Byli głodni jak wilki. Zjedzenie czekolady przez Maca, które na początku wydawało się niezbyt istotnym powodem do zmartwień, okazało się katastrofą. Louie miał żal do Maca, który chyba o tym wiedział. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale Louie wyczuwał, że tamtego zżerają wyrzuty sumienia.
Z głodu piszczało im w brzuchach i doświadczali typowych objawów skrajnego wygłodzenia: nie mogli odwrócić myśli od tematów związanych z jedzeniem. Wpatrywali się w ocean, niemalże falujący od jadalnych stworzeń, ale bez przynęty nie mogli złowić nawet płotki. Od czasu do czasu przelatywał ptak, zawsze jednak poza ich zasięgiem. Rozbitkowie oglądali swoje buty i zastanawiali się, czy dałoby się zjeść skórę. Zdecydowali, że jednak nie.
Mijały dni. Co wieczór w miejsce prażącego skwaru zjawiał się ziąb. Sen nie chciał przyjść. Phil, sam na swojej tratwie i pozbawiony ciepła drugiej osoby, które ogrzewałoby wodę na dnie tratwy, cierpiał wyjątkowo dotkliwie. Co noc drżał z zimna i miał kłopoty z zaśnięciem. W ciągu dnia za sprawą wycieńczenia, upału i kołysania się tratwy wszystkich ogarniała senność. Przesypiali codziennie kilka godzin, a przez resztę dnia leżeli na plecach, oszczędzając cenne, słabnące siły.
Philowi przyszła do głowy myśl, że z perspektywy ptaków ich nieruchome postacie, zasłonięte przez kaptury z płótna, muszą wyglądać jak martwe szczątki. Nie mylił się: dziewiątego czy dziesiątego dnia ich odysei Louie poczuł, że coś usiadło na jego kapturze i dostrzegł przed sobą cień. Albatros. Ponieważ Louie miał zakrytą głowę, ptak nie zorientował się, że wylądował na człowieku.
Bardzo powoli i delikatnie Louie podniósł rękę, ruchem tylko odrobinę bardziej widocznym niż ruch minutowej wskazówki zegara. Albatros spokojnie odpoczywał. Po dłuższej chwili rozczapierzone palce Louiego znalazły się tuż obok ptaka i znienacka zamknęły się wokół jego nóg. Albatros miotał się i dziobał jak oszalały, kalecząc mu kłykcie. Louie chwycił go za łeb i złamał mu szyję.
Następnie wziął szczypce i rozpruł ptakowi brzuch. Buchnął tak straszny odór, że wszyscy trzej odruchowo się cofnęli. Louie wręczył po kawałku mięsa Philowi i Macowi, a jeden zostawił dla siebie. Fetor wciąż rozchodził się w powietrzu i przyprawiał ich o mdłości. Gdy przybliżali mięso do ust, zbierało im się na wymioty. Wreszcie dali sobie spokój.
Mięso było niejadalne, ale mogło służyć za przynętę. Louie wyciągnął sprzęt wędkarski, przywiązał do żyłki jeden z małych haczyków, zaczepił przynętę i zarzucił przygotowaną w ten sposób wędkę. Momentalnie nadpłynął rekin, który chapnął haczyk i przerwał żyłkę, zabierając ze sobą przynętę, haczyk i jakieś pół metra żyłki. Louie spróbował z innym haczykiem. Jeszcze raz porwał go rekin. Trzecia próba skończyła się tak samo. W końcu rekiny dały sobie spokój, a Louie poczuł szarpnięcie i wciągnął żyłkę na pokład. Na końcu wisiała smukła, około dwudziestopięciocentymetrowa ryba pilot. Louie patroszył ją w atmosferze ogólnego zdenerwowania. Żaden z nich jeszcze nigdy nie jadł surowej ryby. Włożyli do ust po kawałku mięsa. Było bez smaku. Obgryźli je do samych ości.
Pierwszy raz od ponad tygodnia mieli coś w ustach. Tak mała ryba nie mogła zaspokoić głodu trzech mężczyzn, ale proteiny dały im zastrzyk energii. Louie udowodnił, że jeśli będą wytrwali i pomysłowi, mogą złapać coś do jedzenia, i tchnęło to w niego i Phila optymizm. Tylko Mac pozostał nieporuszony.
