Torba z dzisiejszą pocztą była bardzo ciężka: upiorne rulony świeżych gazet oraz „ważkie” posłanie na glinianych tabliczkach, długich na łokieć i szerokich na półtora. A może odwrotnie. Przecież póki się ich nie rozpieczętuje, nie można być pewnym, gdzie ta, za przeproszeniem, epistoła ma górę, a gdzie dół. Krzywo wydrapany adres nie zmieścił się na jednej tabliczce, więc kilka dziwnych znaczków przelazło na drugą stronę. Szału można dostać, zanim się coś takiego przeczyta. Ale czcigodna listonoszka nie zamierzała nawet czytać: te wiadomości z dalekich i pustynnych ziem Bangasoa od dwóch czy trzech wieków otrzymują Atentarowie z narożnego labiryntu z wymyślną wieżyczką. Poznali na urlopie miłą rodzinkę bangasojskich demonów i od tej pory regularnie wymieniają listy. A w ubiegłym roku tamci przyjechali w odwiedziny na tydzień i wywarli na wszystkich sąsiadach bardzo, ale to bardzo przyjemne wrażenie. Nikt by nawet nie powiedział, że piszą jakimiś hieroglifami, a na okres suszy zakopują się w piasku, zaś
każdego, kto niefortunnie na nich nadepnie, zamieniają w ogień i popiół.
Listonoszka starannie ułożyła tabliczki przy wejściu do labiryntu Atentarów i powlokła torbę do sąsiedniej budowli. Lepiej by było, gdyby tam podleciała, ale od północy nadciągała silna burza, zmieniło się ciśnienie, a to z kolei wywołało ból prawego skrzydła i zesztywnienie całego kręgosłupa. Kuśtykanie po ziemi było niewygodne, ale bezpieczne, albowiem Gorgaroga wcale nie miała zamiaru runąć z niebios na ziemię, gdyby podczas latania dopadł ją atak reumatyzmu. Dość już miała podobnych eksperymentów. Dwa lata temu przeżyła już tego typu konfuzję, gdy spadła dokładnie na klomb przed pieczarą tego sympatycznego cyklopa Prikopsa i pogniotła wszystkie kwiaty w nowomodnym alpinarium. A hałas był przy tym taki, jakby z armaty ktoś huknął. Jej tam się nic nie stało, ale głupio jakoś było przed Prikopsem, poza tym centralny mur alpinarium pękł i rozpadł się na małe kawałki, nadające się chyba tylko do wysypania nimi ścieżki. A przecież ów dziwaczny głaz sam gospodarz, cyklop esteta, wymienił u górskich olbrzymów na
jakieś egzotyczne nasiona, które kosztowały ciężkie pieniądze. Gorgaroga wiedziała to z pierwszej ręki: sama przecież dostarczała mu katalogi zrzeszeń ogrodniczych.
Żeby tylko zdążyć przed deszczem i nic nie pokręcić w pośpiechu.
Pocztowy urząd Małych Pegazików od dawna potrzebował drugiego listonosza, albo jeszcze lepiej dwóch, ale — mimo że raporty o aktualnym stanie rzeczy były pisane do wyższych instancji przez kierownika placówki, gargulca Cuglę, wielokrotnie — szefostwo uparcie obstawało przy swojej wizji organizacji pracy. Ono — szefostwo — uważało, że nie ma sensu zwiększać liczby etatów w niewielkiej, jego — szefostwa — zdaniem, osadzie, chociaż wszystkim było wiadomo, że regularnych subskrybentów prasy centralnej jest tu niemal trzy razy więcej niż w Wielkich Pegazikach.
Kiedyś, dawno temu, kiedy zarówno Małe, jak i Wielkie Pegaziki nie były jeszcze zasiedlone, w tym magicznym miejscu znajdowała się słynna Pegazia Dolina. Starcy opowiadali, że w porze kwitnienia winorośli zlatywały się tutaj tajemnicze pegazy: nieznane istoty zdolne darować każdemu natchnienie i talent. Trzeba było tylko, nie płosząc ich, dostać się w pobliże, a wtedy na szczęśliwca spadały wszelakie dobra.
Tu też płynęła dostojna Ne-Ne. Zresztą tu było tylko jej źródło, więc ogromna w innych krainach rzeka w Pegaziej Dolinie wyglądała jak niezbyt szeroki, choć dość zasobny w wodę strumień. Może kiedyś jej wody były kryształowe i dźwięczne, ale teraz na zabagnionych brzegach wypasano gęsi, szwendały się stada hałaśliwych i wiecznie pobudzonych kaczek, pluskały się dzieciaki z Wielkich Pegazików. A poza tym urządzały sobie tutaj pranie gospodynie, przychodziły do wodopoju krowy i konie, ustawiali się szeregami wytrwali rybacy — i jeśli któremuś z nich roztargniona ryba wpadła do więcierza, było to wydarzenie, że ho, ho… Jednym słowem, przestała to już być rajska dolina, skutkiem czego magiczne pegazy na zawsze opuściły te okolice. Tylko legendy o nich przekazywane były z pokolenia na pokolenie, a każdy opowiadający opisywał je po swojemu.
Teraz natomiast co roku zadeptywały winnice jakieś dzikie uskrzydlone ogiery i klacze. Istot tych nijak nie można było przysposobić do wykorzystania w gospodarstwie, ani też odzwyczaić od niszczenia winnic, co bardzo wszystkich drażniło. Zwłaszcza oburzali się mieszkańcy Wielkich Pegazików, którzy na każdy temat mieli swój własny sąd. Co prawda, jak to szyderczo komentowała madame Gorgaroga, był to raczej nie tyle sąd, co przesąd. Poczta po tamtej stronie rzeki działała po prostu fatalnie. Nic dziwnego. Przecież w Wielkich Pegazikach mieszkali… ludzie.