Tak by dać obrazom szansę wypłynięcia, zamiast, jak to się często robi, spychać je na ich miejsce. Cóż, często nie bez racji”, dodał rzeczowo, stojąc w najlepszym ubraniu w oknie swojego mieszkania i gapiąc się na jasno oświetlone okna domu naprzeciw. Tak czekał, aż nastanie Święta Noc, której godzinę, może dwie spędzi w głębokim zamyśleniu, zanim pójdzie spać, jak sobie umyślił. Ale wtem w jednym z okien ukazała się kobieta. Okno to nie należało do żadnego z czterech mieszkań, które miał tego wieczora na oku, ale do mniejszej kwatery w tym
samym budynku. Jak zauważył już wcześniej, cały czas paliło się tam światło, lecz nie wzbudziło to w nim większej ciekawości, być może dlatego, że ci, którzy przebywali tam w środku, byli zbyt daleko, żeby mógł ich zobaczyć, a co za tym idzie, wyrobić sobie na ich temat zdanie. Ale teraz w oknie stanęła kobieta. Patrzyła na zewnątrz. Wydała mu się piękna, kiedy tak stała za szybą, z długimi, jasnymi włosami i poważnym wzrokiem, zwróconym prosto przed siebie. Nie, tak naprawdę wcale nie musiała być piękna, ale takie sprawiała wrażenie, gdy ukazała się w oknie ze swą smukłą, dziewczęcą sylwetką i długimi, jasnymi włosami. „Młoda”, pomyślał profesor Andersen, może urzędniczka albo studentka, na studiach zaocznych lub dziennych. Nie mógł jednak długo się jej przyglądać, bo nagle się odwróciła, gdy w pokoju za nią wyrosła druga sylwetka. To był mężczyzna, on także zdawał się młody, mimo że profesor Andersen nie umiałby wyjaśnić, co było podstawą tej szybkiej oceny. „A przecież ma się tę pewność”, przyszło mu do
głowy. „To uderza z miejsca. To może mieć związek na przykład z napięciem, z jakim wkroczył w obraz”, pomyślał, po czym aż skurczył się z przerażenia, widząc, jak mężczyzna, którego z takim przekonaniem określił jako młodego, zacisnął kobiecie ręce na szyi. Widział, jak walczyła ramionami, spostrzegł, że rzucała się całym ciałem, nim pod rękami mordercy nagły spokój nie ściął jej wpół. Młody człowiek wyprostował się, a profesor Andersen w pośpiechu skrył się za zasłoną, widząc, że tamten zbliża się do okna. Gdy ostrożnie wyjrzał zza zasłony, story w mieszkaniu naprzeciw były zaciągnięte.

dgpb4im
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dgpb4im