Incydent z albatrosem wzbudził niepokój Phila. W szkole, jak wielu uczniów w tamtym okresie, czytał Pieśń o starym żeglarzu Samuela Taylora Coleridge’a. W poemacie tym żeglarz zabija albatrosa, który, jak mówi podmiot liryczny, był przyjaznym stworzeniem i sprawiał, że wiał wiatr. W konsekwencji tej zbrodni żeglarz i jego załoga grzęzną na piekielnych, bezwietrznych wodach, gdzie dręczy ich pragnienie i morskie potwory. Wszyscy członkowie załogi umierają, a marynarz pozostaje sam w piekielnej otchłani z albatrosem zawieszonym na szyi, z zamkniętymi oczami, które nie mogą ścierpieć oskarżycielskich spojrzeń martwych marynarzy.
Louie nie był przesądny, ale lubił albatrosy od tamtego Bożego Narodzenia, kiedy przyglądał się ich awaryjnym lądowaniom na Midway. Było mu żal tego ptaka. Phil zwrócił uwagę, że zabicie albatrosa podobno przynosi pecha. A czy może być większy pech – odpowiedział mu Louie – niż katastrofa lotnicza? (…)
Rankiem dwudziestego siódmego dnia przyleciał samolot.
Najpierw pojawił się warkot silników, a zaraz potem kropka na niebie. Dwusilnikowy bombowiec sunął żwawo na zachód. Był tak daleko, że pojawiło się pytanie, czy warto w tej sytuacji użyć kurczących się zapasów rac i barwnika. Phil, Louie i Mac naradzili się i zagłosowali. Postanowili spróbować.
Louie wystrzelił jedną racę, naładował pistolet ponownie i wystrzelił drugą. Niebo przecięły jaskrawe smugi. Otworzył pojemnik z barwnikiem i rozsypał jego zawartość na oceanie, a potem wygrzebał lusterko i skierował kwadracik światła w stronę bombowca.
Czekali z nadzieją. Samolot robił się coraz mniejszy, aż wreszcie zniknął.
Kiedy opadli z rezygnacją na swoje miejsca, usiłując pogodzić się z faktem jednej straconej szansy, od zachodu ukazał się na horyzoncie błysk, który nakreślił na niebie szeroki łuk, a potem skierował się w stronę tratw. Bombowiec zawrócił. Płacząc z radości, Louie, Phil i Mac pośpiesznie zdjęli koszule przez głowę i machali nimi w powietrzu, wzywając pomocy. Bombowiec wyrównał lot, muskając powierzchnię wody. Louie popatrzył na kabinę pilota przez przymrużone powieki i rozpoznał dwie sylwetki, pilota i drugiego pilota. Pomyślał o Palmyrze, jedzeniu i stałym gruncie pod nogami.
Wtem, zupełnie znienacka, ocean wybuchł. Rozległ się ogłuszający hałas, a tratwy zaczęły podskakiwać i trząść się pod rozbitkami. Byli ostrzeliwani.
Louie, Phil i Mac przylgnęli do ścian tratw i zsunęli się za burty. Pływali pod nimi, zbici w gromadkę, patrząc, jak kule rozrywają powłoki tratw i wycinają jasne pręgi w wodzie. Po dłuższej chwili strzały ucichły.
Mężczyźni wynurzyli się na powierzchnię. Bombowiec przeleciał i oddalał się teraz na wschód. W pobliżu kręciły się dwa rekiny. Musieli natychmiast wydostać się z wody.
Phil, uczepiony brzegu tratwy Louiego i Maca, był kompletnie wykończony. Skok za burtę wyzuł go z resztek sił. Machał bezradnie w wodzie, nie mogąc dźwignąć i przenieść ciała nad krawędzią tratwy. Louie podpłynął od tyłu i pchnął go w górę; Phil zwalił się ciężko na pokład. Mac też potrzebował pomocy przy pokonywaniu burty. Louie wdrapał się na tratwę bez niczyjej pomocy i usiedli we trójkę, ogłuszeni, ale nie ranni. Nie mogli uwierzyć, że lotnicy, biorąc ich za Japończyków, mogli ostrzelać nieuzbrojonych rozbitków. Tratwa pod nimi zrobiła się miękka jak ciasto. Uchodziło z niej powietrze.
Bombowiec zawrócił w oddali i jeszcze raz skierował się w stronę tratw. Louie wierzył, że piloci uświadomili sobie pomyłkę i wracali, żeby im pomóc. Bombowiec pomknął w ich stronę, lecąc około dwustu stóp nad wodą, i obrócił się nieco bokiem. Wszyscy trzej zobaczyli je w jednej chwili: za skrzydłem, wymalowane na środkowej części kadłuba, czerwone koło. Był to japoński bombowiec.
