JEDEN Wszystko zostało uzgodnione tamtego ostatniego razu, kiedy widziała Stellę. Dobiegły końca egzaminy, potem pijacki antyklimaks ciągłych imprez, zamieszania i ckliwych obietnic. Jest sobota - pierwsza sobota jej dorosłego życia. Budzi się późno, z bólem głowy i słońcem w oczach, które przesącza się przez szparę w skąpych pomarańczowych zasłonkach.
Ceremonia zakończenia, przedziwnie jałowy spacer po parku (Żegnajcie, róże! Żegnaj, pomniku, sławny i brzydki!), odrętwiająca, nieskończona jazda pociągiem i wreszcie, słaniając się, długo pokonuje milę dzielącą dworzec od domu jej rodziców. W jej dziecięcej sypialni wita ją stos edynburskiego dobytku, który już kilka dni wcześniej przywiozła matka, niecierpliwa jak pomocnik szeryfa. Cztery lata temu odbyła podróż w przeciwną stronę.
A dzisiaj, kiedy tak torowała sobie drogę wśród rojów nastolatków obwiśle mundurowanych, opętanych hormonami i symulujących nonszalancję na użytek turystów, dokonała wreszcie analizy swojej ewolucji.
UBRANIE
Wtedy: Mormońska spódniczka, bluzeczka barwy awokado. Owoce wielu godzin nerwowych spekulacji.
Teraz: Czarne spodnie, obcisły T -shirt w paski. Kto wie, może zbyt obcisły.
ZACHOWANIE:
Wtedy: Lodowata panika i pąsy, atakujące naprzemiennie.
Teraz: Wysłużony savoir-falre.
PŁUCA:
Wtedy.. W nieskazitelnym stanie.
Teraz: Porządnie zamulone.
USTA:
Wtedy: Cztery niewprawne, mięczakowate pocałunki.
Teraz: Pięć pocałunków więcej, niektóre seryjne.
DOŚWIADCZENIA CIELESNE:
Wtedy.. Macanie po piersiach, bez jej zgody. Kanciaste pieszczoty na łonie natury, tylko raz.
Teraz: Cztery lata akademickie zapiekłej monogamii.
Trzy przypadkowe incydenty, które lepiej zapomnieć. To samo ciało i nie to samo.
Nawet na samej Annie ten wynik nie robi wrażenia. Ale czy go kiedykolwiek poprawi i to nie aktami gerontofilii? Brnie przez żwir i znów rozpaczliwie pragnie osiągnąć taki etap, w którym można już przestać liczyć.Nie jest to żaden ważny moment. Po prostu przeżyła ostatnią sesję - niczego nie wygrała, z gniazda wypadła tylko jedną nogą. Nie spodziewa się, że powitają ją jak bohaterkę, bo niby czemu, ale na wszelki wypadek przygotowuje odpowiednią minę. Frontowe drzwi zostały przemalowane, tym razem na głęboki morski granat, smakowity jak czekolada. N ad nimi wisi nowa francuska tabliczka z numerem, wycyganiona od jakichś topniejących z zachwytu paryskich biurokratów. Na nadprożu wciąż widać ślad po jej przelotnej poprzedniczce. Przynajmniej nie zmienili zamków, szydzi w duchu, gdy jej klucz wsuwa się gładko do dziurki. A potem zastyga w miejscu.
W gardle piecze ją od momentalnych łez niedowierzania. Próbuje jeszcze raz. Klucz naprawdę się nie obraca. A więc jednak zmienili zamki. Nie ma tu żadnej innej możliwości. W obliczu problemu żadne dziecko swojej matki nie zwala spokojnie winy na towary żelazne. Tak postępowali w starym kraju i tak postępują tutaj. Oto efekt waśni rodzinnej, odmowa prawa pierworództwa. Akt niesprawiedliwości, wydziedziczenie.
Wpada jak burza na ścieżkę biegnącą dookoła domu, przedzierając się przez swoje opcje. Włamać się? Zadzwonić z budki? Ćwiczy w głowie pytanie o to, co zrobiła nie tak, gdy słyszy głos matki: dudy pirata przygrywające marynarzom z rozbitego statku.
-Kochanie?
Publicznie zawsze tak się do niej zwraca. "Kochanie" prywatnie oznacza ojca Anny.
Anna jest gotowa urządzić scenę w obecności przyjaciół matki. Albo i nawet w obecności obcych. Nie jest to żadna przesadna reakcja; zmienili zamki. Ma prawo być wściekła. Krew jej wrze, kiedy obchodzi róg domu, zagłębiając się w chłód ogrodu.
- Co tu jest grane? Co wy wyprawiacie? Przecież te klucze...
Matka siedzi przy białym stoliku z kutego żelaza. Pod wiązem ktoś stoi, pali papierosa.
Anna przestaje krzyczeć. Ogród szumi. Ociera twarz rękawem i powoli obraca się w stronę stolika. Jej wzrok utyka w zielonym cieniu wiązu.
- No bo... Myślałam, że zmieniliście zamki. Nie zauważyłam... - Czeka, aż jej powiedzą, że to wszystko pomyłka.