Louie zauważył, że strzelcy biorą ich na muszkę i wiedział, że musi czym prędzej wskoczyć do wody. Phil i Mac nawet nie drgnęli. Byli wyczerpani. Wiedzieli, że jeśli jeszcze raz znajdą się poza burtą, nie starczy im sił, żeby wdrapać się z powrotem na pokład i dopadną ich rekiny. Jeśli zostaną na tratwie, strzelcy na pewno nie spudłują.
Położyli się. Phil przyciągnął kolana do piersi i zakrył głowę rękoma. Mac skulił się obok. Louie spojrzał na nich ostatni raz, plusnął do wody i wpłynął pod tratwy.
Kule siekły powierzchnię oceanu lśniącą ulewą. Podnosząc głowę, Louie zobaczył, jak przebijały płótno, a promienie intensywnie jaskrawego tropikalnego słońca kłuły cień tratwy. Jednak już kilkadziesiąt centymetrów pod wodą kule wytracały pęd i opadały bezwładnie, puszczając bąbelki. Louie wyprostował ramiona nad głową i odepchnął się od spodu tratwy, żeby znaleźć się poza śmiercionośnym zasięgiem kul. Widział nad sobą wgłębienia utworzone przez ciała Maca i Phila. Żaden się nie ruszał.
Grad kul uderzał o wodę, a Louie usiłował pozostać pod tratwami. Prąd morski obracał jego ciało poziomo i odciągał od tratw. Louie wierzgał, walcząc z nim, ale na próżno. Prąd zasysał go w dal; Louie zdawał sobie sprawę, że jeśli oderwie ręce od tratw, nie zdoła do nich wrócić, płynąc pod prąd. Szarpał się z nim, gdy wtem zauważył ciągnący się za jedną z tratw długi sznur. Chwycił go i obwiązał się nim w pasie.
Gdy leżał tak pod wodą, z nogami szarpanymi przez prąd, popatrzył w dół na swoje stopy. Lewą skarpetkę miał podciągniętą do wysokości goleni; prawa do połowy zsunęła mu się ze stopy. Patrzył, jak trzepocze, unoszona prądem. Po chwili, w mrocznej, niewyraźnej otchłani pod sobą zobaczył wyłaniającą się z ciemności ogromną, ziejącą paszczę, która mknęła wprost ku jego nogom.
Louie szarpnął się i przyciągnął nogi do siebie. Prąd był tak silny, że nie zdołał ich przykurczyć, ale udało mu się przerzucić je na bok, z dala od uzębionych szczęk. Rekin nie odpuszczał. Tym razem zamierzył się na jego głowę. Louie przypomniał sobie rady starego instruktora z Honolulu: zrób groźną minę, wypręż ramię i z całych sił walnij rekina w nos. Gdy rekin zrobił wypad w kierunku jego głowy, Louie wyszczerzył zęby, wybałuszył oczy i pchnął go zaciśniętą pięścią w czubek nosa. Rekin cofnął się, zatoczył koło i zaatakował ponownie. Louie odczekał, aż żarłacz znajdzie się kilkadziesiąt centymetrów od jego twarzy i przywalił mu jeszcze raz. Drapieżnik znów odskoczył.
Grad kul w górze ustał. Najszybciej jak potrafił, Louie przyciągnął się do tratwy po sznurze, chwycił się ścianki, podciągnął się i znalazł poza zasięgiem rekina.
Mac i Phil leżeli całkowicie nieruchomi w pozycji embrionalnej. Tratwa wokół nich była upstrzona dziurami po kulach. Louie potrząsnął Makiem, który wydobył z siebie jakiś pomruk. Na pytanie Louiego, czy dostał, odparł, że nie. Phil, zapytany o to samo, powiedział, że nic mu nie jest.
Bombowiec zawrócił i nadleciał po raz trzeci. Phil i Mac udawali martwych, a Louie jeszcze raz skrył się pod wodą. Kule znów przeszywały ocean. Rekin zaatakował jeszcze raz, a Louie odstraszył go jeszcze jednym uderzeniem w nos. Już wkrótce dołączył do niego drugi rekin. Louie obracał się w wodzie raz w jedną, raz w drugą stronę, wymachując rękami i nogami; rekiny kłapały pyskami, spadały kule. Gdy tylko bombowiec oddalił się na tyle, że znaleźli się poza zasięgiem jego karabinów, wgramolił się z powrotem na tratwę. Phil i Mac wciąż byli cali.
Japończycy ostrzelali ich jeszcze cztery razy, a Louie za każdym razem wskakiwał do wody, a potem kopał i okładał rekiny pięściami, aż do odlotu bombowca. Walczył resztkami sił, ale drapieżniki go nie pokąsały. Za każdym razem wychodził z wody w przeświadczeniu, że Phil i Mac nie żyją. Choć to nieprawdopodobne, mimo że dziury po kulach były wszędzie, nawet w ciasnej przestrzeni między ciałami obu mężczyzn, nie drasnęła ich ani jedna kula.
Załoga bombowca pozwoliła sobie na jeszcze jeden, ostatni sadystyczny gest. Samolot zawrócił z rozmachem, a Louie jeszcze raz schronił się w wodzie. Otwarły się drzwi komory bombowej i wypadł przez nie ładunek głębinowy, który plusnął do wody około piętnastu metrów od tratw. Rozbitkowie przygotowali się na eksplozję. Nie nastąpiła. Ładunek był atrapą, a może celowniczy zapomniał go uzbroić. Jeśli tak ma wyglądać potencjał bojowy Japończyków – pomyślał Phil – to Ameryka wygra tę wojnę.
Louie wczołgał się z powrotem na tratwę i padł z wyczerpania. Gdy bombowiec przeleciał jeszcze raz, był zbyt zmęczony, żeby wyskoczyć. Wszyscy leżeli w bezruchu. Nie ostrzelano ich. Bombowiec skierował się na zachód i zniknął im z oczu. (…)
Utrata tratwy Phila była ciężkim ciosem. Nie dość, że stracili wszystkie przechowywane na niej rzeczy, to jeszcze wszyscy trzej byli ściśnięci teraz na dwuosobowej tratwie, tak blisko siebie, że każdy musiał prosić pozostałych dwóch o ustąpienie mu miejsca, gdy chciał się poruszyć. A miejsca było tak mało, że chcąc rozprostować wychudzone nogi, musieli to robić na zmianę. Nocą spali niemalże jeden na drugim, stopy przy głowie.
Z ostrzału wynikły jednak dwie dobre rzeczy. Louie wpadł na pomysł wykorzystania zniszczonej tratwy. Rozdzielił warstwy płótna szczypcami, tworząc dużą, lekką płachtę. Wreszcie mieli zadaszenie, które w dzień osłaniało ich od słońca, a nocą chroniło przed zimnem.
Po drugie, atak japońskiego bombowca dostarczył rozbitkom ważnej informacji. W spokojniejszej chwili Louie i Phil zastanowili się nad nią wspólnie. Sądzili, że bombowiec musiał przylecieć z Wysp Marshalla albo Wysp Gilberta. Jeśli słusznie domyślają się, że dryfują prosto na zachód, to powinni być mniej więcej równo oddaleni od obu archipelagów. Przypuszczali, że bombowiec prowadził misję poszukiwawczą. Jeśli Japończycy stosowali podobne procedury jak Amerykanie, to musiał wystartować około siódmej rano, kilka godzin przed tym, jak go zobaczyli.
Oszacowali prędkość przelotową i zasięg bombowca, a następnie obliczyli z grubsza, ile godzin mógł pozostać w powietrzu po zakończeniu ataku. Na tej podstawie wyliczyli, jak daleko znajdują się od jego bazy. Wyszło im, że około 1350 kilometrów. Jeśli tak było w istocie, to biorąc pod uwagę, że rozbili się około 3200 kilometrów na wschód od wysp Marshalla i Gilberta, przemierzyli już przeszło połowę odległości do tych wysp i pokonywali ponad sześćdziesiąt kilometrów na dzień. Te liczby wprawiły Phila w zdumienie. Nie mieli pojęcia, że zdryfowali tak daleko na zachód.
Próbowali stąd wywnioskować, kiedy dotrą do wysp. Phil stawiał, że czterdziestego szóstego dnia; Louie, że czterdziestego siódmego. Jeśli się nie pomylili, będą musieli przeżyć mniej więcej o połowę dłużej od Rickenbackera. Oznaczało to jeszcze prawie trzy tygodnie na tratwie.