- Tak, musieliśmy - mówi matka. - Od tamtej sprawy... cóż, zbyt wielu ludzi miało klucze. Tamta sprawa to było aresztowanie za posiadanie narkotyków. Siostra Anny pilnowała domu w czasie, kiedy dorośli byli w Nowym Jorku (ojciec spotykał się z czytelnikami, matka buszowała po Bloomingdale'u) i pochwaliła się lokalnej żulii, że chata wolna. Sąsiedzi, w tym dwaj radcy prawni i kobieta, o której mówiono, że jest drugą osobą co do ważności w MIS, nie skarżyli się na ten mini-Woodstock, dopóki jej chłopak nie zaparkował swojej furgonetki na miejscu dla niepełnosprawnych. Nawet siostra Anny zauważyła niespotykanie spokojną reakcję rodziców. Twierdzi wręcz, że matka zaczęła się tym chwalić przed swoimi znajomymi z Londynu.
Matka Anny mówi coś o nowych kluczach. Barwny cień odrywa się wreszcie od wiązu i uśmiecha się do Anny.
- Cześć, Anna.
Nieśmiałość jest taka dziwna, myśli Anna. Dziewczyny i kobiety tak często się do niej przyznają, nawet te, których pewność siebie przywodzi na myśl kolczugę. Jej własna siostra agresywnie milczy w towarzystwie każdego, kto ma więcej niż dziewiętnaście lat - wszystkich z wyjątkiem Stelli, ich ciotki. Przy Stelli jest czarująca, wesoła i bezczelna.
Zostawiają sobie zawiłe wiadomości za pośrednictwem matki Anny, której głos aż trzaska z irytacji, kiedy je przekazuje. Natomiast Anna - Anna, która potrafi się odszczeknąć każdemu, Anna, u której na prywatkach bywali dorośli, Anna, która słynie z niewytłumaczalnych przyjaźni z wykładowcami dwakroć od niej starszymi - przy Steni staje się lękliwym dzieckiem.
A oto i Stena.
Nie wyglądają jak siostry. Matka Anny sprawia wrażenie niemalże równie młodej, dopóki nie przyjrzeć się z bliska. Dawniej była piękna, ale papierosy i wychudzenie nadwerężyły tę delikatną skórę: jest zbyt matowa, zbyt wiotka, już się osuwa i ściąga pod oczyma, dookoła ust. Ani wiek, ani kosztowna nuda ubrań nie są jednak w stanie przytępić tych sławetnych kości policzkowych i szczęki, czarnych, skrytych w cieniu rzęs oczu.
Jej włosy są teraz bardziej srebrzyste niż brązowe i czesze je w niski, luźny kok, ale nadal mają połysk zimnej wody i miliona pociągnięć szczotką. Nie, ona jest piękna, jak się dobrze przyjrzeć. Jedynie nerwowe dłonie, na których już występują plamy wątrobowe, oraz pomarszczona szyja, zadają kłam słowom tych mężczyzn, którzy ignorują warknięcia Anny i mówią: "Wy pewnie jesteście siostrami".
Stella jest inna. Nie tylko dlatego, że jest o dziesięć lat młodsza, że poplątane fale jej kasztanowatych włosów są przycięte tuż przy szyi, że jej blada cera wciąż promieniuje, wciąż ciasno opina policzki. Jej chudość jest inna, mniej nerwowa. Ona nie ma ani zmarszczek palacza, ani dłoni palacza. Obie mają takie same szerokie usta, tyle że usta Stelli, bez kleistej Chanelowej powłoczki jak u jej siostry, wyglądają na tak miękkie jak marcepan. Ich oczy są piwne, ale o ile oczy matki Anny są większe i ciemniejsze, o tyle w oczach Steni - podłużnych, chłodnych, wyzierających spod półksiężycowych powiek - jest coś, co cię przyszpila do tego spojrzenia, nawet jeśli ono się uśmiecha. Jej srebrna biżuteria pochodzi z północnej Afryki, nie z centralnego Londynu. I w odróżnieniu od swej siostry Stena wielbi słońce.
Wystawia się na nie teraz, rozparta na jedynym krześle nie ocienionym ogromną płócienną markizą. Anna mruga: najcudniejsza na łące dzieweczka. Ma na sobie bluzkę z ciemnoszarego lnu, z podwiniętymi rękawami. Jej ręce lśnią od upału, opalone i piegowate - ramiona matki Anny są spowite w całun z kremowej wiskozy. Przykłada dłoń do czoła, jakby salutowała, i mruży oczy oślepione słońcem. Na serdecznym palcu lśni złoto.
- A więc wreszcie skończyłaś.
- W czwartek. Ale był... całkiem niezły młyn.
Stena uśmiecha się leniwie. Ma ładne zęby.
- Boże, kiedy ja skończyłam studia, nie mogłam ruszyć ani ręką, ani nogą przez tydzień. A potem szalałam przez następne dwa. Wy, młodzi, nie potraficie się porządnie zdegenerować. A mnie to się ciągle marzy.
- O, w to nie wątpię - mówi matka Anny.
Anna zerka na nią prędko, ale widzi uśmiechnięte usta.
Jej okulary słoneczne zdają się rozrastać z każdym latem.
- I co teraz z sobą zrobisz?
- Będzie się obijała miesiącami, a potem być może zaszczyci Londyn swoją obecnością - mówi matka Anny.
Okulary odbijają kolczaste spojrzenie Anny. Siostry przebywają z sobą tak rzadko, że Anna nigdy nie ma szansy im się przyjrzeć, rozszyfrować, co dokładnie wlało kwasu do ich więzi. Zapewne zazdrość, tak brzmi jej obecny werdykt.