Strach było myśleć, co może ich czekać na tych wyspach. Ostrzał potwierdził opinie, jakie słyszeli o Japończykach. Dobrze było jednak zyskać orientację, wiedzieć, że dryfują w stronę lądu, na krańcach ziemi. Bombowiec dał im coś, na czym mogli oprzeć swoje nadzieje. (…)
Przez cały dzień Louie i Phil jechali na grzbietach fal pod ciemnym, kotłującym się niebem, spoglądali wytężenie ku zachodowi i obserwowali z przytłumionym dreszczem, jak guz na horyzoncie wyłaniał się zza fal. Prądy znosiły ich coraz bliżej, a wyspa nabierała coraz wyraźniejszych kształtów. Widzieli jasną, białą linię tam, gdzie fale biły o coś, może o plażę, może o rafę. Po południu jedna wyspa zamieniła się w dwie, a potem cały tuzin wysp, połączonych jak wagony kolejowe. Rozbitkom zawsze się wydawało, że jeśli jeszcze kiedyś zobaczą ląd, to oszaleją z radości. Teraz tylko omówili sprawę rzeczowo. Na wybuch radości brakło im sił, w dodatku mieli pilne zmartwienie. Zbierało się na ogromny sztorm.
Louie i Phil znali na pamięć geografię środkowego Pacyfiku i wiedzieli, że wyspy, które mają przed sobą, muszą stanowić część archipelagu Wysp Gilberta albo Marshalla, terytorium wroga. Między obydwoma archipelagami ciągnął się sznur dziesiątków atoli i mniejszych wysepek, istniała więc spora szansa, że niektóre nie zostały zajęte przez Japończyków. Louie i Phil zdecydowali się nie schodzić na ląd, dopóki nie odnajdą wyspy wyglądającej na niezamieszkaną bądź zamieszkaną tylko przez miejscowych. Wiosłowali po targanym wiatrem morzu, prowadząc tratwę równolegle do łańcucha wysp, aby zyskać na czasie i zejść niepostrzeżenie na ląd pod osłoną nocy.
Znienacka niebo pękło. Spadła nagła, siekąca ulewa, a wyspy zniknęły im z oczu. Ocean zaczął dyszeć i miotać się wściekle. Wiatr chłostał tratwę to z jednej, to z drugiej strony, wyrzucając ją piruetami na grzbiety fal, chyba ze dwanaście metrów w górę, skąd spadała, z groźnym przechyłem, w rowy głębokie jak kaniony. Wszystko wskazywało na to, że zdryfowali w środek tajfunu.
Fala za falą roztrzaskiwały się o tratwę, to przechylając ją na bok, to odrywając ją od powierzchni wody jak łupinę owocu i nieomal przewracając do góry dnem. Louie i Phil zagarniali wodę jako balast i dla zrównoważenia ciężaru zajęli miejsca po przeciwnych stronach tratwy, a następnie położyli się na plecach, by możliwie jak najbardziej obniżyć jej środek ciężkości. Wiedząc, że jeśli zostaną wyrzuceni z tratwy, to już na nią nie wrócą, Louie wciągnął na pokład sznur holowniczy, zawiązał go w pętlę wokół poduszeczki wszytej w środkowej części pokładu, przewlókł przez metalowy pierścień, a następnie owinął sobie oraz Philowi wokół pasa i mocno ściągnął. Wepchnęli stopy pod poduszkę, odchylili się do tyłu i trwali na swoich stanowiskach.
Zapadła noc, a sztorm szalał. Tratwa pokonała setki wodnych gór. Niekiedy w ciemnościach czuli dziwną lekkość latania, kiedy zmiatało tratwę ze szczytów fal. Louie bał się jeszcze bardziej niż w momencie katastrofy „Green Horneta”. Po drugiej stronie leżał w złowieszczym milczeniu Phil. Obaj myśleli o bliskości lądu, który zniknął im z oczu. Bali się, że w każdej sekundzie może cisnąć nimi o rafy.
Późną nocą sztorm przycichł i zelżał, po czym przesunął się dalej. Fale kłębiły się nadal, ale ich szczyty się wygładziły. Louie i Phil odwiązali sznur i czekali na pierwsze promienie słońca.
W ciemności czuli zapach ziemi, roślin oraz omywającego je deszczu – zapach lądu. Kokietował ich nozdrza przez całą noc, coraz bardziej przybierając na sile. Tuż przed świtem dobiegł ich uszu syk wody omywającej rafę. Wyczerpani, postanowili na zmianę ucinać sobie krótką drzemkę. Jeden miał wypatrywać lądu. W którymś momencie zasnęli obaj.